06/07/20

Daj mu tam, gdzie go nie ma

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Biuro Literackie: rok po roku
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

3

Zwróć­my uwa­gę na tomy poetyc­kie, któ­re w tym kon­tek­ście moż­na by nazwać „zało­ży­ciel­ski­mi”, wyzna­cza­ją­cy­mi „awan­gar­do­wą” (czy też zbli­żo­ną do awan­gar­do­wej) orien­ta­cję este­tycz­ną Biu­ra Lite­rac­kie­go na następ­ne lata. Obra­ny kie­ru­nek spra­wił, że z bie­giem cza­su roz­sta­li się z Biu­rem twór­cy tacy, jak Pod­sia­dło piszą­cy swe­go cza­su o „poezji niezrozumiałej”[1] (a na taką posta­wio­no w pla­nie wydaw­ni­czym Biu­ra), Baran, Różyc­ki, Kobier­ski, a w koń­cu Świe­tlic­ki. Dosko­na­le zmie­ści­li­by się w ukształ­to­wa­nym quasi-awan­gar­do­wym for­ma­cie Miłosz Bie­drzyc­ki i Maciej Melec­ki, lecz z jakichś wzglę­dów prze­sta­li się poka­zy­wać na festi­wa­lach i wyda­wać cokol­wiek pod jego patro­na­tem. Tomy, któ­re z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy prze­trwa­ły pró­bę cza­su, to książ­ki Boh­da­na Zadu­ry, Pio­tra Som­me­ra, Tade­usza Pió­ry i Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Myślę, że war­to wró­cić do Pio­sen­ki paster­skiej Som­me­ra jako książ­ki instruk­ta­żo­wej, tomi­ku z klu­czem. Czy­tam ją razem z kry­tycz­no­li­te­rac­ką książ­ką Boh­da­na Zadu­ry Daj mu tam, gdzie go nie ma. Naj­pierw Zadu­ra napi­sał w tytu­ło­wym szki­cu: „Mój chło­pak jest bar­dziej otrza­ska­ny z celu­lo­ido­wą piłecz­ką – wygry­wa, ale też cza­sem gubi się przy praw­dzi­wym dużym sto­le. W pew­nej chwi­li Piotr krzy­czy do swe­go Łuka­sza: Daj mu tam, gdzie go nie ma!”[2]. Następ­nie Som­mer (przy­wo­ły­wa­ny wyżej Piotr krzy­czą­cy do Łuka­sza) dopo­wie­dział po latach i roz­bu­do­wał meta­fo­rę wyj­ścio­wą w wier­szu „Retro ‘94”. Mamy tu do czy­nie­nia z kolek­tyw­ną obrób­ka bon­mo­tu, meta­fo­ry krą­żą­cej mię­dzy przy­ja­ciół­mi, a wresz­cie w gru­pie i dalej w śro­do­wi­sku. W wier­szu Som­me­ra sytu­acja „dawa­nia tam, gdzie go nie ma” sko­ja­rzo­na jest dodat­ko­wo z sytu­acją trans­la­cji, prze­kła­du poetyc­kie­go potrak­to­wa­ne­go jako „obro­na przed innym/ wier­szem, we własnym/ języku”[3]. Poeta pra­cu­ją­cy nad wier­szem w obcym języ­ku sta­je przed pro­ble­ma­mi, w wyni­ku któ­rych „daje mu tam, gdzie go/ nie star­cza, gdzie jest/ za krót­ki, daje sobie tam/ gdzie chciał­by bar­dziej być”[4].

Te frag­men­ty świet­nie kore­spon­du­ją z kon­cep­cją poezji sfor­mu­ło­wa­ną przez Zadu­rę w cyto­wa­nej tu książ­ce. Poezja jest tam w pierw­szym uję­ciu grą (tak­że w bambuko[5]), w któ­rej poeta zmu­sza do wysił­ku czy­tel­ni­ka i zaska­ku­je go nagłym a nie­spo­dzie­wa­nym uży­ciem języ­ka, zaś z dru­giej stro­ny poezja jest swe­go rodza­ju „języ­kiem obcym”, wyma­ga­ją­cym ze stro­ny czy­tel­ni­ka prze­kła­do­we­go tru­du. Gra w obcość opie­ra się na szcze­gól­nej bie­gło­ści w zakre­sie uży­wa­nia i roz­gry­wa­nia roz­ma­itych zesta­wów zwro­tów fra­ze­olo­gicz­nych pierw­szej świe­żo­ści wzię­tych z żywej, codzien­nej prak­ty­ki języ­ko­wej. Z tego, co pod­chwy­co­ne i posły­sza­ne tka się nie­skoń­czo­ny poemat w strzę­pach, kolej­nych frag­men­tach i odsło­nach. I poezja taka jawi się jako – powia­da Zadu­ra – „pró­ba inter­pre­ta­cji, pró­ba wyko­rzy­sta­nia posły­sza­ne­go tek­stu do wypo­wie­dze­nia sie­bie (…) do wyko­rzy­sta­nia go dla wła­snych celów, zro­bie­nia zeń użyt­ku i pożytku”[6].

