20/11/17

Dodatki specjalnej troski

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Czy poezja zmie­nia histo­rię? Nie, nie, spo­koj­nie, nie cho­dzi mi o zaan­ga­żo­wa­nie, to zosta­wiam gru­pie spo­łecz­nej wymie­nio­nej w pierw­szym bło­go­sła­wień­stwie. W każ­dym razie nie­któ­re wier­sze wpły­wa­ją na świa­do­mość nie­któ­rych czy­tel­ni­ków, ci zaś nie mogą nie być poza histo­rią, choć­by histo­rią życia codzien­ne­go. Owszem, poezja może dzia­łać tak­że przez ste­reo­typ czy nawet odwrot­ne rozu­mie­nie. Wyrwij murom zęby krat – ten hymn zbio­ro­wo­ści tak napraw­dę mówi o kon­flik­cie jed­nost­ki i tłu­mu. Dużo by moż­na pisać o tym, co robi poezja (w) histo­rii (bądź wier­ny, czy­taj), nie­daw­no zaś dowie­dzia­łem się o czymś szcze­gól­nym: oka­zu­je się otóż, że poezja może zmie­niać histo­rię w sen­sie ści­ślej­szym. W „Gaze­cie Wybor­czej” (2017, nr 241), a kon­kret­nie w dodat­ku „Ale Histo­ria”, uka­zał się arty­kuł Woj­cie­cha Maziar­skie­go. Autor opo­wia­da mię­dzy inny­mi o słyn­nej mani­fe­sta­cji pod pomni­kiem Bema w Buda­pesz­cie: był 23 paź­dzier­ni­ka 1956 roku, tego wła­śnie dnia zaczę­ło się powsta­nie węgier­skie.

Od rana pano­wa­ła w mie­ście atmos­fe­ra ner­wo­we­go wycze­ki­wa­nia – stu­den­ci pla­no­wa­li zor­ga­ni­zo­wa­nie demon­stra­cji popie­ra­ją­cej odwilż w Pol­sce, gdzie dwa dni wcze­śniej Wła­dy­sław Gomuł­ka został sze­fem par­tii. Burzy­ły się śro­do­wi­ska inte­li­genc­kie, pisa­rze, akto­rzy, w kra­ju czu­ło się atmos­fe­rę bun­tu. Wła­dze waha­ły się, czy zezwo­lić na demon­stra­cję, ale media i tak już o niej poin­for­mo­wa­ły, więc mani­fe­sta­cja pod pomni­kiem Bema zosta­ła uzna­na za legal­ną. Prze­ma­wia­li jej stu­denc­cy orga­ni­za­to­rzy, prze­ma­wiał prze­wod­ni­czą­cy Związ­ku Pisa­rzy Węgier­skich, prze­ma­wiał przy­by­ły z Pol­ski Zbi­gniew Her­bert.

Ner­wo­wa atmos­fe­ra naj­pew­niej udzie­li­ła się po latach Woj­cie­cho­wi Maziar­skie­mu, gdyż nie­źle musia­ło mu się burzyć pod sufi­tem w trak­cie two­rze­nia arty­ku­łu. Lepiej było prze­cież napi­sać, że Gomuł­ka został pierw­szym sekre­ta­rzem, a nie sze­fem par­tii. O mani­fe­sta­cji zaś poin­for­mo­wa­ły wte­dy raczej gaze­ty i radio niż media. Szef z media­mi brzmią cokol­wiek ana­chro­nicz­nie – ahi­sto­rycz­nie – i zamą­ca­ją rela­cję o prze­szło­ści. Jak jed­nak widać, „Gaze­ty” nie stać na porząd­nych redak­to­rów, któ­rzy wychwy­ci­li­by tego rodza­ju sty­li­stycz­ne niu­an­se. I idzie tu nie tyle o stan eko­no­micz­ny „Wybor­czej”, ile o moż­li­wo­ści men­tal­ne.

No i nie było wte­dy w Buda­pesz­cie Her­ber­ta, co wię­cej: jego obec­ność i prze­ma­wia­nie tam jawią się jako nader mało praw­do­po­dob­ne. Owszem, młod­szy odeń o kil­ka lat Wik­tor Woro­szyl­ski, kore­spon­dent „Nowej Kul­tu­ry”, prze­by­wał (od 30 paź­dzier­ni­ka) w sto­li­cy Węgier, i nie była to jego pierw­sza podróż ani pierw­sze ide­owe poru­sze­nie. Her­bert, jeśli moż­na wyra­zić się w ten spo­sób, nie był tak publicz­nie obrot­ny. Skąd więc wziął się Maziar­skie­mu pod pomni­kiem Bema? Jest słyn­ny wiersz Her­ber­ta „Węgrom”; mowa w nim o powsta­niu, o pomo­cy i bez­sil­no­ści tych tam i tych z zewnątrz. Nie wiem wpraw­dzie, czy Maziar­skie­mu – jak to nie­raz ujmu­ją stu­den­ci – dane było dotrzeć do tego tek­stu, pew­nie jed­nak coś o nim sły­szał, coś zapa­mię­tał, i tak z auto­ra wier­sza zro­bił się mów­ca na mani­fe­sta­cji. Po pro­stu potę­ga sło­wa poetyc­kie­go. Maziar­ski  ukoń­czył zresz­tą hun­ga­ry­sty­kę.

