Erupcje (2)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
XIII
Sprawa jest mniej więcej znana: Czesław Niemen, który na przełomie lat 60. i 70. ostatecznie przeistoczył się (a przeistoczenia owego fenomenalnym dokumentem są płyty Enigmatic i „czerwony” Niemen) z najwybitniejszego bigbitowca w zdumiewająco dojrzałego, suwerennego rockowego artystę, nagrywa wkrótce potem cztery albumy dla CBC, zachodnioniemieckiej filii potężnej amerykańskiej wytwórni Columbia. Ostatni z nich to Mourner’s Rhapsody, powstający (w towarzystwie muzyków ze światowej ekstraklasy) w Nowym Jorku w 1973 roku, wydany rok później. Krążek jest – wbrew różnym dziwnym legendom, niedorzecznie tłumaczącym równie niedorzeczny fakt fiaska międzynarodowej kariery Niemena – znakomity. Ale nie o tym chciałem mówić. Otóż – myślę intensywnie o angielskim tłumaczeniu tytułu wiersza Cypriana Kamila Norwida „Bema pamięci żałobny-rapsod”, który to tytuł stał się też tytułem całej płyty (uwaga: podkreślam, że chodzi mi wyłącznie o tytuł, nie o przekłady całości słynnej lamentacji poety, których to przekładów na angielski jest zapewne więcej niż szesnaście – szesnastu bowiem doliczyła się wybitna znawczyni tematu, Agata Brajerska-Mazur, a to jej wyliczenie, do którego się akurat odwołuję, liczy sobie już dobrze ponad dekadę). Na użytek płyty wiersz przyswoił angielszczyźnie Norman Simon – i u niego jest po prostu właśnie „Mourner’s Rhapsody”. I niby jest to w porządku, ale ginie w tym rozwiązaniu coś bardzo ważnego, bardzo Norwidowskiego: że ów „żałobny-rapsod” nie jest – a na pewno nie tylko – po prostu „rapsodem żałobników” (tym bardziej nie jest też „rapsodem pogrzebowym”, co zaproponował w najczęściej chyba pojawiającym się w internecie przekładzie „Bema…” Adam Czerniawski, tytułując utwór „A Funeral Rhapsody in Memory of General Bem”). Najprościej rzecz ujmując: nie jest dwoma wyrazami, łączący cząstki „żałobny” i „rapsod” znak graficzny to dywiz, którego użycie w takiej pozycji nie ma dwóch wyrazów rozdzielać, ale je spajać w jedno słowo. Czyli tak naprawdę Norwidowi chyba nie chodzi o „żałobny rapsod”, a o neologizm żałobnyrapsod, na którym przy pomocy dywizowego skalpela przeprowadzana jest operacja wykrawania jeszcze kolejnych nowych znaczeń, skojarzeń niedostrzegalnych od pierwszego rzutu naiwnym okiem. No ale jak oddać tę piętrową (bo nie dość, że neologizm, to jeszcze przełamany w sposób, który niby go upraszcza, wybija oba semantyczne rdzenie, ale w efekcie tylko bardziej komplikuje) ekscentryczność po angielsku? Może mourner-hapsody? Albo – wychodząc od translacji Czerniawskiego – funer-hapsody? A może jednak przesunąć ten dywiz o jeden znak: mourne-rhapsody, fune-rhapsody? [słowotwórstwo 3]
XIV
Sypiąc sobie yerbę, przypadkowo zatrzymałem się wzrokiem na boku papierowego opakowania, na tych podawanych jak najdrobniejszym drukiem informacjach handlowych. A jak już się zatrzymałem, tak – szczerze powiedziawszy – zamarłem, zauroczony tym, że moje pół kilograma suszu ostrokrzewu paragwajskiego zostało „producido por Lizardo Ismael Wieliki”. Niby powinienem być przyzwyczajony, że w obrocie yerba mate może się pojawiać sporo egzotycznych nazwisk, sięgających korzeniami aż do czasów sprzed mniej więcej wieku, kiedy to pomysłowi polscy emigranci odkryli, jak wielkie pieniądze można zrobić na puszczeniu w światowy handel nieznanego w zasadzie nigdzie poza Ameryką Południową naparu – niemniej pan Lizardo Ismael Wieliki mnie absolutnie zachwycił. Jakież to – na Boga – koleje losu, jakież obroty młyna światowych i prywatnych dziejów sprawiły, że w Argentynie urodził się ktoś z jednym imieniem hiszpańskim, drugim – tak jakby arabskim, o nazwisku… no właśnie, jakim? Rosyjskim – od „wielikij”? A może tak się zniekształcił (choć pewnie w angielskim byłoby to bardziej prawdopodobne) jakiś polski „Wielicki”? No dobra: nie będę ukrywał, że jakkolwiek by było, moja urzeczona panem Lizardo Ismaelem Wielikim (przy okazji: powodzenia we wszystkim, w życiu zawodowym i osobistym, querido señor!) wyobraźnia oddryfowała też w innym zgoła kierunku i wyobraziłem sobie jakiegoś cara Ismaela Jaszczura Wielkiego – kogoś, myślę, godnego kolejnego tomu Agli Radka Raka… Bo przecież będzie trzeci tom, prawda? To się nie może tak skończyć!
