Czytając Flauberta Domagalskiego
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
1. Kiedy zaczynam to pisać, jest sobotnie popołudnie 21 maja. Zapowiadają burze, ale na razie jest ciepło, nawet duszno, słonecznie, choć z chmurami nie do końca niewinnie wyglądającymi, może coś będzie z tych zapowiedzi. Palę fajkę, słucham muzyki Philipa Glassa z filmu Koyaanisquatsi, przysiadłem na zielonym zafu w […]
2. Ten znak zerwania, opuszczenia tekstu tuż powyżej, oznacza coś bardzo dosłownego: musiałem przestać pisać w połowie trzeciego zdania (o przyczyny mniejsza). Ale w kontekście tego, co chciałem napisać, znaczy podwójnie, a może potrójnie.
3. Najpierw o tym znaczeniu trzecim, o tym sprzed zerwania i opuszczenia: co miało znaczyć to, co zacząłem, a czego już nie skończę (czemu nie skończę – o tym w objaśnieniu znaczenia drugiego). Dokładna notacja kontekstu pisania, pisania o czytaniu, o czytaniu czytanego: rzecz – jak coraz częściej myślę – arcyważna. Żadne pisanie i żadne czytanie się nie powtarza, żadna książka nie ma swego podwojenia (jak u Borgesa, w tym bodaj najczęściej przywoływanym z jego apokryfów: Don Kichot Menarda nigdy nie będzie Don Kichotem Cervantesa, zawsze będąc Don Kichotem Cervantesa). Tak pięknie (czytajcie to! czytajcie!) pisze o tej witalnej, spermatycznej zgoła potencjalności literatury, o jej nieposkromionej energii (Stagiryta i jego ενέργεια: akt, ruch, działanie; nieruchomość tak bardzo niedocieczona, że może li tylko hipostatyczna – niedocieczona, bo jedynie dedukowalna, bo obserwowalna wyłącznie w ruchu, który u‑ruchamia) Michał Domagalski w kolejnych odsłonach swej opowieści o prze-pisywaniu (prze-czytywaniu?) swą niepodrabialną i – tym samym – niefalsyfikowalną dłonią (dłonią o nazbyt długich paznokciach, o czym za chwilę) jednego wiersza Wisławy Szymborskiej. Czytajcie, czytajcie!…
4. To moje pisanie zaczyna się w pewnej korespondencji z Michałem Domagalskim.
5. Znaczenie drugie: zerwaniem i opuszczeniem kończy się też ostatnia powieść Gustave’a Flauberta, Bouvard i Pécuchet. Nawet na tle wszystkich osobliwości pisarstwa tego krańcowego prozaika owa cudaczna opowieść o dwóch jegomościach zaszywających się na francuskiej prowincji z zamiarem napisania wielkiej encyklopedii całej swej (drobnomieszczańskiej, czyli niewiele, albo i nic wartej) wiedzy rysuje/pisze/czyta się jako osobliwość nad osobliwościami. Jeśli już pisząc Panią Bovary Wielki Mizantrop pragnął stworzyć powieść doskonale nudną i absolutnie o niczym, to w swym ostatnim dziele zamiar taki doprowadził do paroksyzmu – a przecież i tak wyszła mu fascynująca parabola literatury, której tematem jest sam akt (czyli wspomniana wyżej Arystotelesowska energeia) pisania; pisania, które wierząc, że zdaję sprawę z rzeczywistości, w istocie służy wyłącznie reprodukowaniu doskonale samozwrotnego przesądu, komunału, fałszu i kretynizmu.
6. Bouvard i Pécuchet to – jako się rzekło – powieść niedokończona, powieść zerwana i opuszczona. Zerwana ostatecznym zerwaniem, opuszczona bezpowrotnym opuszczeniem: Flaubert pracę nad nią zaczyna w roku 1872 i nigdy nie kończy – 8 maja 1880 roku śmierć zastaje go przy biurku, wśród rozsypanych papierów z losami dwóch groteskowych kopistów. Legenda głosi, że była to śmierć z wycieńczenia pisaniem.
