22/02/16

Czytając Podsiadłę

Michał Domagalski

Strona cyklu

Re:cyklizacje
Michał Domagalski

Urodził się w Ostrzeszowie w 1982. Publicysta i krytyk. Redaktor prowadzący portalu Wywrota  w latach 2015-2016. Debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014-2015, w 2018 roku ukazała się jego pierwsza książka poetycka - Poza sezonem. Mieszka w Poznaniu.

Kie­dy zasia­dam do wystu­ki­wa­nia tego felie­to­nu, jest luty. Śro­dek naj­krót­sze­go mie­sią­ca w roku. Choć, gdy­by wie­rzyć ludo­wym mądro­ściom, wła­ści­wie roz­siadł się już po mia­stach, mia­stecz­kach oraz wio­skach kwie­cień. Mie­siąc pogo­do­wych zawi­ro­wań, któ­ry war­kocz ple­cie z dwóch naj­skraj­niej­szych pór roku – zimy i lata. Tak więc luty prze­cho­dzi meta­mor­fo­zę niczym boha­ter tanie­go opo­wia­da­nia scien­ce fic­tion i sta­je się kwiet­niem. A wła­ści­wie tyl­ko stroi się w kwie­cień, nie­po­strze­że­nie niczym Klark Cent w bud­ce tele­fo­nicz­nej prze­ista­cza­ją­cy się w Super­ma­na.

Tak napraw­dę luty stra­szy zale­d­wie powro­tem mro­zów i obie­cu­je nadej­ście cie­plej­szych dni. I ta obiet­ni­ca oczy­wi­ście mil­sza jest mi niż owo stra­sze­nie. Choć wie­rzę, że znaj­dą się tacy, któ­rzy tęsk­nią za skro­ba­niem szyb w samo­cho­dach i krót­ki­mi – cza­sa­mi zakoń­czo­ny­mi upad­kiem – śli­zga­mi w dro­dze do pra­cy.

Ja wybie­ram obiet­ni­cę nadej­ścia cie­plej­szych dni. Luty mie­sią­cem ocze­ki­wa­nia, że wkrót­ce zrzu­ci­my ubra­nia. Jacek Pod­sia­dło – bo to wła­śnie on tytu­łu­je tak jeden z tek­stów w Przez sen – ma rację. Powta­rzam więc za nim: „Cze­kam, aż słoń­ce póź­nej zimy/ wpu­ści mnie na swe dra­bi­ny”. Uży­wam z upo­rem cza­su przy­szłe­go, gdy przy­glą­dam się kra­jo­bra­zo­wi, któ­ry „sprę­żył się, zatry­bił” i liczę na to, że słoń­ce „zaję­czą war­gą widnokręgu/ ode­ssie z zie­mi śluz roz­to­pów”.

Ale prze­cież dostrze­gam tego stra­cha na polu, któ­ry uświa­da­mia mi, że jedzie­my na rezer­wie. „Żyje­my prze­szło­ścią”. Jak nagle, pra­wie nie­po­strze­że­nie, licz­ba poje­dyn­cza zamie­nia się w mno­gą. W przod­kach, w tej upar­cie wra­ca­ją­cej zimie, grze­bie­my razem. I chy­ba tak to już jest.

Tak to jest z ocze­ki­wa­niem na zrzu­ce­nie tych płasz­czy (może nie­ko­niecz­nie Kon­ra­da, choć rów­nie cięż­kich i krę­pu­ją­cych ruchy), tych stro­jów „z poży­czek i dłu­gów”. Tak już jest z tym dwo­istym lutym, tkwią­cym w roz­kro­ku, roz­dar­tym mię­dzy zim­ną prze­szło­ścią i nadzie­ją na cie­plej­szą przy­szłość.

Taki też Pod­sia­dło pisze wiersz. Nie­jed­no­li­ty. To wiersz, w któ­rym róż­no­rod­ność współ­brz­mień wodzi nas za nos. Prze­ska­ki­wa­nie od homo­ni­mów, przez rymy dokład­ne, do pra­wie nie­wy­czu­wal­nych. Raz sto­ją parzy­ście, raz się prze­pla­ta­ją, a cza­sa­mi spra­wia­ją zale­d­wie pozór obec­no­ści. Współ­brz­mie­nia roz­po­czy­na­ją wer­sy lub zamiesz­ku­ją w klau­zu­lach. Ale zda­rzą się i dwa rymy na wers („Osie­ro­ca­li zawsze z odda­li. Byli oty­li”).

Jak­by­śmy przed ocza­mi mie­li tego­rocz­ny luty. A może to luty sta­ra się naśla­do­wać napi­sa­ny prze­cież wcze­śniej wiersz? Zapew­ne w ogó­le lute pró­bu­ją prze­nieść nas w czas odro­dze­nia. Tyl­ko my z upo­rem żyje­my prze­szło­ścią. Cią­gle grze­bie­my się w przod­kach. Cią­gle wie­je chło­dem tru­pów. Cią­gle napa­wa nas lękiem stra­szy­dło w stro­ju z poży­czek i dłu­gów.

I nie umie­my sobie pora­dzić z ostat­nim wer­sem, z pozor­nie oczy­wi­stą linij­ką o naszych przod­kach wier­cą­cych się w chwi­li śmier­ci:

„Dziś to już świę­ci. Cześć ich pamię­ci”.