17/01/25

Erupcje (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

XIII

Spra­wa jest mniej wię­cej zna­na: Cze­sław Nie­men, któ­ry na prze­ło­mie lat 60. i 70. osta­tecz­nie prze­isto­czył się (a prze­isto­cze­nia owe­go feno­me­nal­nym doku­men­tem są pły­ty Enig­ma­tic i „czer­wo­ny” Nie­men) z naj­wy­bit­niej­sze­go big­bi­tow­ca w zdu­mie­wa­ją­co doj­rza­łe­go, suwe­ren­ne­go roc­ko­we­go arty­stę, nagry­wa wkrót­ce potem czte­ry albu­my dla CBC, zachod­nio­nie­miec­kiej filii potęż­nej ame­ry­kań­skiej wytwór­ni Colum­bia. Ostat­ni z nich to Mour­ners Rhap­so­dy, powsta­ją­cy (w towa­rzy­stwie muzy­ków ze świa­to­wej eks­tra­kla­sy) w Nowym Jor­ku w 1973 roku, wyda­ny rok póź­niej. Krą­żek jest – wbrew róż­nym dziw­nym legen­dom, nie­do­rzecz­nie tłu­ma­czą­cym rów­nie nie­do­rzecz­ny fakt fia­ska mię­dzy­na­ro­do­wej karie­ry Nie­me­na – zna­ko­mi­ty. Ale nie o tym chcia­łem mówić. Otóż – myślę inten­syw­nie o angiel­skim tłu­ma­cze­niu tytu­łu wier­sza Cypria­na Kami­la Nor­wi­da „Bema pamię­ci żałob­ny-rap­sod”, któ­ry to tytuł stał się też tytu­łem całej pły­ty (uwa­ga: pod­kre­ślam, że cho­dzi mi wyłącz­nie o tytuł, nie o prze­kła­dy cało­ści słyn­nej lamen­ta­cji poety, któ­rych to prze­kła­dów na angiel­ski jest zapew­ne wię­cej niż szes­na­ście – szes­na­stu bowiem doli­czy­ła się wybit­na znaw­czy­ni tema­tu, Aga­ta Bra­jer­ska-Mazur, a to jej wyli­cze­nie, do któ­re­go się aku­rat odwo­łu­ję, liczy sobie już dobrze ponad deka­dę). Na uży­tek pły­ty wiersz przy­swo­ił angielsz­czyź­nie Nor­man Simon – i u nie­go jest po pro­stu wła­śnie „Mourner’s Rhap­so­dy”. I niby jest to w porząd­ku, ale ginie w tym roz­wią­za­niu coś bar­dzo waż­ne­go, bar­dzo Nor­wi­dow­skie­go: że ów „żałob­ny-rap­sod” nie jest – a na pew­no nie tyl­ko – po pro­stu „rap­so­dem żałob­ni­ków” (tym bar­dziej nie jest też „rap­so­dem pogrze­bo­wym”, co zapro­po­no­wał w naj­czę­ściej chy­ba poja­wia­ją­cym się w inter­ne­cie prze­kła­dzie „Bema…” Adam Czer­niaw­ski, tytu­łu­jąc utwór „A Fune­ral Rhap­so­dy in Memo­ry of Gene­ral Bem”). Naj­pro­ściej rzecz ujmu­jąc: nie jest dwo­ma wyra­za­mi, łączą­cy cząst­ki „żałob­ny” i „rap­sod” znak gra­ficz­ny to dywiz, któ­re­go uży­cie w takiej pozy­cji nie ma dwóch wyra­zów roz­dzie­lać, ale je spa­jać w jed­no sło­wo. Czy­li tak napraw­dę Nor­wi­do­wi chy­ba nie cho­dzi o „żałob­ny rap­sod”, a o neo­lo­gizm żałob­ny­rap­sod, na któ­rym przy pomo­cy dywi­zo­we­go skal­pe­la prze­pro­wa­dza­na jest ope­ra­cja wykra­wa­nia jesz­cze kolej­nych nowych zna­czeń, sko­ja­rzeń nie­do­strze­gal­nych od pierw­sze­go rzu­tu naiw­nym okiem. No ale jak oddać tę pię­tro­wą (bo nie dość, że neo­lo­gizm, to jesz­cze prze­ła­ma­ny w spo­sób, któ­ry niby go uprasz­cza, wybi­ja oba seman­tycz­ne rdze­nie, ale w efek­cie tyl­ko bar­dziej kom­pli­ku­je) eks­cen­trycz­ność po angiel­sku? Może mour­ner-hap­so­dy? Albo – wycho­dząc od trans­la­cji Czer­niaw­skie­go – funer-hap­so­dy? A może jed­nak prze­su­nąć ten dywiz o jeden znak: mour­ne-rhap­so­dy, fune-rhap­so­dy? [sło­wo­twór­stwo 3]