XV
Ach, ten Rak!… Z całym wielkim szacunkiem, bezdyskusyjnie przynależnym jego Baśni o wężowym sercu albo wtóremu słowu o Jakóbie Szeli, to właśnie dwa tomy Agli (raz jeszcze błagam: niech będą to tylko dwa pierwsze tomy, w żadnym razie nie ostatnie!) odesłały mnie w czytelnicze uniesienie. A źródłem tego uniesienia nie są wcale (choć też, a jakże!) wciągająca fabuła, szantażersko zniewalający nastrój, domyślany w każdym szczególe świat przedstawiony, pełnokrwiste postaci, z aptekarską precyzją odmierzona równowaga między sensacją, refleksyjnością, grozą, humorem, wzruszeniem i perwersją, maestria symfonicznie zharmonizowanych, papuzio różnofarbnych rejestrów języka; chodzi mi bardziej o mistrzowskie (a przy tym cudownie bezczelne) wykorzystanie czegoś, co Roland Barthes – chyba on – nazwał ongiś efektem dejá lu, „już-czytanego”. I nie chodzi nawet o sprawność Raka w poruszaniu się między kilkoma co najmniej nurtami fantastyki (urban fantasy, steampunkiem, postapokalipsą, historią alternatywną – by wspomnieć tylko o kilku najważniejszych), nie o grepsiarsko-intertekstualne mrugnięcia okiem do co bardziej skrupulatnych czytelników, nie o pięciogwiazdkowy truflowy farsz z gnozy i kabały; to jasne, że literatura gatunkowa (a Agla jest jednak – przy całej swej wybitności – właśnie literaturą najdojrzalej gatunkową, doskonałym jakościowo produktem) z natury rzeczy ma taką właśnie, cokolwiek samplowaną fakturę. Rak jednak bez brania jeńców idzie siedmiomilowy krok dalej i całą w zasadzie dylogię tka może nie aż z gotowców, ale na pewno z świadomie podkręconych ech bardzo konkretnych dzieł, bardzo konkretnych autorów. A że czyni to z pełną świadomością autor, który przyzwyczaił już czytelników do tego, że nieledwie nic nie dzieje się w jego prozie zrządzeniem przypadku – skłonny jestem podejrzewać, że w tej bezczelności jest metoda. I myślę, że gra toczy się tu o przypomnienie, że jednym z podstawowych gestów literatury jest właśnie przepisywanie, kon-fabulacja… Ożywa tu rytualna (a skoro rytualna, to w dużej części też magiczna, zaklęciowa, sprawcza…) formuła, która tak często powraca w ludowej, baśniowo-legendowej figurze inicjowania opowieści: „Znacie? To posłuchajcie”. Bo przecież na bardzo długo przed tym, zanim w literaturze zachodniej narodził się (bądźmy szczerzy: względnie niedawno) kult oryginalności, słuchacze aojdów, trubadurów i truwerów, minnesingerów, skaldów i rybałtów, uczestnicy agonów tragicznych brali udział właśnie w publicznym samplingu doskonale znanych opowieści o doskonale znanych losach doskonale znanych bohaterów; wszystkiego, co było już-czytane… A dzieci oddające się nieskrępowanej radości mash-upowania tego, co zostało im przeczytane i co obejrzały? A gracze RPG wysnuwający z klasycznych fabuł zmierzające do nieskończoności narracje inwariantne? Czytając Aglę, mam wrażenie, że uczestniczę w jednym z takich spektakli – a bardziej jeszcze powracam do samego siebie, snującego ongiś przed snem własne, ulepszone wersje przygód Froda Bagginsa, Cimmeryjczyka albo Geda zwanego Krogulcem. I kto wie – może właśnie o to chodzi w literaturze?