Po co tyle przy­to­czeń z nie­słusz­nie sze­rzej nie­zau­wa­żo­nej książ­ki Zadu­ry wyda­nej w 1996 roku? Bo jest to książ­ka, pod któ­rej teza­mi pod­pi­sał­by się zarów­no Som­mer, jak i wie­lu innych auto­rów. Twór­cy zgod­ni co do takiej wizji poezji stwo­rzy­li kolek­tyw­ny pod­miot „obro­ny przed innym wier­szem, we wła­snym języ­ku”, pod­miot obej­mu­ją­cy wte­dy tru­dzą­cych się podob­nie cho­ciaż w indy­wi­du­al­nych odcie­niach; np. Siw­czyk, Ham­ka­ło, Pió­ro, Sosnow­ski, Jar­nie­wicz, Foks, Maje­ran, Pod­gór­nik, Fie­dor­czuk, a potem Kac­per Bart­czak, Kon­rad Góra, Tomasz Puł­ka czy Robert Rybic­ki. W wie­lu wier­szach tych auto­rów „język zbie­ra strzę­py”, fun­du­jąc zna­mio­na poetyc­ko­ści na prze­cię­ciach utar­tych zwro­tów i wyna­le­zio­nych zna­czeń, w miej­scach spo­ty­ka­nia się śmie­ci języ­ko­wych, gdzie seman­ty­ka cało­ści przy­po­mi­na inte­lek­tu­al­ny col­la­ge poetyc­ki albo wie­niec two­rzo­ny z „wiąch i wią­za­nek”. W swym „pro­gra­mo­wym tomi­ku” Som­mer wie­lo­krot­nie do tego nawią­zu­je. W wier­szu „Wiązanki”wspomina się o „Bata­lii o utrzy­ma­nie języka/ w brudzie,/ przy życiu”[7], zaś w wier­szu „Cien­ki” czy­ta­my:

(…)
Moż­na by
się roz­puk­nąć, roz
sypać w dre­bie
zgi? podrzeć na
strzę­py, spa­lić
w popiół, i język nawet
nie będzie miał
co zbie­rać [8]

Uko­ro­no­wa­niem tych sta­rań o zobra­zo­wa­nie tezy jest wiersz tytu­ło­wy, gdzie kon­cep­cja Zadu­ry nabie­ra Som­me­ro­wej lek­ko­ści i fine­zji, pod­pie­ra­jąc się figu­ra­mi „melo­dii” i „pio­sen­ki”. Wiersz ten jest zara­zem, może nie do koń­ca poważ­ną, instruk­cją obsłu­gi tomi­ku, bez­po­śred­nim zwro­tem do czy­tel­ni­ka, któ­re­mu pro­po­nu­je się echo­la­licz­ne zatra­ce­nie, uciecz­kę od dosłow­no­ści inter­pre­to­wa­nia. Bo język niby jest wspól­ny, ale melo­dia pozo­sta­je odmien­na, osob­na, wręcz dzi­ka i nie­obli­czal­na, więc owo cho­ro­bli­we grze­ba­nie się w łami­głów­kach nie ma sen­su, wystar­czy „puścić się”, to zna­czy pod­dać się instynk­tow­nie wła­snej melo­dii: „śpie­wam w two­im języ­ku moją melodię”[9]. Wiersz tytu­ło­wy jest zara­zem uwień­cze­niem poszu­ki­wań, wnio­skiem wycią­gnię­tym po dro­dze, bio­rą­cym się ze zbio­ro­we­go wysił­ku kil­ku­na­stu wier­szy. W tym kon­tek­ście książ­ka wyda­je się być zde­cy­do­wa­ną i wyra­zi­stą pole­mi­ką z meta­fi­zycz­ny­mi kon­cep­cja­mi poezji. Heideg­ge­row­ski „pasterz bytu” uzy­sku­je tu swo­je rze­czo­we, pasti­szo­we prze­ci­wień­stwo w posta­ci „słów-paste­rza” albo „paste­rza sto­sun­ków zacho­dzą­cych mię­dzy zda­nia­mi”, jeśli moż­na tak to ująć.

Naj­waż­niej­szym wąt­kiem tego zbio­ru – obok skon­den­so­wa­nych opo­wie­ści rodzin­nych, oko­ło­do­mo­wych, towa­rzy­skich i przy­ja­ciel­skich – jest opo­wieść o poszu­ki­wa­niu wła­ści­wej dyk­cji. Do wstęp­nych obraz­ków zimo­wych wkra­da się posta­no­wie­nie pra­cy nad „nowym szy­kiem”, a zaraz potem myśl o usta­le­niu „komu/ to mówię, a nawet kogo/ może to obchodzić”[10]. Następ­ne tek­sty kry­sta­li­zu­ją – cią­gle w tym żar­to­bli­wym czy paro­dy­stycz­nym oświe­tle­niu –  wizję nowe­go języ­ka, w któ­rym „pro­ste myśli będą brzmiały/ ina­czej, nowiej, bo będą pro­ściej i nowiej/ powiedziane”[11]. Boha­ter szu­ka, przy­mie­rza, pró­bu­je i jedy­ne, co go uwie­ra, co mu prze­szka­dza, to puste for­muł­ki, któ­re cisną się bez­wied­nie albo są nachal­nie pod­su­wa­ne przez „kul­tur­kę” (jak „war­szaw­kę”), przez pew­ne śro­do­wi­ska ide­owe i twór­cze – for­muł­ki wykpio­ne tu i skon­tra­sto­wa­ne z praw­dzi­wym, żywym języ­kiem. Boha­ter igno­ru­je jakie­kol­wiek pod­szep­ty, moż­na rzec, że je ole­wa, a mówiąc jesz­cze dokład­niej  – „szcza w tę krynicę”[12]. Podob­nie trak­tu­je „chło­pacz­ków”, dla któ­rych język w ogó­le nie jest pro­ble­mem, któ­rzy „po pro­stu posłu­gu­ją się nim,/ posłu­gu­ją się tym, co jest”[13]. Przy oka­zji, ale w innym miej­scu, dosta­je się „Miło­szom”, zna­kom zadę­cia na maje­sta­tycz­ną ska­lę, sym­bo­lom ska­mie­nia­łe­go gestu, będą­ce­go jaskra­wym prze­ci­wień­stwem cią­głe­go nie­na­sy­ce­nia i wiecz­ne­go poszu­ki­wa­nia.