7. Ale przecież w tym bezpowrotnym zerwaniu, w tym ostatecznym opuszczeniu pisanie dopiero się zaczyna. Dosłownie.
8. Ostatnie notatki pisarza do jego ostatniego – a przecież pierwszego – dzieła. Po ekspozycji sytuacji życiowej obu bohaterów u kresu powieści, kiedy to rozsypują im się ich wielkie plany (co sumuje zdanie w kontekście przedsięwzięcia literacko tak immanentnego jak właśnie Bouvard i Pécuchet arcyważne: „Życie nie ma już dla nich żadnego uroku”), następują takie oto słowa:
Dobra myśl żywiona w sekrecie przez obu. Wzajemnie ją ukrywają. Od czasu do czasu uśmiechają się, gdy ich nachodzi, wreszcie obaj zwierzają się z niej jednocześnie.
Kopiować jak niegdyś.
Sporządzenie biurka o dwóch pulpitach. (Zwracają się o to do pewnego stolarza, Gorju, który słyszał o tym wynalazku, proponuje im wykonać je. – Przypomnieć skrzynię.)
Kupno książek i przyborów, sandraku, skrobaczek itp.
Zasiadają do biurka.
KONIEC
9. Nie, wbrew intencji samotnika z Croisset – wcale nie koniec. Gdyby to słowo faktycznie wieńczyło domknięte dzieło – można by (mocno warunkowo, wszak – jako się rzekło: każda książka zaczyna się od nowa, zaczyna się nową w chwili podjęcia lektury) mówić o końcu. Ale powieść nie jest skończona – została przerwana, czyli już na zawsze trwać będzie w tym, co być mogło, co nie zostało napisane; wszelka jej statyczności została rozmieniona na nieskończenie rozpraszającą się i nigdy niewyczerpaną energeię. Ponadto – ostatnie notatki wprost zapowiadają, że pisanie (to samo, co do tej pory – i zawsze nowe; oryginalne – i kopiujące) będzie trwało.
10. Na poziomie pewnej fantasmagorii nie mam wątpliwości, że ta śmierć Flauberta była dokładnie zaplanowana – że po prostu nie mógł umrzeć w innym momencie, niż w tym właśnie. Że granicznym pociągnięciem pióra po prostu przemieścił się w galaktykę samego pisania.
11. Pierwszy mój Bouvard i Pécuchet to ten, którego kupiłem jakichś piętnaście lat temu w jednym z krakowskich antykwariatów: szare popołudnie wraz z deszczem szarzejące w pośpieszny szary wieczór, szare zwały książek, szara okładka, poszarzały gruby papier pierwszego polskiego wydania – Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955, przekład Wacława Rogowskiego. Ten-sam-drugi mój Bouvard i Pécuchet zaczął się, gdy otworzyłem stronę tytułową i zastałem tam zupełnie niewiarygodną dedykację, o której tylko trochę napiszę, bo pewnie napisze o niej – tuż obok – ktoś inny, którego tytułem tego mojego tutaj pisania inwokuję. Ten-sam-trzeci Bouvard i Pécuchet (też mój, ale już trochę, bardziej niż trochę adresatki dedykacji) stał się, gdy przy pierwszej próbie przekartkowania napotkałem na opór zrośniętych górnym grzbietami stron… Tak, wręczony pani? pannie? Listek z okazji Dnia Kobiet w roku 1956 Bouvard i Pécuchet przeleżał bez mała pół wieku nieruszony (czyli nieczytany, przenoszony zapewne był – z mieszkania do mieszkania, z miasta do miasta: kupiony przeze mnie w Krakowie, wręczony został Listkowej? Listkównie? w Wojewódzkim Zarządzie Łączności w Białymstoku, zapewne w pakiecie z pończochami i goździkiem, na sympatycznej uroczystości przy ciasteczkach i sypanej do szklanek kawie).
12. Gdy pisałem to, co tuż powyżej, w głośnikach laptopa sopran Elżbiety Towarnickiej jak zawsze zatrzymał mnie wyśpiewywaniem wiersza Ile bied i głodów z Harf Papuszy Jana Kantego Pawluśkiewicza, a znad powieki sąsiedniego osiedla zerknął na mnie cygańską źrenicą rudy księżyc.