XIV

Sypiąc sobie yer­bę, przy­pad­ko­wo zatrzy­ma­łem się wzro­kiem na boku papie­ro­we­go opa­ko­wa­nia, na tych poda­wa­nych jak naj­drob­niej­szym dru­kiem infor­ma­cjach han­dlo­wych. A jak już się zatrzy­ma­łem, tak – szcze­rze powie­dziaw­szy – zamar­łem, zauro­czo­ny tym, że moje pół kilo­gra­ma suszu ostro­krze­wu para­gwaj­skie­go zosta­ło „pro­du­ci­do por Lizar­do Isma­el Wie­li­ki”. Niby powi­nie­nem być przy­zwy­cza­jo­ny, że w obro­cie yer­ba mate może się poja­wiać spo­ro egzo­tycz­nych nazwisk, się­ga­ją­cych korze­nia­mi aż do cza­sów sprzed mniej wię­cej wie­ku, kie­dy to pomy­sło­wi pol­scy emi­gran­ci odkry­li, jak wiel­kie pie­nią­dze moż­na zro­bić na pusz­cze­niu w świa­to­wy han­del nie­zna­ne­go w zasa­dzie nigdzie poza Ame­ry­ką Połu­dnio­wą napa­ru – nie­mniej pan Lizar­do Isma­el Wie­li­ki mnie abso­lut­nie zachwy­cił. Jakież to – na Boga – kole­je losu, jakież obro­ty mły­na świa­to­wych i pry­wat­nych dzie­jów spra­wi­ły, że w Argen­ty­nie uro­dził się ktoś z jed­nym imie­niem hisz­pań­skim, dru­gim – tak jak­by arab­skim, o nazwi­sku… no wła­śnie, jakim? Rosyj­skim – od „wie­li­kij”? A może tak się znie­kształ­cił (choć pew­nie w angiel­skim było­by to bar­dziej praw­do­po­dob­ne) jakiś pol­ski „Wie­lic­ki”? No dobra: nie będę ukry­wał, że jak­kol­wiek by było, moja urze­czo­na panem Lizar­do Isma­elem Wie­li­kim (przy oka­zji: powo­dze­nia we wszyst­kim, w życiu zawo­do­wym i oso­bi­stym, queri­do señor!) wyobraź­nia oddry­fo­wa­ła też w innym zgo­ła kie­run­ku i wyobra­zi­łem sobie jakie­goś cara Isma­ela Jasz­czu­ra Wiel­kie­go – kogoś, myślę, god­ne­go kolej­ne­go tomu Agli Rad­ka Raka… Bo prze­cież będzie trze­ci tom, praw­da? To się nie może tak skoń­czyć!