Kolej­na książ­ka waż­na dla ukształ­to­wa­nia się i wypro­mo­wa­nia „biu­ro­we­go gło­su” to Poema­ty Boh­da­na Zadu­ry, wyda­na w 2001 roku. Ten nie­zau­wa­ża­ny przez wie­le lat twór­ca, ktoś, dla kogo zazwy­czaj bra­ko­wa­ło miej­sca w anto­lo­giach rówie­śni­ków, roz­wi­jał się i rósł, nie skost­niał w jakimś hie­ra­tycz­nym geście, nie dał się zbyt łatwo i zbyt szyb­ko zaszu­flad­ko­wać. Zwią­za­nie się z Legni­cą i Biu­rem spo­wo­do­wa­ło wzrost zna­cze­nia tej twór­czo­ści na lite­rac­kiej gieł­dzie. Kie­ru­nek jej poszu­ki­wań wią­zał się z poczu­ciem roz­dź­wię­ku mię­dzy dwo­ma rodza­ja­mi sło­wa: mię­dzy pol­sz­czy­zną pisa­ną, lite­rac­ką a języ­kiem potocz­nym, mówio­nym. Przy czy­ta­niu Poema­tów widać jak na dło­ni stop­nio­we odcho­dze­nie Zadu­ry od tej pierw­szej i przy­zwy­cza­ja­nie wier­sza do tego dru­gie­go. Może nawet wcze­śniej dało­by się zauwa­żyć tę sty­li­stycz­ną kon­wer­sję w wier­szach krót­kich i poje­dyn­czych, np. ze zbio­rów Zej­ście na ląd i Sta­rzy zna­jo­mi, ale poema­ty wła­śnie – jak sądzę – ude­rza­ją moc­niej i cel­niej, dając od razu wgląd w nową tech­ni­kę zapro­po­no­wa­ną liry­ce pol­skiej. Poemat otwie­ra­ją­cy wybór, „Osten­da”, pocho­dzi z tomu W kra­jo­bra­zie z amfor z roku 1968, nato­miast „Noc poetów”, wybór ten zamy­ka­ją­cy, wyda­no w 1998 roku. Książ­ka ma więc cha­rak­ter pod­su­mo­wa­nia trzy­dzie­stu lat pisa­nia wier­szy, a dokład­niej rzecz ujmu­jąc – poema­tów.

Zadu­ra koja­rzo­ny był w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych z neo­kla­sy­cy­zmem. Uświa­da­mia to naj­le­piej „Osten­da”, poemat skła­da­ją­cy się z sze­ściu sone­tów przy­pi­sa­nych Samu­elo­wi Przy­pkow­skie­mu, zało­ży­cie­lo­wi słyn­ne­go Muzeum Zega­rów w Jędrze­jo­wie. Na poemat 23-let­nie­go debiu­tan­ta zwró­cił uwa­gę Jaro­sław Iwasz­kie­wicz, pisząc: „Sone­ty Zadu­ry brzmią jakimś nowym tonem, barok pol­ski prze­świe­tlo­ny całą dro­gą poezji naszej”[14]. Brzmie­nie i nowy ton sta­ły się nie­ba­wem spe­cjal­no­ścią Zadu­ry. Poka­zu­ją to następ­ne poema­ty, w któ­rych poprzez brzmie­nie rodził się nowy ton, docho­dzi­ła do gło­su suro­wość i nie­okrze­sa­nie zwy­kłej mowy, bły­sko­tli­wość i swo­isty zmysł poetyc­ki języ­ka potocz­ne­go. Już „Ter­ra inco­gni­to” z tomu Podróż mor­ska sygna­li­zu­je stop­nio­we wyry­wa­nie się spod wpły­wów pol­skie­go kla­sy­cy­zmu i otwie­ra­nie się na tra­dy­cję anglo­sa­ską, przede wszyst­kim na Elio­ta. Następ­ny poemat samym już tytu­łem nie­ja­ko sym­bo­licz­nie zamy­ka epo­kę fascy­na­cji bogac­twem eks­po­na­tów w muzeum lite­ra­tu­ry i owo „Poże­gna­nie Osten­dy” moż­na rozu­mieć jako otwie­ra­nie się na nowe, roz­luź­nia­nie dys­kur­su i uwal­nia­nie się z gor­se­tu. W poema­cie skru­pu­lat­nie wyli­cza się atry­bu­ty nur­tu poetyc­kie­go, spo­rzą­dza się nie­mal cały „spis inwen­ta­rza” neo­kla­sy­cy­zmu pol­skie­go. „Te cyta­ty z Szek­spi­ra To póź­ne Bizancjum/ Te podró­że w czasie”[15]. Skoń­czy­ła się w życiu Zadu­ry epo­ka „uczo­nej nostal­gii i licze­nia głosek”[16]. Krzysz­tof Mętrak, komen­tu­jąc wymo­wę „Poże­gna­nia Osten­dy”, zauwa­żył, że „Zadu­ra posta­wił tu kwe­stię, któ­ra doty­czy całej jego gene­ra­cji pisar­skiej. Zno­wu wyprze­dził wszyst­kich, zno­wu wypo­wie­dział ją pierwszy”[17].

