Erupcje (1)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I
Powiadają, że przemierzając pirenejskie bezdroża, ostatni swój pasaż (ten, z którego wyjściem okazał się pokój w hotelu Francia w Portbou i morfinowy sen bez dalszego ciągu), Walter Benjamin chronił – niczym dzielny kogut, kapral Marcin Pypeć w Porwaniu w Tiutiurlistanie Wojciecha Żukrowskiego jajo kryjące jego syna; i nikt, kto prawdziwie przeżył tę wstrząsającą powieść, nie uzna porównania Benjamina do Pypcia za obrazoburcze – walizkę z Rękopisem. Pisząc, będę zawartością tej walizki. Czyli – mógłbym założyć – naniesioną na margines notatką, w pośpiechu nakreślonym szkicem, konspektem całości z góry skazanej na niepowstanie, zaczynem niedokończonego, glosą do wszystkich zakończeń, fragmentem równie pozbawionym dalszego ciągu jak ostatni sen Komentatora, odsyłaczem fingującym głębsze zrozumienie. Ale przecież nikt nie wie, co było w tej walizce – która zresztą prawdopodobnie wcale nie istniała (a jeśli nawet istniała, to nie kryła Rękopisu; a jeśli nawet kryła rękopis, to… i witaj, ironio swobody!). Pisząc, będę zatem tym, czego nikt nie wie.
II
Czytanie Justyny jest jak wczesny sierpniowy wieczór w mieszkaniu na pierwszym piętrze kamienicy na rogu ulic Tumskiej i Królewieckiej w Płocku, kiedy czuć już wprawdzie chłód nadciągającej nocy, ale zachodzące słońce zmusza do mrużenia oczu, osadza się kroplami potu, a upał całego dnia parzy bose stopy wydeptujące blaszaną podłogę balkonu. [durelliana 1]
III
Pewien krytyk na pewnym blogu napisał o pewnym moim komentarzu do pewnego wiersza, opublikowanym w pewnym numerze KONTENTu (wszystko to wydarzyło się – po pięciokroć, jak widać – na pewno, ale nie jestem w stanie namierzyć w sieci tamtego blogera, więc po prostu uwierz mi na słowo, że był krytyk, był blog, był komentarz, był wiersz, był numer KONTENTu), że lubi moje erupcje. Znaczy – w szczegółach krytyk był niezbyt przychylny temu, co konkretnie z mojego pisania komentował (i po części się ku jego nieprzychylności przychylam), ale generalnie twierdził, że lubi. I że erupcje.
IV
Bardzo mi się podoba to określenie: erupcje. Mam coraz większy problem z ujmowaniem tego, co myśli mi się w związku z czytanym, w jakąkolwiek większą formę, niczym Amerykanie walczący na oceanie z Japończykami osiągam żabimi skokami kolejne wyspy zrozumienia, ale te chwilowe wiktorie nie przekładają się na ostateczne zwycięstwo. Niech więc będą erupcje: gwałtownie uwolnione czytelnicze iluminacje, po których może spłynie lawa, może opadnie trochę większych i mniejszych głazów, popiołów. Może. A może i nie.
V
Skoro już o żabach mowa: uwielbiam żabią perspektywę, którą wykorzystuje Eiichirō Oda w tak wielu kadrach swego arcydzielnego One Piece. Bohaterowie często rysowani są od dołu, od stóp, co dodaje im uroczej, zgrywnej dynamiki (dodajmy, że stopy te najczęściej obute są w coś, co bezczelnie nie pasuje do pirackiego uniwersum: na przykład w trampki, buty sportowe, klapki, jakieś ekscentryczne drewniaki; znaczy – wiele szczegółów świata One Piece jest prześmiewczo patchworkowych, ale te ogromniaste buty szczególnie rzucają się w oczy). I jeszcze anamorfozy: jak zbliżenie, to zawsze wykoślawione, jakby bohaterki i bohaterowie byli dziećmi (często zresztą są) zabawiającymi się własnym odbiciem w bombce choinkowej.