XV

Ach, ten Rak!… Z całym wiel­kim sza­cun­kiem, bez­dy­sku­syj­nie przy­na­leż­nym jego Baśni o wężo­wym ser­cu albo wtóremu sło­wu o Jakóbie Sze­li, to wła­śnie dwa tomy Agli (raz jesz­cze bła­gam: niech będą to tyl­ko dwa pierw­sze tomy, w żad­nym razie nie ostat­nie!) ode­sła­ły mnie w czy­tel­ni­cze unie­sie­nie. A źró­dłem tego unie­sie­nia nie są wca­le (choć też, a jak­że!) wcią­ga­ją­ca fabu­ła, szan­ta­żer­sko znie­wa­la­ją­cy nastrój, domy­śla­ny w każ­dym szcze­gó­le świat przed­sta­wio­ny, peł­no­krwi­ste posta­ci, z apte­kar­ską pre­cy­zją odmie­rzo­na rów­no­wa­ga mię­dzy sen­sa­cją, reflek­syj­no­ścią, gro­zą, humo­rem, wzru­sze­niem i per­wer­sją, maestria sym­fo­nicz­nie zhar­mo­ni­zo­wa­nych, papu­zio róż­no­farb­nych reje­strów języ­ka; cho­dzi mi bar­dziej o mistrzow­skie (a przy tym cudow­nie bez­czel­ne) wyko­rzy­sta­nie cze­goś, co Roland Bar­thes – chy­ba on – nazwał ongiś efek­tem dejá lu, „już-czy­ta­ne­go”. I nie cho­dzi nawet o spraw­ność Raka w poru­sza­niu się mię­dzy kil­ko­ma co naj­mniej nur­ta­mi fan­ta­sty­ki (urban fan­ta­sy, ste­am­pun­kiem, posta­po­ka­lip­są, histo­rią alter­na­tyw­ną – by wspo­mnieć tyl­ko o kil­ku naj­waż­niej­szych), nie o grep­siar­sko-inter­tek­stu­al­ne mru­gnię­cia okiem do co bar­dziej skru­pu­lat­nych czy­tel­ni­ków, nie o pię­cio­gwiazd­ko­wy tru­flo­wy farsz z gno­zy i kaba­ły; to jasne, że lite­ra­tu­ra gatun­ko­wa (a Agla jest jed­nak – przy całej swej wybit­no­ści – wła­śnie lite­ra­tu­rą naj­doj­rza­lej gatun­ko­wą, dosko­na­łym jako­ścio­wo pro­duk­tem) z natu­ry rze­czy ma taką wła­śnie, cokol­wiek sam­plo­wa­ną fak­tu­rę. Rak jed­nak bez bra­nia jeń­ców idzie sied­mio­mi­lo­wy krok dalej i całą w zasa­dzie dylo­gię tka może nie aż z gotow­ców, ale na pew­no z świa­do­mie pod­krę­co­nych ech bar­dzo kon­kret­nych dzieł, bar­dzo kon­kret­nych auto­rów. A że czy­ni to z peł­ną świa­do­mo­ścią autor, któ­ry przy­zwy­cza­ił już czy­tel­ni­ków do tego, że nie­le­d­wie nic nie dzie­je się w jego pro­zie zrzą­dze­niem przy­pad­ku – skłon­ny jestem podej­rze­wać, że w tej bez­czel­no­ści jest meto­da. I myślę, że gra toczy się tu o przy­po­mnie­nie, że jed­nym z pod­sta­wo­wych gestów lite­ra­tu­ry jest wła­śnie prze­pi­sy­wa­nie, kon-fabu­la­cja… Oży­wa tu rytu­al­na (a sko­ro rytu­al­na, to w dużej czę­ści też magicz­na, zaklę­cio­wa, spraw­cza…) for­mu­ła, któ­ra tak czę­sto powra­ca w ludo­wej, baśnio­wo-legen­do­wej figu­rze ini­cjo­wa­nia opo­wie­ści: „Zna­cie? To posłu­chaj­cie”. Bo prze­cież na bar­dzo dłu­go przed tym, zanim w lite­ra­tu­rze zachod­niej naro­dził się (bądź­my szcze­rzy: względ­nie nie­daw­no) kult ory­gi­nal­no­ści, słu­cha­cze aoj­dów, tru­ba­du­rów i tru­we­rów, min­ne­sin­ge­rów, skal­dów i rybał­tów, uczest­ni­cy ago­nów tra­gicz­nych bra­li udział wła­śnie w publicz­nym sam­plin­gu dosko­na­le zna­nych opo­wie­ści o dosko­na­le zna­nych losach dosko­na­le zna­nych boha­te­rów; wszyst­kie­go, co było już-czy­ta­ne… A dzie­ci odda­ją­ce się nie­skrę­po­wa­nej rado­ści mash-upo­wa­nia tego, co zosta­ło im prze­czy­ta­ne i co obej­rza­ły? A gra­cze RPG wysnu­wa­ją­cy z kla­sycz­nych fabuł zmie­rza­ją­ce do nie­skoń­czo­no­ści nar­ra­cje inwa­riant­ne? Czy­ta­jąc Aglę, mam wra­że­nie, że uczest­ni­czę w jed­nym z takich spek­ta­kli – a bar­dziej jesz­cze powra­cam do same­go sie­bie, snu­ją­ce­go ongiś przed snem wła­sne, ulep­szo­ne wer­sje przy­gód Fro­da Bag­gin­sa, Cim­me­ryj­czy­ka albo Geda zwa­ne­go Kro­gul­cem. I kto wie – może wła­śnie o to cho­dzi w lite­ra­tu­rze?