Po „epi­zo­dzie neo­kla­sycz­nym”, waż­nej lek­cji mło­do­ści, roz­po­czę­ły się eks­pe­ry­men­ty z tą – jak­by powie­dział Barań­czak – „nową dyk­cją”. Zaczę­ło się od „patrze­nia rze­czy­wi­sto­ści na ręce”[18]. Tak jak w poema­cie „Sztu­ka poetyc­ka”, gdzie w histo­rię życia przy­ja­ciół poetów, w doku­men­tar­ne opi­sy lite­rac­kie­go bycia wpla­ta­ją się fra­zy nie­mal auto­te­licz­ne, doty­czą­ce nowych zasad poetyc­kiej gry, nowe­go kano­nu „poetyc­kiej sztu­ki”. „Księ­życ się poezji usu­nął spod sto­py”. W rytm wkra­da się zakłó­ce­nie, poja­wia­ją się zgrzy­ty, a dokład­ny rym ustę­pu­je miej­sca aso­nan­so­wi. Coraz bli­żej Apollinaire’a i Cen­drar­sa. Poemat nie powsta­je w wyni­ku ści­słe­go wyli­cze­nia obra­zów, zna­czeń i ryt­micz­nych stóp. Sta­je się raczej podob­ny do leni­wie piszą­ce­go się notat­ni­ka peł­ne­go dygre­sji, usko­ków pamię­ci, dale­kich sko­ja­rzeń i bez­po­śred­nich obraz­ków z rze­czy­wi­sto­ści typu „kolej­ka jak gdyby// Po poma­rań­cze w latach sześćdziesiątych”[19].

Auto­bio­gra­fizm wkra­da­ją­cy się coraz śmie­lej do poema­tów przy­no­si w efek­cie coś w rodza­ju róże­wi­czow­skiej, meta­fo­rycz­nie prze­two­rzo­nej, rela­cji o wła­snej dłu­go­let­niej pra­cy w małym pro­win­cjo­nal­nym muzeum. Idiom potocz­ny i cał­ko­wi­ta rezy­gna­cja ze stóp ryt­micz­nych zda­ją się cha­rak­te­ry­zo­wać ten – w owej meta­mor­fo­zie – utwór naj­waż­niej­szy, prze­ło­mo­wy, wyję­ty ze zbio­ru Zej­ście na ląd. Cho­dzi o legen­dar­ny poemat „1 VIII 1979 7.45‒22.45 czter­na­ście godzin z Pio­trem Som­me­rem” kon­sty­tu­ują­cy –  moim zda­niem – tak zwa­ny o’haryzm zanim „zade­kre­to­wa­no” go ofi­cjal­nie nie­bie­skim zeszy­tem „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” w roku 1987. Może war­to sobie uzmy­sło­wić, że poemat powstał w roku śmier­ci Sta­chu­ry, w 1979, i w ten spo­sób hipo­te­tycz­na data prze­ło­mu w naszej liry­ce, koja­rzo­na z rokiem 1989, cofa się o 10 lat.

Jak zre­la­cjo­no­wać czter­na­ście godzin jed­ne­go dnia, jak wyjść poza opis poby­tu zna­jo­me­go z War­sza­wy? Są więc wspo­mnie­nia, kon­sta­ta­cje natu­ry ogól­nej, przy­pa­try­wa­nie się języ­ko­wi, dro­bia­zgo­wy opis szcze­gó­łów, epi­zo­dów i rze­czy. Ale przede wszyst­kim: mania­kal­ne, obse­syj­ne przy­pa­try­wa­nie się języ­ko­wi czy­li to, na co zwra­ca się uwa­gę, czy­ta­jąc naj­now­sze poema­ty i wier­sze puław­skie­go twór­cy. Jego wraż­li­wość na brzmie­nie, na bar­wę sło­wa i wie­lość jego poten­cjal­nych odcie­ni zna­cze­nio­wych, na fałsz albo nagłą praw­dę zwro­tu fra­ze­olo­gicz­ne­go jest dopraw­dy zasta­na­wia­ją­ca. To prze­cież już wte­dy, w poema­cie o wizy­cie Som­me­ra poja­wi­ły się fra­zy cha­rak­te­ry­zu­ją­ce dal­szy wewnętrz­ny roz­wój tej poezji. Oczy­wi­ście, bar­dzo waż­ny dla nowej poezji był dia­log boha­te­rów o domi­na­cji w Sta­nach i Euro­pie poezji kon­fe­syj­nej, poga­węd­ka o Lowel­lu, Ber­ry­ma­nie i Lon­gleyu oraz o tym, że poezja nie powin­na omi­jać pew­nych słów czy tema­tów. Ale naj­bar­dziej oso­bi­ste wyda­ją się wyciecz­ki w głąb pamię­ci rodzin­nej i wła­snej, odtwa­rza­nie drob­nych wyda­rzeń w nowym języ­ku przy towa­rzy­szą­ce­mu temu zacie­trze­wie­niu skie­ro­wa­ne­mu prze­ciw­ko nowo­mo­wie, prze­ciw „dzi­kiej poezji” kwit­ną­cej w języ­ku mediów, ogło­szeń, reklam i obwiesz­czeń. „Ile­kroć jestem w Lubli­nie, idąc uli­cą Lubartowską/ mijam sklep/ z napisem/ mię­so niepełnowartościowe”[20]. Wyma­ga­nia boha­te­ra nie są zbyt wiel­kie, marzy mu się inna odpo­wied­niość i odpo­wie­dzial­ność wspól­ne­go języ­ka, a więc na tym szyl­dzie powin­no być – w imię „wyż­szej jako­ści języka”[21] – napi­sa­ne zwy­czaj­nie „tania jat­ka”.