VI
Zacznijmy od niemal ostatniego słowa książki – pojawiającego się już wtedy, gdy umilkną wiersze: na skrzydełku tylnej okładki, w biogramie autorki. Tak konkretnie jest to trzecie słowo od końca – najważniejsze, choć pojawiające się we frazie, która cała wydaje mi się ważna. Otóż Katarzyna Szweda pisze o sobie (zakładamy – wiedząc, że taka jest najczęstsza praktyka – iż to sama poetka przygotowała krótką autoprezentację), że „bada swoją łemkowskość”. Łemkowska tożsamość (wszak owa „łemkowskość” jest „swoja”, a zatem nie mówimy tu o abstrakcji historycznej, kulturowej, etnicznej czy jakiejkolwiek innej, a o czymś zinterioryzowanym, doświadczeniowym, przeżyciowym, a zatem – tożsamościowym właśnie) jest głównym tropem Bosorki, nią więc nie będę się tutaj, na wstępie, zajmował. Intryguje mnie jednak ten jednowyrazowy manifest chłodnej, zdystansowanej strategii poetki określającej się jako badaczka. W dość obficie obecnym (i docenianym – dość wspomnieć spektakularny, mierzony choćby tylko podwójną nagrodą Nike – sukces Kajś Zbigniewa Rokity) w polskim pisarstwie ostatnich lat nurcie literatury koncentrującej się na procesie odzyskiwania przez piszącego swych rodzinnych, klasowych czy etnicznych korzeni, dominuje – jak mi się zdaje – tonacja zgoła inna: emocjonalna, zaangażowana, już to sentymentalna, już to mitotwórcza, już to obrazoburcza, wreszcie stanowiąca jakąś wypadkową tych różnych nastawień. Szweda tymczasem chce swoją tożsamość nie odzyskiwać, nie rekonstruować, nie powoływać do wtórego istnienia – ale badać. [nienapisana recenzja Bosorki Katarzyny Szwedy 1 (wstęp)]
VII
Zdumiewająco gęsta – a jednocześnie błyskotliwa i efektownie ironiczna – myśl z odautorskiego komentarza Jo Nesbø otwierającego jego powieść Karaluchy; w tłumaczeniu Iwony Zimnickiej idzie to tak: „Osób i zdarzeń opisanych w tej powieści nie należy szukać w rzeczywistości. Na to, by potwierdzić ich istnienie, rzeczywistość jest zbyt mało wiarygodna.” Zdanie pierwsze to oczywiście konwencjonalna, wyświechtana formuła zabezpieczająca autora rozkręcającego mechanizm powieściowej fikcji inspirowanej tak zwanymi faktami przed ewentualnymi pretensjami tych, którzy chcieliby w jakikolwiek sposób tak zwanych faktów bronić przed fikcją – znasz to, tu nie ma co spekulować. Ale już drugie zdanie (skądinąd fantastycznie symetryczne względem pierwszego, pięknie z nim zrytmizowane, brawo językowy słuch Zimnickiej: krótsze zaledwie o jeden wyraz, dłuższe tylko o dwa znaki, rozkłady akcentów współbrzmią ze sobą nieledwie idealnie) idzie pod prąd konwencji, gra dysonansowym konceptem: to nie tak zwane fakty są testem dla wiarygodności fikcji, to trybunał fikcji osądza (surowo i – przynajmniej tu, u Nesbø – z wyrokiem skazującym) zgodność tak zwanych faktów z prawdopodobieństwem. Generalnie: radykalizm, którego nie powstydziliby się ani romantycy i moderniści tęskniący za życiem na miarę literatury, ani realiści (jak choćby Sienkiewicz jako autor O powieści historycznej) walczący o emancypację prawdy powieściowej od tyrańskiego reżimu prawdy jakiegokolwiek innego porządku.
VIII
Ideał pisania (jak wszelkie ideały – niedościgniony), który pragnąłbym osiągnąć: pisać tak, jak komponuje, gra i śpiewa Jack White. Mógłbym wtedy nad wszystkim, co jeszcze napiszę (tymczasem jedynie po raz trzeci na przestrzeni dwóch zdania używam form czasownika „pisać”, fatalnie!) wytatuować motto ze Zdechłego Osy: „jak się nie podoba, to się, kurwa, spodoba”.
IX
Jeszcze o dziarach: zachwycam się pomysłowością nazw niektórych studiów tatuażu: Tego Nie Zmyjesz (Szczecin), Matka Cię Zabije (Katowice). Ale nie mniej zachwycają mnie niektóre słowa ze staropolszczyzny: „mięsopust”, „złoba”, „tucza”.