XVI

Czy­ta­nie nad jezio­rem – wła­ści­wie powin­no się to zapi­sy­wać jakimś osob­nym sło­wem, odświęt­nym, bo owo czy­ta­nie-nad-jezio­rem ma w sobie coś cele­bral­ne­go, rytu­al­ne­go. Oczy­wi­ście – nie każ­de, tyl­ko takie let­nie, urlo­po­we, waka­cyj­ne, kie­dy czas na lek­tu­rę nie ma nazna­czo­ne­go sobie wyra­zi­ste­go koń­ca, nie jest wyrwa­ną z wyrzu­ta­mi sumie­nia, ner­wo­wą chwi­lą wci­śnię­tą w chro­po­wa­te ima­dło codzien­nych utru­dzeń, sta­je się ilu­zją czy­ta­nia wiecz­ne­go, nie­biań­skiej nagro­dy. A zatem: pół­le­żę na uchyl­nym fote­lu ogro­do­wym, mię­dzy sobą a taflą wody mam roz­rze­dzo­ną zapo­rę z drzew. Pro­mie­nie słoń­ca smu­żą się pod coraz bar­dziej ostrym kątem, nabie­ra­ją nama­cal­nej dłu­go­ści, zwal­nia­ją bli­ku­jąc na koron­ko­wej zmarszcz­ce fal, kale­cząc się o ostre kra­wę­dzie trzcin, stu­ka­jąc o pnie, sze­lesz­cząc w listo­wiu. Świa­tło coraz bar­dziej nie­rze­czy­wi­ste: łamie się w nie­spo­ty­ka­ne w natu­rze odcie­nie, jest jed­no­cze­śnie ogłu­pia­ją­co mięk­kie i ostre, przy­wo­łu­ją­ce jak woj­sko­wa komen­da do bez­względ­nej uwa­gi. Uno­szę w jakimś medy­ta­cyj­nym napię­ciu książ­kę z kolan i widzę, że jak ją uło­żyć w odpo­wied­nim nachy­le­niu ku słoń­cu, to lite­ry – pra­wie pół­wie­ko­we, moc­no, nie­mal na wylot wbi­te w kosma­ty, poma­rań­czo­wie­ją­cy papier – rzu­ca­ją swój wła­sny cień. I oto mam przed sobą podwo­jo­ne – i tym samym zwie­lo­krot­nio­ne jako zada­nie do roz­wią­za­nie – to nie­by­wa­łe zda­nie z Clei, któ­re zawdzię­czam Wito­wi Szo­sta­ko­wi (i oczy­wi­ście nie­za­stą­pio­ne­mu wysił­ko­wi tłu­macz­ki, Marii Ski­bi­niew­skiej): „Powieść powin­na być wró­że­niem z wnętrz­no­ści, a nie dokład­nym opi­sem par­tii ama­tor­skie­go teni­sa na kor­cie przy jakiejś ple­ba­nii”. [durel­lia­na 2]

XVII

Anty­go­no z Pla­cu Maja! Anty­go­no Sre­bre­ni­cy! Anty­go­no Bie­sła­nu! Anty­go­no Gazy! Anty­go­no Mariu­po­la! Módl­cie się za nami! [notat­ki z lek­cji 1 (lament na dzień, w któ­rym na gra­ni­cy bia­ło­ru­sko-pol­skiej zna­le­zio­no nie­po­grze­bio­ne zwło­ki kolej­ne­go Eteoklesa/Polinika)]