XVI
Czytanie nad jeziorem – właściwie powinno się to zapisywać jakimś osobnym słowem, odświętnym, bo owo czytanie-nad-jeziorem ma w sobie coś celebralnego, rytualnego. Oczywiście – nie każde, tylko takie letnie, urlopowe, wakacyjne, kiedy czas na lekturę nie ma naznaczonego sobie wyrazistego końca, nie jest wyrwaną z wyrzutami sumienia, nerwową chwilą wciśniętą w chropowate imadło codziennych utrudzeń, staje się iluzją czytania wiecznego, niebiańskiej nagrody. A zatem: półleżę na uchylnym fotelu ogrodowym, między sobą a taflą wody mam rozrzedzoną zaporę z drzew. Promienie słońca smużą się pod coraz bardziej ostrym kątem, nabierają namacalnej długości, zwalniają blikując na koronkowej zmarszczce fal, kalecząc się o ostre krawędzie trzcin, stukając o pnie, szeleszcząc w listowiu. Światło coraz bardziej nierzeczywiste: łamie się w niespotykane w naturze odcienie, jest jednocześnie ogłupiająco miękkie i ostre, przywołujące jak wojskowa komenda do bezwzględnej uwagi. Unoszę w jakimś medytacyjnym napięciu książkę z kolan i widzę, że jak ją ułożyć w odpowiednim nachyleniu ku słońcu, to litery – prawie półwiekowe, mocno, niemal na wylot wbite w kosmaty, pomarańczowiejący papier – rzucają swój własny cień. I oto mam przed sobą podwojone – i tym samym zwielokrotnione jako zadanie do rozwiązanie – to niebywałe zdanie z Clei, które zawdzięczam Witowi Szostakowi (i oczywiście niezastąpionemu wysiłkowi tłumaczki, Marii Skibiniewskiej): „Powieść powinna być wróżeniem z wnętrzności, a nie dokładnym opisem partii amatorskiego tenisa na korcie przy jakiejś plebanii”. [durelliana 2]
XVII
Antygono z Placu Maja! Antygono Srebrenicy! Antygono Biesłanu! Antygono Gazy! Antygono Mariupola! Módlcie się za nami! [notatki z lekcji 1 (lament na dzień, w którym na granicy białorusko-polskiej znaleziono niepogrzebione zwłoki kolejnego Eteoklesa/Polinika)]
XVIII
W II części Dziadów Adama Mickiewicza są, jak bardziej niż powszechnie wiadomo, trzy formuły pouczenia, inkantacje wygłaszane przez Guślarza i podejmowane przez koncelebrujący lud po odprawieniu kolejnych duchów: „Kto nie doznał goryczy ni razu, / Ten nie dozna słodyczy w niebie”; „Bo kto nie był ni razu człowiekiem, / Temu człowiek nic nie pomoże”; „Kto nie dotknął ziemi ni razu, / Ten nigdy nie może być w niebie”. Z pewnością je znasz (któż nie zna?), ale czy zwróciłeś uwagę na doskonałą grę symetrii przestrzennych i znaczeniowych, jakie rozgrywa ten genialny szczeniak z Zaosia? Niewinne duszyczki Rózi i Józia to „gorycz” (której nie doznały) i „słodycz” (która nie będzie im dana) – pierwsza symetria przeciwieństw; „gorycz” nie stanęła im na drodze „ni razu”, a słodycz powinna czekać „w niebie” – druga symetria przeciwieństw, wieczność niebiańska skontrowana jest doczesną doraźnością (doznawać czegoś „ni razu” można – tak samo jak doznawać raz, dwa razy, osiemdziesiąt siedem razy – tylko na ziemi przeklętej przez czas, z którego wyzwolenie obiecuje nam ojczyzna niebieska). Lekce sobie ważąca parobczańskie zaloty Zosia to para trzecia (w gruncie rzeczy podobna do pierwszej, zorientowana na ziemię/niebo, doraźność/wieczność): „ni razu” nie została ściągnięta na dyszącą po żniwach „ziemię” w miłosnym zapamiętaniu, więc „nigdy” nie przekroczy bram „nieba”. No ale pomiędzy tymi dwoma zjawieniami jest to trzecie, Widma złego dziedzica – zjawienie najstraszniejsze, bo niespełnione, które obyć się musi bez pocieszenia, bez pomocy, bez rozwiązania więzów z ziemią, które straszliwsze bywają od kary piekła ognistego. I tu już nie ma nic z opisanej poprzednio symetrii – symetrii jednak uruchamiającej jakąś sankcję metafizyczną, niepozbawiającej nadziei na wyzwolenie. Bo oto na sąd ludu staje ten, który wyzbył się tego, co najważniejsze – bycia człowiekiem. A skoro tak – to nie ma możliwości, by pomógł mu „człowiek”. Poprzednio doraźności przeciwstawiona była jakaś wieczność – tutaj na drugim końcu linii wiodącej od „ni razu” jest jeno złowrogie „nic”. Grzech krzywdy wyrządzonej drugiemu pozostaje – jako jedyny – nierozgrzeszony, ani Guślarz, ani nawet Bóg sam (choć wszystko to z jego „sprawiedliwego zrządzenia” się dzieje) nic tu nie pomogą; Bóg zresztą tak jakby zrzekał się teraz swojej obecności, zostawiając osąd tym, którzy doznali ukrzywdzenia, a on, człowiek zamęczony przez drugiego już-nigdy-nie-człowieka, „nic nie pomoże”. [z medytacji nad okładką płyty Dziady High Definition Quartet w bezbrzeżnie smutny sobotni poranek 7 grudnia]
XIX
Spiegelneuronen. Neurony lustrzane w wykonaniu zespołu tanecznego Sasha Waltz & Guests oraz teatru Rimini Protokol, w reżyserii Stefana Kaegiego. Spektakl zrazu wydał mi się irytujący, męczący, może nawet wprost głupkowaty. Wygląda to tak: kurtyna skrywa pleksiglasowe zwierciadło – naprawdę ogromne, odbija się w nim cała publiczność, na tyle wyraźnie, że każdy widz może się dokładnie obejrzeć. Głosy z offu czytają różne kawałki o pracy mózgu, ciele, płci, władzy, o ich wzajemnych relacjach w sieci społeczno-politycznych warunkowań – no nie powiem, by było to przesadnie odkrywcze: taki sobie koktajl, w którym pływają zawiesiste kawałki z Michela Foucaulta, Gillesa Deleuze’a z Feliksem Guattarim, Guya Deborda i im podobnych, retorycznie obrobione do nieznośnej dla mnie formy nowolewicowych, niby miękko półotwartych, ale jednak aksjomatów. Publiczność jest przez te czytane fragmenty prowokowana do różnych gestów, pląsów, wzajemnych dotyków. I to w zasadzie wszystko – cały spektakl. Z czasem jednak – nie ukrywam – zaczęło mi się to dość nawet podobać; też po prostu dlatego, że gra świateł, podrzucane widzom gadżety, wszystko to miało w sobie coś zwyczajnie ładnego, ujmującego, jakiś nastrój zabawy zaczął brać salę w posiadanie. Ale na tym nie koniec – bo wyszedłem z teatru z kilkoma cokolwiek bardziej uwierającymi refleksjami (a jak coś uwiera, to dobrze, to znaczy, że coś zadziałało, wyrwało z myślowej drzemki). Po pierwsze zatem: w zasadzie nie brałem udziału w wygibasach publiczności, co prowokuje mnie do pytania – czy jeśli moje ciało nie reaguje na apele o współudział, to czy znaczy to, że skazuję się na wykluczenie z założonej przez autorów wspólnoty (a może wręcz w ogóle nie jestem w stanie do końca zrozumieć tego artystycznego działania – skoro nie chcę w nim w pełni uczestniczyć), czy też wprost przeciwnie, właśnie w ten sposób manifestuję swoją pełną suwerenność, przecinam (skoro już poruszamy się na gruncie metaforyki autorów Anty-Edypa) przebieg paranoicznego produkowania sensu, budzącego we mnie opór swym biernym naśladownictwem, małpowaniem przez jednego widza zachowań widza obok, małpowania będącego w istocie niczym więcej niż czymś, co w psychologii