X
Zauważyłeś, że w obu częściach przygód Alicji (które koniecznie trzeba przeżyć za pośrednictwem słowa, jakie w tłumaczenia obu sennych marzeń Lewisa Carolla tchnęła Jolanta Kozak; to dzięki niej genialne absurdy skrzą się jeszcze bardziej nieoczekiwanym humorem, sen śni się z prawdziwie senną płynnością, główka Alicji naprawdę wyposażona jest w to, co w takiej małoletniej główce może się zagnieździć i chyba nawet można wreszcie przynajmniej spróbować zrozumieć, czemu Szczery Kot musi pochodzić z Cheshire, co do tej pory było oczywiste bodaj tylko dla Księżnej – czy też raczej dla the Duchess) ruch fabuły zaczyna się od gry? W części pierwszej – w karty, w drugiej – w szachy. Czego konsekwencje wydają mi się daleko idące. Po pierwsze – sam gest gry, który od zawsze wprowadzał do literatury pewien metapoziom, przypominał, że to, co zwykliśmy dobrodusznie brać za odesłanie poza tekst, najczęściej bywa chwytem, konwencją, realizacją reguły, czymś ironicznie samozwrotnym; a zatem opowieść o sennych peregrynacjach małej Alicji – którą zwykliśmy rozpoznawać jako olśniewająco celny zapis pracy mózgu w fazie REM – nie byłaby czymś wiele więcej niż układaniem fabularnych i narracyjnych puzzli. Po wtóre: jakkolwiek dopiero drugi tom dzieła Carolla tak ostentacyjnie i przemożnie tematyzuje motyw lustra, to wyabstrahowanie aktu gry/gier pozwala dostrzec, że zwierciadlane zdwojenie ma swój wyższy poziom – karciana Kraina Czarów i szachowa druga strona lustra wiążą się wspólnictwem rozgrywek, królowe z papieru z królowymi z drewna, król pik naprzeciwko czerwonego króla. No i wreszcie po trzecie, być może (przynajmniej teraz, gdy to piszę) najważniejsze: nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gra w karty i w szachy determinują fabułę obu opowieści/obu odbić jednej opowieści o wiele mocniej niż by to się zrazu wydawało… Przez dużą część snu w Krainie Czarów mała Alicja tak naprawdę nie za bardzo rusza się z miejsca, namiętnie szuka przejścia do podpatrzonego ukradkiem pięknego ogrodu z przestrzeni, która w każdej chwili jest czymś innym – ale to jednak wciąż zasadniczy bezruch, irytujące samą bohaterkę powracanie do punktu wyjścia. Tymczasem po drugiej stronie lustra nasza rezolutna dziewczynka wciąż gdzieś się przemieszcza w zapierającym dech tempie, wciągnięta w konieczność odtworzenia skomplikowanej sekwencji ruchów. Tym samym zaś obie książki Carolla nie tylko wykorzystują motyw rozgrywki karcianej/szachowej: one same fabularnie są taką rozgrywką, wszak walety i asy upadają w to same miejsce na wyświeconym obiciu stolika, a wieże i laufry są zawsze w pogotowiu, by być gdzie indziej…
XI
Pisząc o peregrynacjach Alicji, bawiłem się w myślach możliwymi (to znaczy: niemożliwymi zrazu, które miały przejść z niemożności w możność, z potencji w akt mocą pomyślenia/zapisania) słowami, sztucznie i dyletancko zamocowanymi w greckich i łacińskich etymologiach, którymi to słowami mógłbym efekciarsko nazwać podróż przez sen. Onironeida? Onirida? Oneiroida? Generalnie – miało być coś, co kojarzyłoby się z tytułami wielkich poematów epickich, z Eneidą, z Myszeidos… Wszystko jednakowoż wydało mi się nazbyt wydumane i potworkowate, by dawać temu życie. Ale niedawno wydarzyło się tak, że owszem, przyszło mi do głowy inne słowo nieistniejące (już, już za chwilę zaistnieje!), które może by się nawet do czegoś przydało. A było to tak: skutkiem pewnego dość groteskowego (acz niepozbawionego uroku) nieporozumienia spotkałem się z bardzo, ale to bardzo radykalną grupą lewackich aktywistów: bębniarską guerillą, która pielgrzymuje od manify do manify, by swoimi rytmami zagrzewać do oporu, obalać kapitalizm, niszczyć nazizm i podpalać Babilon. Patrzyłem na tych cudaków (uwaga: słowo „cudak” absolutnie