W tym­że nume­rze „Wybor­czej”, w dodat­ku „Duży For­mat”, pod pozo­rem felie­to­nu ogło­szo­no mani­fest Woj­cie­cha Orliń­skie­go Jak dys­ku­to­wać ze Sno­bem?, adre­so­wa­ny, jak wska­zu­je nad­ty­tuł, „do miło­śni­ków Dana Brow­na”. Dodat­ki chy­ba mają się rów­no­wa­żyć: o ile bowiem w „Ale Histo­rii” Maziar­ski za spra­wą wier­sza zmie­nił histo­rię, o tyle Orliń­ski roz­pra­wił się z istot­niej­szą lite­ra­tu­rą w ogó­le. Jak dys­ku­to­wać z dzien­ni­ka­rzem? Naj­le­piej wca­le. Daw­no jed­nak nie czy­ta­łem tak ohyd­nej publi­ka­cji, ba! nie pomy­ślał­bym, że (co praw­da w posze­rzo­nym zna­cze­niu tego ter­mi­nu) w poważ­nych tytu­łach już się tak nie pisze, stąd dal­szy ciąg niniej­sze­go tek­stu.

Po uprzed­niej a wni­kli­wej ana­li­zie socjo­lo­gicz­nej Orliń­ski uznał odbior­ców Dana Brow­na za wyklu­czo­nych:

Wyobraź­my sobie taką sytu­ację – sie­dzisz sobie w pocią­gu, w knaj­pie albo na ław­ce i czy­tasz powieść Dana Brow­na. Nagle widzi cię twój zna­jo­my, Snob Lite­rac­ki, i już wiesz, że się nie wywi­niesz. Będzie zrzę­dzić i szy­dzić, że kiep­skie, że powta­rzal­ne, że prze­wi­dy­wal­ne, że bez­war­to­ścio­we.

Jak wia­do­mo, w Pol­sce panu­je ter­ror wyso­kiej kul­tu­ry. Wstyd się przy­znać do na przy­kład Stie­ga Lars­so­na czy nawet (pro­fe­so­ra) Mariu­sza Czu­ba­ja. Jeśli już ktoś skry­cie lubi takie rze­czy, to z lękiem w oczach prze­my­ka się przez mia­sto, bo widzi, że nawet dre­so­wa­ny pro­le­ta­riat wyska­ku­je po piwo w naj­gor­szym razie z Faulk­ne­rem pod pachą.

Orliń­ski posta­no­wił tedy wyja­śnić prze­śla­do­wa­nym czy­tel­ni­kom Brow­na parę zagad­nień.

Więk­szość zdań ma w nich [powie­ściach Brow­na] istot­nie pro­stą kon­struk­cję: pod­miot – orze­cze­nie – okolicznik/dopełnienie. […] Wszyst­ko w trze­ciej oso­bie, wszyst­ko w cza­sie prze­szłym, uni­ka­my zdań zło­żo­nych, mowy zależ­nej i nie­ty­po­wych roz­wią­zań gra­ma­tycz­nych. Wszyst­ko to praw­da, ale to jest roz­wią­za­nie wymy­ślo­ne 200 lat temu przez naj­wy­bit­niej­szych pisa­rzy, któ­rzy wyna­leź­li to, co dziś nazy­wa­my pro­zą – Bal­za­ka, Toł­sto­ja, Dic­ken­sa. Styl pisa­nia Dana Brow­na facho­wo kla­sy­fi­ko­wa­ny jest jako TPO (third per­son omni­scient). Do dzi­siaj jest naj­po­pu­lar­niej­szy… bo jest po pro­stu naj­lep­szy.