Napi­sa­ny trzy lata póź­niej poemat „Cisza” wyła­mu­je się z reguł nowej sztu­ki sło­wa, nowej poetyc­kiej gry o „wyż­szą jakość języka”[22]. Śmierć ojca i wybuch sta­nu wojen­ne­go zaowo­co­wa­ły twór­czym powro­tem do kano­nów neo­kla­sy­cy­zmu. Tak jak­by „czas pogar­dy” nie­odmien­nie repli­ko­wał się w pol­skiej tra­dy­cji wier­szem powra­ca­ją­cym do zryt­mi­zo­wa­nej for­my mar­ty­ro­lo­gicz­nej i tyr­tej­skiej. Zadu­ra odpo­wie­dział po swo­je­mu na postu­la­ty tej powin­no­ści, w wyso­kim stop­niu nasy­ca­jąc pry­wat­no­ścią swój oby­wa­tel­ski mono­log. Odpo­wie­dział po swo­je­mu na mean­dry naj­now­szych dotkli­wo­ści histo­rii, uciekł w rytm, zaszył się w gąszcz sple­cio­nych rymów, usta­no­wił auto­te­ra­peu­tycz­ną repu­bli­kę wol­ne­go poema­tu. Zbi­gniew Machej mówił kie­dyś, że „w cha­osie sta­nu wojen­ne­go rytm mógł coś w moim ser­cu uporządkować…”[23], a więc nie tyl­ko Zadu­ra pod­le­gał tej pra­wi­dło­wo­ści ryt­mu, rymu, rygo­ru for­my.

Po „Ciszy”, ogrom­nym poema­cie skła­da­ją­cym się z 88 ośmio­wer­so­wych strof, natra­fia­my w tomie na zupeł­ną zmia­nę poety­ki. Skoń­czył się stan wojen­ny i toczy się dalej owo odna­le­zio­ne przez poetę kil­ka lat wcze­śniej nowe życie wier­sza, roz­wi­ja się nowa for­mu­ła poema­tu otwar­te­go na wszel­kie dopły­wy dosłow­no­ści, docze­sno­ści, kon­kre­tu. Poema­tu umoż­li­wia­ją­ce­go szczę­śli­we spo­tka­nie języ­ka ze świa­tem w całej jego, fizjo­lo­gicz­no-meta­fi­zycz­nej, oka­za­ło­ści. Poema­tu, w któ­rym „lecieć O’Harą”[24] może zna­czyć pewien spo­sób ukła­da­nia się wier­sza (języ­ka) ze świa­tem, ale i po pro­stu prze­lot tak nazwa­nym jum­bo jetem do Sta­nów. Jeste­śmy więc przy tomie Prze­świe­tlo­ne zdję­cia z roku 1990, z któ­re­go do wybo­ru wyję­to dwa poema­ty. Dłuż­szy to „Krok Sito­ne­na”, a krót­szy – „Na wszel­ki wypa­dek”. Patrzę na „Krok Sito­ne­na” jak na utwór wzo­ro­wo reali­zu­ją­cy postu­la­ty zawar­te w wier­szu z tego same­go tomu Szi­gli­get. Utwór wypeł­nio­ny życio­wy­mi histo­ryj­ka­mi, któ­re nie mogły­by zda­rzyć się gdzie indziej i sze­re­giem nakła­da­ją­cych się na sie­bie „prze­świe­tlo­nych zdjęć” współ­cze­sno­ści, i wresz­cie w szcze­li­nach mię­dzy frag­men­ta­mi opo­wie­ści widać rów­nież wła­sną twarz opo­wia­da­cza. Widać jego histo­rię, rok uro­dze­nia 1945, dzie­ciń­stwo i doj­rze­wa­nie w latach pięć­dzie­sią­tych, dro­bia­zgi pamię­ci poroz­sie­wa­ne gdzieś i pogu­bio­ne, a teraz przy­wo­ły­wa­ne w poema­cie. Fascy­nu­ją­cy ciąg aso­cja­cji, poli­fo­nia zmie­sza­nych gło­sów, powi­do­ki gestów i sytu­acji.

Zadu­ra niczym Sito­nen prze­mie­rza pamięć sze­ro­kim, łyż­wo­wym kro­kiem poema­tu, któ­ry w nowym wcie­le­niu sta­je się sku­pi­skiem sko­ja­rze­nio­wo mon­to­wa­nych ujęć, zapi­sy­wa­nych dłu­gi­mi, spro­za­izo­wa­ny­mi wer­sa­mi. I ten „krok Zadu­ry” usta­na­wia jakiś nowy rytm prze­szu­ki­wa­nia zaso­bów pamię­ci, gdzie widzia­ne z okien samo­lo­tu mlecz­ne rów­ni­ny chmur dopro­wa­dza­ją do zaiskrze­nia wyobraź­ni. I przy­po­mi­na­ją się wła­snej robo­ty pierw­sze nar­ty, przy­po­mi­na­ją się szcze­gó­ły pry­wat­nej histo­rii PRL‑u, przy­po­mi­na­ją się wszyst­kie tego typu wyjaz­dy i podró­że na spo­tka­nia autor­skie, pierw­sze doświad­cze­nia czy­tel­ni­cze i lite­rac­kie oraz ludzie widzia­ni z weran­dy dzie­ciń­stwa. „Nie­wie­le z tego wyni­ka poza widokami”[25]. Nie­praw­da. Wyni­ka bar­dzo wie­le. To w tym poema­cie mówi się wprost o powin­no­ściach poety, któ­re­mu owszem przy­jem­nie jest „czuć grunt, któ­ry stward­niał pod cudzy­mi sto­pa­mi”, ale tak napraw­dę musi wie­dzieć o tym, że „nowe nie może być stare”[26], w związ­ku z czym – „przed nami tyle nowych, trud­nych i pięk­nych zdań”[27].