13. Napisałem o tym moim-nie-moim Flaubercie Michałowi Domagalskiemu – bo mi się to skojarzyło z tymi jego refleksjami (czytajcie to, czytajcie!) o kopiowaniu Szymborskiej. W odpowiedzi – po półtora tygodnia – Michał napisał: „Kuszony Twymi uwagami, dokonałem zakupu przez Internet. Załączam zdjęcia. Poprzedni właściciel dotarł do 177 strony. Mam nadzieję, że ja pociągnę dalej.”
14. Na pierwszym zdjęciu
strona redakcyjna. Michał udowadnia, że pisząc do siebie o dwóch różnych (bo przez różnych nas czytanych) książkach, mówimy o tej samej książce. Papier tak samo jak u mnie poszarzały – dekady nawbijały w jego grube ziarno („Papier druk. mat. kl. V 70 g.”; zastanawiam się – jako nieobeznany w praktyce drukarskiej – co oznacza „form. 82x104/32”; trzydzieści dwa arkusze o wymiarach niespełna metr na niewiele ponad metr? czy tak wyglądały w składzie owe nierozcięte strony, których deflorowania Listek zaniechała w zupełności, a pierwszy właściciel egzemplarza Michałowego-nie-Michałowego-i-trochę-też-mojego po niespełna połowie książki?) mniejsze i większe drobiny kurzu. Od lewego marginesu porowatość papieru wybrzusza się brązowym zaciekiem – kawa? herbata? woda, na przykład spod doniczki albo gdzieś z załomów ścian w starej mieszczańskiej kamienicy?), czas odznaczył się też tym, że wyraźnie widać przebicia druku ze strony tytułowej, palimpsest through the looking glass. No i jeszcze zastanawiające mnie tempo prac nad książką: między „podpisaniem do druku” a „druku ukończeniem” upływa ledwie miesiąc, niespełna, ale od „oddania do składania” a owym „podpisaniem” – prawie pięć miesięcy… Kto spędził lato tamtego odległego roku, gdy Europa świętowała pierwszą dekadę pokoju po Wielkiej Rzezi, nad maszynopisem ostatniej i pierwszej, i wiecznej powieści Flauberta? Redaktor? Korektor? A może (i tu nie mogę się nie uśmiechnąć, myśląc o karkołomności zadania) urzędniczka bądź urzędnik, bądź nawet urzędnicy Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk? Nad czym zatrzymywały się, drżały, w zetknięciu z czym czerwone ołówki wędrowały do ust zamyśloną, odwrotną, zaślinioną i zgryzioną/zgryźliwą końcówką?
14. Drugie zdjęcie przedstawia
okładkę. Jest chyba – choć może to kwestia światła, ale cóż między tym i tamtym brzegiem życia nie jest jego kwestią – ciemniejsza niż moja. Więc – powiadam – może to światło; to, w którym Michał fotografował, ale też to, które pracowało nad książką przez tych sześćdziesiąt lat od momentu wydania („druk ukończono w październiku 1955 r.”). Przecież przez pewien czas – do sto siedemdziesiątej siódmej swej strony – musiała chyba leżeć, przynajmniej od czasu do czasu, gdzieś na stole, parapecie, eksponowanej półce, o(d)kryta żółtym parasolem spływającym z nocnej lampki (a może właśnie nie od czasu do czasu? może przez czas dłuższy, bez widoku na koniec – napoczęta i zapomniana, blednąca i ciemniejąca zarazem, kryjąca się po równo światłem i cienistym kurzem?). Tak czy inaczej – okładka jest ascetyczna, mocna w linii, na swój sposób ponura (niechętni powiedzieliby, że pozbawiona wyrazu). Zresztą – dziwne to wydanie: na każdym kroku stroi się w maskę solidności; ta brązowa, szara i czarna okładka, ten gruby papier ponabijany nazbyt mocną, kategoryczną czcionką, nawet postrzępione po rozcięciu strony mają w sobie coś szlachetnego… Ale tak po prawdzie: straszna lichota, dziadowskie klejenie grzbietu, gdyby nie to, że te nasze-nie-nasze egzemplarze były (najdelikatniej rzecz ujmując) nieczęsto otwierane, pozostałyby z nich – o ile w ogóle – luźne, niekompletne kartki poniewierające się w zapomnieniu gdzieś pod przyśrubowanymi do ścian szafami. I jest w tej pozorności, w tej udającej solidność tandecie coś znaczącego: jakby wydawcy (nieświadomie) chcieli uziemić wymykającą się wszelkiemu domknięciu fabułę; jakby materia PIW-owskiego wydania Bouvarda i Pécucheta ponawiała (mimowiednie i metafizycznie; metafizycznie, bo mimowiednie) gest głównych bohaterów, którzy w imię wiary w rzeczywistość poświęcają się reprodukcji uproszczenia, uroszczenia i uzurpacji.