XVIII

W II czę­ści Dziadów Ada­ma Mic­kie­wi­cza są, jak bar­dziej niż powszech­nie wia­do­mo, trzy for­mu­ły poucze­nia, inkan­ta­cje wygła­sza­ne przez Guśla­rza i podej­mo­wa­ne przez kon­ce­le­bru­ją­cy lud po odpra­wie­niu kolej­nych duchów: „Kto nie doznał gory­czy ni razu, / Ten nie dozna sło­dy­czy w nie­bie”; „Bo kto nie był ni razu czło­wie­kiem, / Temu czło­wiek nic nie pomo­że”; „Kto nie dotknął zie­mi ni razu, / Ten nigdy nie może być w nie­bie”. Z pew­no­ścią je znasz (któż nie zna?), ale czy zwró­ci­łeś uwa­gę na dosko­na­łą grę syme­trii prze­strzen­nych i zna­cze­nio­wych, jakie roz­gry­wa ten genial­ny szcze­niak z Zaosia? Nie­win­ne duszycz­ki Rózi i Józia to „gorycz” (któ­rej nie dozna­ły) i „sło­dycz” (któ­ra nie będzie im dana) – pierw­sza syme­tria prze­ci­wieństw; „gorycz” nie sta­nę­ła im na dro­dze „ni razu”, a sło­dycz powin­na cze­kać „w nie­bie” – dru­ga syme­tria prze­ci­wieństw, wiecz­ność nie­biań­ska skon­tro­wa­na jest docze­sną doraź­no­ścią (dozna­wać cze­goś „ni razu” moż­na – tak samo jak dozna­wać raz, dwa razy, osiem­dzie­siąt sie­dem razy – tyl­ko na zie­mi prze­klę­tej przez czas, z któ­re­go wyzwo­le­nie obie­cu­je nam ojczy­zna nie­bie­ska). Lek­ce sobie ważą­ca parob­czań­skie zalo­ty Zosia to para trze­cia (w grun­cie rze­czy podob­na do pierw­szej, zorien­to­wa­na na ziemię/niebo, doraźność/wieczność): „ni razu” nie zosta­ła ścią­gnię­ta na dyszą­cą po żni­wach „zie­mię” w miło­snym zapa­mię­ta­niu, więc „nigdy” nie prze­kro­czy bram „nie­ba”. No ale pomię­dzy tymi dwo­ma zja­wie­nia­mi jest to trze­cie, Wid­ma złe­go dzie­dzi­ca – zja­wie­nie naj­strasz­niej­sze, bo nie­speł­nio­ne, któ­re obyć się musi bez pocie­sze­nia, bez pomo­cy, bez roz­wią­za­nia wię­zów z zie­mią, któ­re strasz­liw­sze bywa­ją od kary pie­kła ogni­ste­go. I tu już nie ma nic z opi­sa­nej poprzed­nio syme­trii – syme­trii jed­nak uru­cha­mia­ją­cej jakąś sank­cję meta­fi­zycz­ną, nie­po­zba­wia­ją­cej nadziei na wyzwo­le­nie. Bo oto na sąd ludu sta­je ten, któ­ry wyzbył się tego, co naj­waż­niej­sze – bycia czło­wie­kiem. A sko­ro tak – to nie ma moż­li­wo­ści, by pomógł mu „czło­wiek”. Poprzed­nio doraź­no­ści prze­ciw­sta­wio­na była jakaś wiecz­ność – tutaj na dru­gim koń­cu linii wio­dą­cej od „ni razu” jest jeno zło­wro­gie „nic”. Grzech krzyw­dy wyrzą­dzo­nej dru­gie­mu pozo­sta­je – jako jedy­ny – nie­roz­grze­szo­ny, ani Guślarz, ani nawet Bóg sam (choć wszyst­ko to z jego „spra­wie­dli­we­go zrzą­dze­nia” się dzie­je) nic tu nie pomo­gą; Bóg zresz­tą tak jak­by zrze­kał się teraz swo­jej obec­no­ści, zosta­wia­jąc osąd tym, któ­rzy dozna­li ukrzyw­dze­nia, a on, czło­wiek zamę­czo­ny przez dru­gie­go już-nigdy-nie-czło­wie­ka, „nic nie pomo­że”. [z medy­ta­cji nad okład­ką pły­ty Dzia­dy High Defi­ni­tion Quar­tet w bez­brzeż­nie smut­ny sobot­ni pora­nek 7 grud­nia]