Ewo­lu­cja poetyc­ka Zadu­ry odzwier­cie­dla w pew­nym sen­sie prze­mia­ny całej nowej poezji pol­skiej. W następ­nej odsło­nie, tej z lat 90., poety­ka jego wier­szy jesz­cze bar­dziej spro­za­izo­wa­ła się i to, jak aso­cja­cyj­na tech­ni­ka rodem z Cen­drar­sa prze­po­czwa­rzy­ła się, widać wyraź­nie w ostat­nim poema­cie „Noc poetów (War­sza­wa pisa­rzy)”. Sku­pia on jak w soczew­ce isto­tę dal­szych prze­mian. Zawie­ra­ją się one w tech­ni­ce collage’u, w spo­so­bie łącze­nia nar­ra­cji o czymś (tu: spa­cer z synem i Hen­ry­kiem Bere­zą po War­sza­wie, udział w lite­rac­kiej impre­zie) z mnó­stwem dygre­sji i frag­men­tów żywej mowy bra­nych wprost z murów, gazet i ust prze­chod­niów. Z owe­go zde­rza­nia i skle­ja­nia roz­ma­itych strzęp­ków fra­ze­olo­gicz­nych bie­rze się jakiś rodzaj jąka­ne­go, chro­pa­we­go dys­kur­su poetyc­kie­go doty­czą­ce­go naszej współ­cze­sno­ści, ist­nie­nia pośród agre­syw­nych, czę­sto sprzecz­nych, języ­ków.

Tym poszu­ki­wa­niom w swo­im sty­lu wtó­ro­wał Tade­usz Pió­ro, przyj­mu­jąc obcą na ówcze­snym grun­cie lirycz­nym posta­wę, redu­ku­ją­cą pro­sto­li­nij­ny zapał inter­pre­ta­cyj­ny do kil­ku pod­sta­wo­wych sekwen­cji inte­lek­tu­al­ne­go odbio­ru. Ktoś taki jak Pió­ro, przy­bysz z innych ukła­dów odnie­sień, z innej lite­ra­tu­ry i spo­so­bu podej­ścia do niej, sta­wia pod zna­kiem zapy­ta­nia tra­dy­cję pro­stej odpo­wie­dzial­no­ści i zgrzeb­ne­go „odpo­wied­nic­twa” poezji. Lek­tu­ra wier­szy zgro­ma­dzo­nych w zbio­rze Wola i Ocho­ta[28]uzmysławia, że odpo­wied­ni­ki men­tal­ne nie muszą być tak jed­no­znacz­ne i egzal­to­wa­ne, jak się do tej pory uwa­ża­ło. Owe odpo­wied­ni­ki wyobra­żam sobie na kształt zesta­wu obra­zów poetyc­kich i sytu­acji lirycz­nych suge­ro­wa­nych przez wiersz, któ­ry poja­wia się na zasa­dzie swo­iste­go koła ratun­ko­we­go, koniecz­ne­go dla roz­wi­kła­nia pro­ble­mu ducho­we­go zaist­nia­łe­go w spo­łecz­no­ści, poko­le­niu czy kon­kret­nym śro­do­wi­sku. Takie wła­śnie „słu­żeb­nic­two” zako­do­wa­ło się na sta­łe tak­że w sty­lach odbio­ru, wykształ­ci­ło czy­tel­ni­czą goto­wość na natych­mia­sto­wą czy­tel­ność i prze­kła­dal­ność tek­stu, któ­ry nad­cho­dzi z autor­skich zaświa­tów i natych­miast kon­kre­ty­zu­je się spo­łecz­nie.

Otóż, poezja Pió­ry i – jak sądzę – więk­szo­ści naj­waż­niej­szych auto­rów Biu­ra Lite­rac­kie­go kon­kre­ty­zu­je się sła­bo i z tru­dem potra­fi odna­leźć się w dotych­cza­so­wych sche­ma­tach odczy­ty­wa­nia. Idąc dalej, moż­na powie­dzieć, że poezja ta zawzię­cie i z pre­me­dy­ta­cją cele­bru­je ów hia­tus, stan zawie­sze­nia mię­dzy tra­dy­cja­mi i raz po raz pro­ble­ma­ty­zu­je onto­lo­gię tek­stu lite­rac­kie­go, z góry jak­by ska­za­ne­go na „nie­pra­wi­dło­we” zaist­nie­nie czy­tel­ni­cze i kry­tycz­ne. Myślę, że wciąż nie ma peł­nej zgo­dy, cho­ciaż dzia­łal­ność Biu­ra Lite­rac­kie­go zro­bi­ła wie­le w tym zakre­sie, na nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce i luzac­kie inten­cje twór­cze, i nie ma też rze­czy­wi­ste­go zro­zu­mie­nia meto­dy wybi­ja­nia z łatwych ryt­mów odbior­czych, ponie­waż bar­dzo wol­no toczy się pro­ces odbar­wia­nia odbio­ru z dydak­ty­zmu, wyco­fy­wa­nia się z este­ty­ki powin­no­ści.