nie ma tu znaczenia dezawuującego; powiedzmy, że to rodzimy, z lekka archaizujący synonim angielskiego „queer”), słuchałem ich opowieści i myślałem: czy oni naprawdę wierzą, że samba obali Babilon, że batucada zniszczy kapitalizm, że wypaczające się od ciężaru prochoice’owych vlepek bębny podpalą kapitalizm? Cóż, to, co mam w sobie lewicowego, ukształtowane zostało raczej z ducha Stanisława Brzozowskiego, Stefana Żeromskiego albo Jacka Kuronia, stąd mój sceptycyzm wobec kojarzenia karnawału z interesem klasy pracującej – sceptycyzm smutny raczej niż konfrontacyjny, bo przecież dobrze by było, gdyby karnawałową ekstazą dało się załatwić to, do czego trzeba żmudnej i mało widowiskowej pracy u podstaw z niemożebnie i osłabiająco odroczoną gratyfikacją… I jak tak sobie niewesoło spekulowałem, że może to jest właśnie jeden z głównych grzechów polskiej (i zapewne nie tylko polskiej) lewicy: przywiązanie do spektakularnego, błazeńskiego (powiedzmy, że w znaczeniu, jaki strategii błazna nadał w swym legendarnym eseju Leszek Kołakowski), wrzaskliwego („full of sound and fury” Macbetha), a w istocie żałośnie nieważkiego („signifying nothing” tegoż) działania w rytmie permanentnego karnawału manify i demy, przyszedł mi do głowy ten zapowiadany już termin – karnawalewica (również: karnawalewicowość, karnawalewicowa, karnawalewak i wszystkie możliwe podobne). Co on będzie znaczył – w świetle powyższego chyba nie muszę dalej eksplikować… [słowotwórstwo 1]
XII
Obejrzałem Na drodze gniewu, czwartą odsłonę filmowej opowieści o Szalonym Maksie Rocathansky’m. Film jest generalnie – nie oszukujmy się, nie snobujmy – znakomity. Wyobrażam sobie, że dla reżysera, George’a Millera, powrót po dwudziestu latach do wykreowanego przez siebie uniwersum i bohatera (charakterystycznych, brawurowych, skostniałych w kult) nie musiał być sprawą łatwą: nastolatki, które ongiś przeżywały zachwyty nad pierwszymi trzema częściami cyklu, zdążyły dobrnąć do cienistej granicy kryzysu wieku średniego, nad którą stając człowiek staje się niekiedy brzydko nadkrytyczny wobec prób podsuwania mu niegdysiejszych wzruszeń i ekstaz w nowych opakowaniach („kiedyś to było, teraz to nie ma”, jak fenomenalnie rapuje Łona na równie fenomenalnej płycie Taxi), ich dziatwa, z urodzenia przebodźcowana, potrzebuje nie lada kopa, by w ogóle coś jej zaiskrzyło na synapsach… Miller postanowił więc pojechać po bandzie: fabularny schemat, już w drugim i trzecim Mad Maksie nieprzesadnie (najdelikatniej nazywając) skomplikowany, został uproszczony do granicy w zasadzie nieprzekraczalnej, a cały ciężar przeniesiono na olśniewającą, brudną, nihilistyczną, totalnie kwasową estetykę serwowaną w tempie najbardziej undergroundowej techniawki. No i się udało. Ale przecież nie o tym chciałem – miało być o iluminacjach pojęciowych. Więc tak: mówi się, że uniwersum Mad Maksa to postapokalipsa – i oczywiście słusznie się mówi, filmy Millera jak najbardziej dają się opisać wszystkimi parametrami definiującymi ten subgatunek fantastyki. Niemniej jednak zacząłem myśleć, czy aby nie dałoby się tu wykoncypować jeszcze jednego terminologicznego wytrychu i nazwać kolejnych Mad Maksów (oczywiście przez analogię do cyberpunku i steampunku) petrolpunkowymi. Bo tak jak w wyobrażonych światach cyber- i steampunkowych dalece nieobojętną względem sensów fabularnych rolę odgrywa fiksacja na jakimś konkretnym spektrum technologiczno-energetycznym (odpowiednio: na komputerach i na parze), tak na poapokalitycznych ziemiach jałowych przemierzanych przez szalonego Maksa wszystko – albo niemal wszystko – sprowadza się do deficytowego paliwa, bez którego nie ruszy żadna z godnych Hieronima Boscha maszyn. I nie ruszy też wariacka akcja filmów. [słowotwórstwo 2]