nazywa się siłą dowodu społecznego? To prawda, że taka odmowa też została po części przez twórców założona – acz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jakoś nieprzekonująco… Po drugie: w pewnym momencie okazuje się, że wszystkie zachowania publiczności są drobiazgowo aranżowane przez rozmieszczonych wśród nas aktorów – i wtedy uświadamiam sobie, że jestem uczestnikiem eksperymentu podobnego do tego, który lata temu przeprowadziła w czasie swej retrospektywnej wystawy w krakowskim Muzeum Narodowym Katarzyna Kozyra. Tamta retrospektywa nazywała się po prostu Wystawa i tym właśnie była – w sensie jak najściślejszym: tu i ówdzie poukrywano kamery i porozmieszczano ekrany (na równych prawach z resztą eksponatów), dzięki czemu zwiedzający mogli zobaczyć samych-siebie-zwiedzających, stających się integralną częścią rytuału Zwiedzania Wystawy Retrospektywnej Katarzyny Kozyry, będących artefaktami Wystawy. Podobny gest – uczynienia widza rekwizytem, elementem scenografii – dostrzegam właśnie w Spiegelneuronen. Po trzecie – w czasie spektaklu dużo jest mowy o momentalności, o skupieniu, o jakiejś tam mutacji praktyki mindfulnessu, ale jednak w najbardziej (nomen omen!) spektakularnych momentach wielu widzów jednak z tejże uważności rezygnuje, wybierając inny rytuał, kto wie, czy nie unieważniający zamysł autorów przedstawienia: sięga po telefony, by powstrzymać to, co powinno być radykalnie ruchome, by utrwalić (i – jak rozumiem – powielać w przyszłości) niepowtarzalność iluminacji. I po czwarte wreszcie – myślę, że może tak naprawdę nie uczestniczyłem w spektaklu, a w osobliwie performatywnym wykładzie, niekoniecznie jako widz, może jako jego przedmiot? [17. Festiwal Boska Komedia 1]
XX
Słynny piąty rozdział Lalki (a zwłaszcza pomieszczona w nim, rozłożysta charakterystyka Izabeli Łęckiej) to dowód na to, jak daleko poza pozytywizm sięgał wzrokiem Bolesław Prus. Cały ten passus – tak często spłaszczany na użytek dydaktyki szkolnej do wymiaru wyłącznie krytyki arystokracji jako antyewolucjonistycznej zawalidrogi i/lub traktowany jako przyczynek do obrazu Izy jako ofiary pewnego wadliwego modelu wychowania – jest przecież w gruncie rzeczy doskonałym obrazem formowania się pewnego modelu nowoczesnej świadomości: tej, która porzucając romantyczny mit stanu natury, zmierza ku estetycznym i egzystencjalnym les paradis artificiels (oprócz tego, że można te strony odczytywać w kodach marksistowskich, protofreudowskich – jako symboliczną reprezentację wypieranych, fetyszystowsko-sadomasochistycznych fantazji erotycznych Łęckiej… i na kilka jeszcze co najmniej sposobów). Weźmy na przykład taki choćby fragment ze słynnego sonetu Odpowiedniki Charlesa Baudelaire’a, często intepretowanego właśnie jako apoteoza modernistycznego wygrywania sztuczności przeciw naturze – jego dwa pierwsze wersy w przekładzie Józefa Waczkowa brzmią tak: „Natura to świątynia, gdzie kolumny-drzewa / Jakieś niezrozumiałe słowa szepczą czasem”. Tymczasem Prus: „Teraz dopiero zrozumiała, jak gorąco kocha tę swoją duchową ojczyznę, gdzie kryształowe pająki zastępują słońce, dywany – ziemię, posągi i kolumny – drzewa”. Aż nie chce się wierzyć, że autor Emancypantek mógł nie czytać twórcy Kwiatów zła – i aż by się chciało, by tego od Faraona mógł przeczytać ten od Pasaży. [notatki z lekcji 2]