Dla mnie bar­dzo cen­ne jest rewe­la­tor­skie tchnie­nie idą­ce od nowej mowy poetyc­kiej w ogó­le, a od wier­szy Pió­ry w szcze­gó­le. Cho­dzi o to, co Kry­sty­na Miło­będz­ka nazwa­ła kie­dyś cel­nie na mar­gi­ne­sie reflek­sji o roli poezji Kar­po­wi­cza, któ­ra wypeł­ni­ła odczu­wal­ną pust­kę: „Bra­ko­wa­ło naszej poezji prze­ciw­sta­wie­nia, zła­ma­nia tych wszyst­kich pięk­nych zdań. Każ­dej poezji potrzeb­na jest sta­ła obec­ność kogoś takie­go jak Mal­lar­me czy Chlebnikow”[29]. Wyda­je mi się, że na tego typu este­tycz­nej stra­ży, god­nie wypeł­nia­jąc wspo­mnia­ną bole­sną lukę, sto­ją od kil­ku lat twór­cy pokro­ju Sosnow­skie­go i Pió­ry (a zda­niem Miło­będz­kiej przede wszyst­kim Sen­dec­ki), nie­ja­ko pro­ble­ma­ty­zu­jąc wagę poetyc­ką tak zwa­nych czy­stych prze­ka­zów świa­to­po­glą­do­wo-egzy­sten­cjal­nych. Zagad­ka, kalam­bur, seman­tycz­ny labi­rynt, nawra­ca­nie języ­ka na nie­oczy­wi­ste i nie­na­masz­czo­ne powin­no­ści, igra­nie nakła­da­ją­cy­mi się na sie­bie cyta­ta­mi i takie zama­zy­wa­nie zna­czeń, żeby przy­pad­kiem nie zna­czy­ło wię­cej niż zna­czy, żeby nie pośred­ni­czy­ło w jakich­kol­wiek roz­gryw­kach, rozu­mia­nych spo­łecz­nie, życio­wo czy psy­cho­lo­gicz­nie. W jed­nym wier­szu, czy­ta­nym prze­ze mnie gdzieś w pra­sie, Pió­ro okre­ślił poezję jako „grę zespo­ło­wą dla samot­ni­ków”. Oddziel­ność, samot­ność poety, pozo­sta­wa­nie na manow­cach popu­lar­ne­go odbio­ru jest tu pod­sta­wą kre­acji, od tego zaczy­na się myśle­nie o następ­nym wier­szu. Nie tyl­ko ma wzra­stać jego dłu­gość (a tak się zaczę­ło dziać w now­szych tek­stach auto­ra Wier­szy oko­licz­no­ścio­wych), ma rów­nież wzra­stać jego odle­głość w sto­sun­ku do tak zwa­ne­go prze­cięt­ne­go odbior­cy, ma się pogłę­biać wyre­ży­se­ro­wa­na roz­bież­ność. A więc idzie w kąt „życio­pi­sa­nie”, liczy się nato­miast zaja­dłe i mister­ne „krę­tac­two”, misty­fi­ka­cyj­ny mecha­nizm zata­cza­ją­cy tajem­ni­cze krę­gi wokół dość mgła­wi­co­we­go pod­mio­tu. I przez tę misty­fi­ka­cyj­ność jak przez mgłę widać dale­kie ruchy jakiejś posta­ci, ktoś poru­sza się w magicz­nej prze­strze­ni War­sza­wy, wyra­ża swój emo­cjo­nal­ny (bądź nie) sto­su­nek do nie­któ­rych dziel­nic, ulic i zaka­mar­ków mia­sta zoba­czo­ne­go na nowo, po dłu­gim cza­sie poby­tu poza nim. Cień auto­bio­gra­fii, zale­d­wie jakiś ulot­ny zarys – drob­ne zda­rze­nia ulicz­ne i przy­go­dy domo­we budu­ją sen­su­al­ny poziom odczy­ty­wa­nia, któ­ry w nie­któ­rych frag­men­tach tak moc­no zaprzą­ta uwa­gę, że zapo­mi­na­my o pozio­mie ide­owym. A ideą naczel­ną wyda­je się tu być ubó­stwie­nie języ­ka, cał­ko­wi­te odda­nie się jego mocy, pew­nej tra­dy­cji jego uży­cia, powścią­gli­wej, inte­lek­tu­al­nej, swo­iście kla­sycz­nej. Ulu­bio­ny poeta Tade­usza Pió­ry – Wal­la­ce Ste­vens – był­by tej tra­dy­cji wybit­nym sygna­ta­riu­szem.

