07/03/16

Czytając Larkina

Michał Domagalski

Strona cyklu

Re:cyklizacje
Michał Domagalski

Urodził się w Ostrzeszowie w 1982. Publicysta i krytyk. Redaktor prowadzący portalu Wywrota  w latach 2015-2016. Debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014-2015, w 2018 roku ukazała się jego pierwsza książka poetycka - Poza sezonem. Mieszka w Poznaniu.

Rów­nie dobrze mógł­bym zaty­tu­ło­wać ten felie­ton Czy­ta­jąc Deh­ne­la, ponie­waż nie pła­wię się z roz­ko­szą w ory­gi­nal­nych poezjach Phi­li­pa Lar­ki­na, a zale­d­wie w tłu­ma­cze­niach. Choć muszę przy­znać, że owe tłu­ma­cze­nia spra­wia­ją wie­le rado­ści, więc słów­ko „zale­d­wie” moż­na z czy­stym sumie­niem uznać za zbęd­ne lub dorzu­co­ne kokie­te­ryj­nie bądź z roz­pę­du. Nie mam naj­mniej­sze­go zamia­ru roz­strzy­gać, czy ów roz­pęd ma swo­je uza­sad­nie­nie, gdyż trud­no było­by mi pod­dać kry­ty­ce jakie­kol­wiek decy­zje trans­la­tor­skie. A już na pew­no nie te pod­ję­te przez Jac­ka Deh­ne­la, któ­re­go w nie­ła­twej pra­cy tłu­ma­cza redak­tor­sko wspie­rał Jerzy Jar­nie­wicz. A że nie ma to być przy­czy­nek o prze­kła­dach i wyni­ka­ją­cych z nich pro­ble­mach czy­tel­ni­czych, dygre­sję ową – któ­ra roz­po­czę­ła tekst – porzu­cam z ostat­nią krop­ką w tym aka­pi­cie. Wie­rzę, że wię­cej w Mniej oszu­ka­nych Lar­ki­na niż Deh­ne­la, choć tłu­ma­cze­nie jawi się – jak każ­dy dobry wiersz – bytem osob­nym.

Mogłem rów­nież zaty­tu­ło­wać ów felie­ton Czy­ta­jąc Mic­kie­wi­cza, ale nie zro­bię tego z przy­czyn jesz­cze oczy­wist­szych. To Żeglarz przy­po­mniał mi się pod­czas lek­tu­ry Powo­dów obec­no­ści, nie zaś na odwrót. Poza tym róż­ni owe tek­sty nastrój. Poza tym ostat­nie linij­ki u Lar­ki­na… Poza tym… Dru­gi aka­pit nie musi więc roz­ra­stać się do roz­mia­rów pierw­sze­go. Tu go zamy­kam.

W trze­cim przej­dę wresz­cie do sed­na. A przy­naj­mniej do wier­sza Lar­ki­na. Wier­sza, na któ­rym zatrzy­ma­łem się nie ze wzglę­du na for­mę czy sty­li­stycz­ny urok, ale na roz­wa­ża­nia o osob­no­ści w tłu­mie. Na to, co od Mic­kie­wi­cza dosta­li­śmy w wer­sie „Chcąc mnie sądzić, nie ze mną trze­ba być, lecz we mnie”. Podob­nie – ale mniej pate­tycz­nie – wybrzmie­wa­ją pod koniec trze­ciej zwrot­ki Powo­dy obec­no­ści: „On prze­ma­wia; ja słu­cham; może inni, kto wie,// Też sły­szą, lecz nie za mnie, ja nie sły­szę za nich”.

Prze­ko­na­nie o wyjąt­ko­wo­ści jed­nost­ki sądem słusz­nym się jawi, ale może nie­war­tym dłuż­szych roz­wa­żań. Kto wie, czy war­to temu poświę­cać felie­ton. Może aka­pit. A to i tak chy­ba tyl­ko gdy ma się coś jesz­cze do doda­nia w kolej­nym. Lar­kin doda­je. I nie cho­dzi o to, że – zno­wu przy­wo­łam nasze­go roman­tycz­ne­go wiesz­cza – „źle mnie w złych ludzi tłu­mie”. Idzie raczej o ten tłum, któ­ry wybie­ra… Czwar­tą zwrot­kę Powo­dów obec­no­ści Phi­lip Lar­kin zamy­ka sło­wa­mi tak dobra­ny­mi (w języ­ku pol­skim przez Jac­ka Deh­ne­la), że pozo­sta­je mi wyłącz­nie wła­śnie nimi zakoń­czyć czwar­ty aka­pit: „Na zewnątrz zostaję,/ Wie­rząc w to; oni cisnąc się przez całą salę,/ Wie­rzą w tam­to – i wszy­scy ukontentowani./ Jeśli nie pomy­li­li się. Lub nie skła­ma­li”.