Zda­ję sobie spra­wę, że się­gnię­cie przez dzien­ni­ka­rza po Słow­nik ter­mi­nów lite­rac­kich było­by przed­się­wzię­ciem ryzy­kow­nym ze wzglę­du na nie­bez­pie­czeń­stwo zwich­nię­cia głów­ki. Orliń­ski nie miał więc inne­go wyj­ścia, sam musiał stwo­rzyć syn­te­tycz­ny skrót histo­rii oraz teo­rii epi­ki, i wyszło, jak wyszło. Myli mu się więc kon­struk­cja skła­dnio­wa z kon­wen­cja­mi nar­ra­cyj­ny­mi. Chy­ba też cho­dzi­ło mu raczej o mowę pozor­nie zależ­ną, a nie mowę zależ­ną, może zresz­tą nie widzi mię­dzy nimi róż­ni­cy. No i wyna­le­zie­nie tego, co dziś nazy­wa­my pro­zą – zaczy­na się znacz­nie wcze­śniej: co naj­mniej w wie­ku XVIII, z olśnie­wa­ją­cym i pory­wa­ją­co skom­pli­ko­wa­nym Tri­stra­mem Shan­dym. Bo nie mówię już o Don Kicho­cie, Gar­gan­tui i Pan­ta­gru­elu ani tym bar­dziej o Apu­le­ju­szu. Może Orliń­ski myślał (jeśli) o pew­nym mode­lu powie­ści reali­stycz­nej? Lecz i tu spra­wa się kom­pli­ku­je, bo za moment poja­wi się jesz­cze inny pisarz. Poza tym zagra­nicz­ne ter­mi­ny zawsze robią wra­że­nie na czy­tel­ni­kach (tak jak dola­ry na chło­pach). Orliń­ski nie musiał­by pisać o third-per­son omni­scient, gdy­by sły­szał kie­dyś o nar­ra­to­rze wszech­wie­dzą­cym lub nar­ra­cji trze­cio­oso­bo­wej.

Jakieś 100 lat temu pisa­rze zaczę­li eks­pe­ry­men­to­wać z udziw­nie­nia­mi. Pisa­li w dru­giej oso­bie, w cza­sie przy­szłym, w licz­bie mno­giej, w stru­mie­niu świa­do­mo­ści, bez zna­ków prze­stan­ko­wych, bez dia­lo­gów, bez nar­ra­to­ra.

Wyda­wa­ło mi się, że tego rodza­ju drob­no­miesz­czań­stwo i nowo­bo­gac­two skoń­czy­ło się w Pol­sce gdzieś w latach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głe­go wie­ku, wraz z ata­ka­mi na boho­ma­zy Picas­sa. Widać się odro­dzi­ło. Na szczę­ście Orliń­ski łaska­wie pozo­sta­wia odbior­com wybór.

Jeśli ktoś woli pro­zę udziw­nio­ną, pro­szę bar­dzo, ale niech jej nie nazy­wa »nowo­cze­sną«, bo to już Żerom­ski, już Love­craft, już Joy­ce. A i tak po każ­dej epo­ce eks­pe­ry­men­tów (Mło­da Pol­ska, futu­ryzm, moder­nizm) mamy powrót do sta­re­go dobre­go TPO, bo ta tech­ni­ka daje pisa­rzo­wi naj­wię­cej swo­bo­dy. Jeśli mamy skre­ślić Brow­na za to, że pisze w tej tech­ni­ce, to skreśl­my też od razu Dosto­jew­skie­go. Za to samo.

Rodio­nie Roma­no­wi­czu, nie wie­cie może, gdzie się podzia­ła ta sie­kie­ra?

Huma­ni­ści spie­ra­ją się już cały­mi biblio­te­ka­mi na temat nowo­cze­sno­ści, moder­ni­zmu, pono­wo­cze­sno­ści, a prze­cież moż­na tak pro­sto: była nowo­cze­sność, eks­pe­ry­men­ty się skoń­czy­ły, i znów jest TPO.

Pod tek­stem Orliń­skie­go zamiesz­czo­no infor­ma­cję o spo­tka­niu z Danem Brow­nem w Cen­trum Pre­mier na Czer­skiej 8/10 w War­sza­wie. No pano­wie, od razu tak trze­ba było! Po co prze­kre­ślać zna­ko­mi­tą więk­szość lite­ra­tu­ry XX wie­ku? Spo­tka­nie z popu­lar­nym auto­rem dało­by się zor­ga­ni­zo­wać znacz­nie mniej­szym kosz­tem.

Żeby nie skła­mać, w ostat­nich  dniach „Gaze­ta” poświę­ci­ła Brow­no­wi wię­cej publi­ka­cji. Hmm, hmm – czy pewien rodzaj tek­stów nie powi­nien być ozna­cza­ny jako „arty­ku­ły spon­so­ro­wa­ne”? Par­don, nie chcę rzu­cać oskar­żeń, bo może publi­cy­stom kul­tu­ral­nym „Wybor­czej” nie jest wszyst­ko jed­no, i napraw­dę nie­za­leż­nie od cze­go­kol­wiek piszą o swo­ich naj­więk­szych inte­lek­tu­al­nych i este­tycz­nych pasjach?

paź­dzier­nik 2017