XIX

Spie­gel­neu­ro­nen. Neu­ro­ny lustrza­ne w wyko­na­niu zespo­łu tanecz­ne­go Sasha Waltz & Guests oraz teatru Rimi­ni Pro­to­kol, w reży­se­rii Ste­fa­na Kaegie­go. Spek­takl zra­zu wydał mi się iry­tu­ją­cy, męczą­cy, może nawet wprost głup­ko­wa­ty. Wyglą­da to tak: kur­ty­na skry­wa plek­si­gla­so­we zwier­cia­dło – napraw­dę ogrom­ne, odbi­ja się w nim cała publicz­ność, na tyle wyraź­nie, że każ­dy widz może się dokład­nie obej­rzeć. Gło­sy z offu czy­ta­ją róż­ne kawał­ki o pra­cy mózgu, cie­le, płci, wła­dzy, o ich wza­jem­nych rela­cjach w sie­ci spo­łecz­no-poli­tycz­nych warun­ko­wań – no nie powiem, by było to prze­sad­nie odkryw­cze: taki sobie kok­tajl, w któ­rym pły­wa­ją zawie­si­ste kawał­ki z Miche­la Foucaul­ta, Gil­le­sa Deleuze’a z Felik­sem Guat­ta­rim, Guya Debor­da i im podob­nych, reto­rycz­nie obro­bio­ne do nie­zno­śnej dla mnie for­my nowo­le­wi­co­wych, niby mięk­ko pół­otwar­tych, ale jed­nak aksjo­ma­tów. Publicz­ność jest przez te czy­ta­ne frag­men­ty pro­wo­ko­wa­na do róż­nych gestów, plą­sów, wza­jem­nych doty­ków. I to w zasa­dzie wszyst­ko – cały spek­takl. Z cza­sem jed­nak – nie ukry­wam – zaczę­ło mi się to dość nawet podo­bać; też  po pro­stu dla­te­go, że gra świa­teł, pod­rzu­ca­ne widzom gadże­ty, wszyst­ko to mia­ło w sobie coś zwy­czaj­nie ład­ne­go, ujmu­ją­ce­go, jakiś nastrój zaba­wy zaczął brać salę w posia­da­nie. Ale na tym nie koniec – bo wysze­dłem z teatru z kil­ko­ma cokol­wiek bar­dziej uwie­ra­ją­cy­mi reflek­sja­mi (a jak coś uwie­ra, to dobrze, to zna­czy, że coś zadzia­ła­ło, wyrwa­ło z myślo­wej drzem­ki). Po pierw­sze zatem: w zasa­dzie nie bra­łem udzia­łu w wygi­ba­sach publicz­no­ści, co pro­wo­ku­je mnie do pyta­nia – czy jeśli moje cia­ło nie reagu­je na ape­le o współ­udział, to czy zna­czy to, że ska­zu­ję się na wyklu­cze­nie z zało­żo­nej przez auto­rów wspól­no­ty (a może wręcz w ogó­le nie jestem w sta­nie do koń­ca zro­zu­mieć tego arty­stycz­ne­go dzia­ła­nia – sko­ro nie chcę w nim w peł­ni uczest­ni­czyć), czy też wprost prze­ciw­nie, wła­śnie w ten spo­sób mani­fe­stu­ję swo­ją peł­ną suwe­ren­ność, prze­ci­nam (sko­ro już poru­sza­my się na grun­cie meta­fo­ry­ki auto­rów Anty-Edy­pa) prze­bieg para­no­icz­ne­go pro­du­ko­wa­nia sen­su, budzą­ce­go we mnie opór swym bier­nym naśla­dow­nic­twem, mał­po­wa­niem przez jed­ne­go widza zacho­wań widza obok, mał­po­wa­nia będą­ce­go w isto­cie niczym wię­cej niż czymś, co w psy­cho­lo­gii nazy­wa się siłą dowo­du spo­łecz­ne­go? To praw­da, że taka odmo­wa też zosta­ła po czę­ści przez twór­ców zało­żo­na – acz nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że jakoś nie­prze­ko­nu­ją­co… Po dru­gie: w pew­nym momen­cie oka­zu­je się, że wszyst­kie zacho­wa­nia publicz­no­ści są dro­bia­zgo­wo aran­żo­wa­ne przez roz­miesz­czo­nych wśród nas akto­rów – i wte­dy uświa­da­miam sobie, że jestem uczest­ni­kiem eks­pe­ry­men­tu podob­ne­go do tego, któ­ry lata temu prze­pro­wa­dzi­ła w cza­sie swej retro­spek­tyw­nej wysta­wy w kra­kow­skim Muzeum Naro­do­wym Kata­rzy­na Kozy­ra. Tam­ta retro­spek­ty­wa nazy­wa­ła się po pro­stu Wysta­wa i tym wła­śnie była – w sen­sie jak naj­ści­ślej­szym: tu i ówdzie poukry­wa­no kame­ry i poroz­miesz­cza­no ekra­ny (na rów­nych pra­wach z resz­tą eks­po­na­tów), dzię­ki cze­mu zwie­dza­ją­cy mogli zoba­czyć samych-sie­bie-zwie­dza­ją­cych, sta­ją­cych się inte­gral­ną czę­ścią rytu­ału Zwie­dza­nia Wysta­wy Retro­spek­tyw­nej Kata­rzy­ny Kozy­ry, będą­cych arte­fak­ta­mi Wysta­wy. Podob­ny gest – uczy­nie­nia widza rekwi­zy­tem, ele­men­tem sce­no­gra­fii – dostrze­gam wła­śnie w Spie­gel­neu­ro­nen. Po trze­cie – w cza­sie spek­ta­klu dużo jest mowy o momen­tal­no­ści, o sku­pie­niu, o jakiejś tam muta­cji prak­ty­ki mind­ful­nes­su, ale jed­nak w naj­bar­dziej (nomen omen!) spek­ta­ku­lar­nych momen­tach wie­lu widzów jed­nak z tej­że uważ­no­ści rezy­gnu­je, wybie­ra­jąc inny rytu­ał, kto wie, czy nie unie­waż­nia­ją­cy zamysł auto­rów przed­sta­wie­nia: się­ga po tele­fo­ny, by powstrzy­mać to, co powin­no być rady­kal­nie rucho­me, by utrwa­lić (i – jak rozu­miem – powie­lać w przy­szło­ści) nie­po­wta­rzal­ność ilu­mi­na­cji. I po czwar­te wresz­cie – myślę, że może tak napraw­dę nie uczest­ni­czy­łem w spek­ta­klu, a w oso­bli­wie per­for­ma­tyw­nym wykła­dzie, nie­ko­niecz­nie jako widz, może jako jego przed­miot? [17. Festi­wal Boska Kome­dia 1]  