Jeże­li gra się tu na moty­wach, jeże­li sam­plu­je róż­ny­mi zasły­sza­ny­mi frag­men­ta­mi, to peł­na lista zapo­ży­czeń musi objąć kil­ka­na­ście nazwisk. Już w Syn­te­tycz­no­ści obok alu­zyj­nych nawią­zań do fraz Sosnow­skie­go, Fok­sa, Zadu­ry znaj­du­je­my wymie­nio­ne wprost – jako inspi­ru­ją­ce – nastę­pu­ją­ce nazwi­ska: Gib­son, Mic­kie­wicz, Dąbrow­ska, Róże­wicz, Kaf­ka, Joy­ce, Brow­ning, Ste­vens, Celan, Keats, Świe­tlic­ki, Pound, Rim­baud, Sen­dec­ki, Kozioł (nie Urszu­la, a Kuba), Her­bert. „Syn­te­za mowy” Tade­usza Pió­ry jest wła­śnie taka: zapo­ży­czo­na, opar­ta na inter­tek­stu­al­nej echo­la­lii, na swo­istym geniu­szu pod­chwy­ty­wa­nia melo­dii i koń­cze­nia jej na swój spo­sób. Nasz autor jest spryt­ny i spraw­ny w nowym sze­re­go­wa­niu sta­rych cyta­tów, w lot­nym, lek­kim, pra­wie pod­ka­sa­nym, spa­wa­niu pozor­nie nie­przy­sta­ją­cych kawał­ków. Nie zapo­mi­naj­my przy tym o Tymo­te­uszu Kar­po­wi­czu, fun­da­to­rze lin­gwi­zmu cier­pli­wie odna­wia­ne­go przez auto­ra Wier­szy oko­licz­no­ścio­wych. A oko­licz­ność zawsze ta sama: język. Nie­po­kój języ­ka, zagad­ka, tajem­ni­ca nie­co­dzien­nych użyć, zawa­ro­wa­na w nim zja­dli­wość, poten­cjal­ność doka­zy­wa­nia… i doka­za­nia, że bia­łe jest czar­ne, a cho­dzi w nim o to, że o nic nie cho­dzi. Że moż­na poka­zać pust­kę języ­ka i pust­kę przez język. Pió­ro jest „pusty” i pstry, a przy tym zabaw­ny. Ot, cała meto­da: nad­war­tość spraw­no­ści (nie szcze­ro­ści), koło­wrót zabaw­nych i zagad­ko­wych użyć wszel­kich dostęp­nych odcie­ni tak zwa­ne­go języ­ka pol­skie­go, cyta­tów i zasły­szeń, bły­sko­tli­wość owych seman­tycz­nych zle­pień­ców. Nowa syn­te­tycz­ność. Ta Kar­po­wi­cza była bar­dziej sucha, wręcz kostycz­na, labo­ra­to­ryj­na. Ta Pió­ry błysz­czy się, skrzy, mie­ni, widać śli­nę i czuć krew, poci się, ma kaca, opo­wia­da i zachły­stu­je się opo­wie­ścią. Poeta prze­kra­cza uwa­run­ko­wa­nia wąskie­go lin­gwi­zmu, robi z nie­go epo­pe­ję, coś swoj­skie­go, roc­ko­we­go i roko­ko­we­go zara­zem, przy­ła­pu­je na oko­licz­no­ściach i te oko­licz­no­ści nara­ja. Dosłu­chać się moż­na u nie­go pogło­sów z Kar­po­wi­czow­skie­go Roz­kła­du jaz­dy, kie­dy wsłu­cha­my się na przy­kład w te linij­ki: „za nic miej kon­kret wszyst­ko kalambur/ jakie realia dziś na rozkładzie”[30].

Tekst jest frag­men­tem Anto­lo­gii szki­ców o poetach Biu­ra Lite­rac­kie­go, któ­ra uka­że się we wrze­śniu nakła­dem wydaw­nic­twa Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry. Przy­pi­sy:
[1] J. Pod­sia­dło, Daj mi tam, gdzie mogę dobiec, „Tygo­dnik Powszech­ny” 2000, nr 24, s. 17.
[2] B. Zadu­ra, Daj mu tam, gdzie go nie ma, Lublin 1996, s. 8.
[3] P. Som­mer, Retro ’94, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, Legni­ca 1999, s. 31.
[4] Tam­że.
[5] „Pew­nie będziesz chciał pograć w bambuko/ z obcym auto­rem” (P. Som­mer, Następ­stwo cza­sów, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt. s. 28).
[6] B. Zadu­ra, Daj mu tam, gdzie go nie ma, dz. cyt. s. 8.
[7] P. Som­mer, Wią­zan­ki, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 16.
[8] P. Som­mer, Cien­ki, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 30.
[9] P. Som­mer, Pio­sen­ka paster­ska,[w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 23.
[10] P. Som­mer, Widocz­ność, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 11.
[11] P. Som­mer, Ciąg dal­szy, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 12.
[12] P. Som­mer, To jemu się stwa­rza, [w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 13.
[13] P. Som­mer, Łącz­ka, do sku­ba­nia,[w:] tegoż, Pio­sen­ka paster­ska, dz. cyt., s. 33.
[14] B. Zadu­ra, Poema­ty, Legni­ca 2001 (zda­nie wyko­rzy­sta­ne na okład­ce książ­ki).
[15] B. Zadu­ra, Poże­gna­nie Osten­dy, [w:] tegoż, Poema­ty, dz. cyt., s. 20.
[16] Tam­że, s. 21.
[17] B. Zadu­ra, Poema­ty, dz. cyt., (cytat z okład­ki).
[18] B. Zadu­ra, Sztu­ka poetyc­ka, [w:] tegoż, Poema­ty, dz. cyt., s. 30.
[19] Tam­że, s. 27.
[20] B. Zadu­ra, 1 VIII 1979 7.45–22.45 czter­na­ście godzin z Pio­trem Som­me­rem, [w:] tegoż, Poema­ty, dz. cyt. s. 71.
[21] Tam­że, s. 72.
[22] Tam­że.
[23] Z. Machej, Życie bez rymu było­by uboż­sze i smęt­ne, roz­ma­wiał K. Mali­szew­ski, „Nowy Nurt” 1995, nr 12, s. 4.
[24] B. Zadu­ra, Krok Sito­ne­na, [w:] tegoż, Poema­ty, dz. cyt., s. 110.
[25] Tam­że, s. 107.
[26] Tam­że, s. 108 (ten cytat i wcze­śniej­szy).
[27] Tam­że, s. 111.
[28] T. Pió­ro, Wola i Ocho­ta, Legni­ca 2000.
[29] K. Miło­będz­ka, Resz­ta jest wie­lo­krot­nie zapi­sa­ną gęstwi­ną, roz­ma­wiał K. Mali­szew­ski, [w:] Wie­lo­głos. Kry­sty­na Miło­będz­ka w recen­zjach, szki­cach, roz­mo­wach, red. J. Boro­wiec, Wro­cław 2013, s. 634.
[30] T. Pió­ro, Tam, gdzie nie ma kamie­ni (trad.), [w:] tegoż, Wola i Ocho­ta, dz. cyt. s. 13.