15. Trzecie zdjęcie, które byłoby najważniejsze, gdyby nie czwarte, którego nie ma(m). Widzę na nim – na tym trzecim –
Michałowy-nie-Michałowy-trochę-też-mój-choć-nie-mój egzemplarz powieści Flauberta otwarty/zamknięty na inkryminowanej stronie 178/179, od której zaczęło się czyjeś nieczytanie (jakże ironicznie wybrzmiewa teraz zdanie wygłoszone akurat tutaj przez Pécucheta: „Przeczytał ją od deski do deski”)… Oczywiście, kusiłoby dociec, czemu akurat tu skończyło się czytać: czyżby niechęć do materii politycznej, którą właśnie teraz rekapitulują bohaterowie? Może komuś wystarczała obowiązkowa codzienna polit-urawniłowka i nie miał na nią siły w powieści, którą być może kupił dla rozrywki? A może nawet – rozpędzam się w spekulacji – to ukryty gest sprzeciwu wobec systemu, wszak sympatie polityczne obu kopistów zaczną się niebawem ogniskować (choć tylko na chwilę, jak zawsze u nich) na socjalizmie utopijnym… Mnie jednak fascynuje co innego: jak znakomicie i tu, i u mnie (choć nie u mnie, bo i u Michała, i gdzie indziej) rozczytano najistotniejszy sens Bouvarda i Pécucheta. Te dwa egzemplarze, tak beznadziejnie przez Domagalskiego i przeze mnie splugawione, swymi nierozciętymi stronami robiły dokładnie to samo, co śmierć Flauberta: na zawsze powstrzymywały koniec, otwierały fabułę na ciągłe niedokończenie, na witalną gotowość. Skazane na nieprzeczytanie dzieło to nie „dzieło” w sensie – znów – arystotelesowskim: a zatem nie ἔργον, nie to, co definitywnie wytworzone, co inne niż jest być nie może; to naga energeia, to potencja nigdy nieurzeczywistniona, ale zachwycająco możliwa. Tych dwoje, którzy (zapewne ze znużeniem, irytacją i niechęcią) odmówili czytania ostatniej, pierwszej i wiecznej powieści Flauberta, zrozumieli ją być może lepiej niż wszyscy inni, którzy ją przeczytali i uznali, że skończyli.
16. Na tym zdjęciu książkę podtrzymuje dłoń o długich, nazbyt długich paznokciach, o których przed chwilą.
17. Dłoń, która przepisała Dłoń. Dłoń kopisty podtrzymującego (w każdym sensie) opowieść o kopistach. Ta sama, oczywiście inna.
18. O czwartym zdjęciu Michał pisze tak: „Zwróć uwagę na ostatnią stronę okładki. Ktoś poważnie ćwiczył dodawanie pisemne. Taki los.” Pisał, ale zdjęcia zapomniał wysłać. Chciałem się upomnieć – bo to jedyna sygnatura pierwszego posiadacza tamtego egzemplarza; o posiadaczce tego drugiego wiem tyle co nic, a przecież i tak nieskończenie więcej; tu nie wiem nic zgoła… Co dodawał? Jaki wynik? Czy dodawał, bo był (albo była – to może spróbowałbym rozstrzygnąć na podstawie charakteru pisma) uczniem/uczennicą, i w posiadanie powieści weszła/wszedł jakimś banalnym przypadkiem? A może to dziecko ściągnęło książkę z półki rodziców i machinalnie zaczęło przygotowywać się przed sprawdzianem? Dużo tych „może”, znacznie więcej niż tych przed chwilą zasugerowanych… – i właśnie dlatego nie poproszę Michała o to czwarte zdjęcie. Niech Flaubert – tak bardzo, jak to tylko możliwe – będzie tym, czym ma być: permanentnym może.
19. „Kopiować jak do tej pory”.