XX

Słyn­ny pią­ty roz­dział Lal­ki (a zwłasz­cza pomiesz­czo­na w nim, roz­ło­ży­sta cha­rak­te­ry­sty­ka Iza­be­li Łęc­kiej) to dowód na to, jak dale­ko poza pozy­ty­wizm się­gał wzro­kiem Bole­sław Prus. Cały ten pas­sus – tak czę­sto spłasz­cza­ny na uży­tek dydak­ty­ki szkol­nej do wymia­ru wyłącz­nie kry­ty­ki ary­sto­kra­cji jako anty­ewo­lu­cjo­ni­stycz­nej zawa­li­dro­gi i/lub trak­to­wa­ny jako przy­czy­nek do obra­zu Izy jako ofia­ry pew­ne­go wadli­we­go mode­lu wycho­wa­nia – jest prze­cież w grun­cie rze­czy dosko­na­łym obra­zem for­mo­wa­nia się pew­ne­go mode­lu nowo­cze­snej świa­do­mo­ści: tej, któ­ra porzu­ca­jąc roman­tycz­ny mit sta­nu natu­ry, zmie­rza ku este­tycz­nym i egzy­sten­cjal­nym les para­dis arti­fi­ciels (oprócz tego, że moż­na te stro­ny odczy­ty­wać w kodach mark­si­stow­skich, pro­to­freu­dow­skich – jako sym­bo­licz­ną repre­zen­ta­cję wypie­ra­nych, fety­szy­stow­sko-sado­ma­so­chi­stycz­nych fan­ta­zji ero­tycz­nych Łęc­kiej… i na kil­ka jesz­cze co naj­mniej spo­so­bów). Weź­my na przy­kład taki choć­by frag­ment ze słyn­ne­go sone­tu Odpo­wied­ni­ki Char­le­sa Baudelaire’a, czę­sto inte­pre­to­wa­ne­go wła­śnie jako apo­te­oza moder­ni­stycz­ne­go wygry­wa­nia sztucz­no­ści prze­ciw natu­rze – jego dwa pierw­sze wer­sy w prze­kła­dzie Józe­fa Wacz­ko­wa brzmią tak: „Natu­ra to świą­ty­nia, gdzie kolum­ny-drze­wa / Jakieś nie­zro­zu­mia­łe sło­wa szep­czą cza­sem”. Tym­cza­sem Prus: „Teraz dopie­ro zro­zu­mia­ła, jak gorą­co kocha tę swo­ją ducho­wą ojczy­znę, gdzie krysz­ta­ło­we pają­ki zastę­pu­ją słoń­ce, dywa­ny – zie­mię, posą­gi i kolum­ny – drze­wa”. Aż nie chce się wie­rzyć, że autor Eman­cy­pan­tek mógł nie czy­tać twór­cy Kwiatów zła – i aż by się chcia­ło, by tego od Fara­ona mógł prze­czy­tać ten od Pasa­ży. [notat­ki z lek­cji 2]