22/07/18

Fioletowe borowiki

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Czte­ry ponoć naj­bar­dziej psy­cho­pa­tycz­ne zna­ki zodia­ku. Oka­zu­je się, że Bliź­nię­ta, czy­li moja oso­ba, rów­nież na tej mało szla­chet­nej liście. Ludzie spod tego zna­ku, „jeśli będą chcia­ły osią­gnąć jakąś korzyść, chęt­nie posu­ną się do szan­ta­żu, wyko­rzy­stu­jąc jakieś pouf­ne infor­ma­cje czy zdję­cia zro­bio­ne z ukry­cia”. Zabaw­ne zwłasz­cza te zdję­cia z ukry­cia 🙂 Nato­miast zasta­no­wi­ło mnie, że rów­nież Ryby! Aku­rat na Rybach dosko­na­le się znam. Mia­łem z nimi nie­jed­ną „dro­gę krzy­żo­wą”. Tutaj się w 100% zga­dzam: „Ryby są chy­ba naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym typem, bo w życiu nie posą­dzi­ło­by się ich o skłon­no­ści psy­cho­pa­tycz­ne. To takie deli­kat­ne, czu­łe i empa­tycz­ne oso­by!”. Więc nastro­jo­we lato w mie­ście Køben­havn. Na zewnątrz hym­ny Wikin­gów i gril­lo­wa­nie. „Słoń­ce tak moc­no pra­ży mnie…” Fil­mo­we, wypa­czo­ne hor­ro­ry 🙂 „Koło krzy­we, łap turyst­kę za grzy­wę”. Dama ser­ca (oblu­bie­ni­ca)? Cięż­ko przy­ata­ko­wać z takim hasłem, w cza­sach schyłku/degrengolady, w sce­ne­rii całe­go tego zamie­sza­nia z okrut­nym wybi­ja­niem człe­ko­kształt­nych w reszt­kach dżun­gli na Filipinach/Borneo, lepiej było­by może napi­sać „moja dmu­cha­na lal­ka” albo oddał­bym z miej­sca ner­kę za Rebel lub Jasmi­ne (kla­sy­kier­ki, jak nie masz pod ręką mini­mum 50 tys. $ w gotów­ce, to nie da rady w te total­ne świa­ty, nawet na jed­ną szyb­ką sesję, w kali­for­nij­skim realu-raju się wkom­po­no­wać). Wir­tu­al­ne więc tyl­ko sce­ny-rosza­dy (mimo że zaraz zapro­te­stu­je jakaś pani/pan speł­nie­ni pod wzglę­dem psy­cho­fi­zycz­nym w naturze/borowikowym cam­pin­gu, z uży­wa­ną mazdą/toyotą + posia­da­ją­cy orien­ta­cję w igrasz­kach Poli­kra­te­sa z Samos, nie mówiąc już o per­for­me­rach z cza­su post­mo­der­ni­zmu – nie­złe roz­wi­nię­cie, praw­da?). Moskwa prze­czysz­czo­na z bez­pań­skich psów, ponie­waż trze­ba nam chle­ba & igrzysk. Nie­po­ko­ją­ce myśli o zacho­dzie słoń­ca (słoń­ca nie ma, to tyl­ko oszu­ka­na lam­pa high-tech, zawie­szo­na nad naszym przy­głu­pim akwa­rium). Więc się przy­mi­la­my & pod­szczy­pu­je­my. Sto­łu­je­my w austra­lij­skich restau­ra­cjach, gdyż mię­so kro­ko­dy­la to prze­cież nie kotlet scha­bo­wy. Czy­ta­my (żeby nie wypaść z kur­su) wywia­dy w „Paris Review” i sie­dzi nam z nudów w głów­kach jakaś glo­bal­na rewolucja/rewolta. Nigdy nie docho­dzi­my do trans­kon­ty­nen­tal­nych poro­zu­mień. Ty kochasz pta­ki, a ja taran­tu­le… Mar­so­we czo­ło, cze­go się nie zro­bi dla ochro­ny przed natar­czy­wy­mi eks­tre­mi­sta­mi (mimo że sami taki­mi w rze­czy­wi­sto­ści jeste­śmy, spu­ści­li­śmy w szam­bo całą ordę zaró­żo­wio­nych z wra­że­nia  kan­dy­da­tów, wyznaw­ców, fila­te­li­stów etc.). Nie ma wąt­pli­wo­ści, dyk­ta­tu­ra się umoc­ni­ła i będzie nadal robić nas w chu­ja, czy­li… wypa­da zacząć od sie­bie, ale to prze­cież, jak dobrze wie­my, nie­wy­ko­nal­ne. Pro­szę mi nie zaglą­dać pod podusz­kę itd. I nie kry­ty­ko­wać Kraw­czy­ka, to taki sam, cięż­ko zasu­wa­ją­cy arty­sta estra­do­wy jak każ­dy inny, zbun­to­wa­ny „jah” (lub disco polo). „Nie ma żad­nej serio miło­ści, gra­ne są tyl­ko pozo­ry, rodzaj tanie­go zauro­cze­nia” – wyja­śni­ła mi kie­dyś dama ser­ca, pięk­na, dwu­me­tro­wa blon­dyn­ka z dys­kret­nym makijażem/tatuażem i na srebr­nych obca­sach z impor­tu. Naj­pierw dziel­nie zasu­wa­ła w bran­ży kolo­ro­wych komik­sów o smo­kach i świa­tach duchów (co mnie dopro­wa­dzi­ło do tzw. upad­ku moral­ne­go), a potem, gdy nie poma­ga­ła już tera­pia botu­li­no­wa typu A, zaję­ła się dzia­łal­no­ścią poli­tycz­ną & cha­ry­ta­tyw­ną, w czym oczy­wi­ście dziel­nie jej kibi­co­wa­łem. Nie potra­fi­łem do koń­ca okre­ślić, o jaką linię/poglądy mogło­by ewen­tu­al­nie cho­dzić, ale cze­go się nie robi dla damy ser­ca… Obcię­ta gło­wa nadal tam jakoś na asfal­cie mruga/mryga i nie prze­sta­je się z roz­ma­rze­nia śli­nić. „Modli­twy są waż­ne, bez nich nie było­by kru­cjat”. Zanik oso­bo­wo­ści, reduk­cja logicz­ne­go myśle­nia, „sta­jesz się pion­kiem w grze”, tak wła­śnie może zadzia­łać „zauro­cze­nie”, ponie­waż nie ma żad­nej serio miło­ści etc. Ponad­to dmu­cha­ne lal­ki mogą też prze­ste­ro­wać życie, nie ma więc wyj­ścia. Rewolucja/rewolta. Za spra­wę taką czy sra­ką. Kom­plet­nie bez zna­cze­nia. Wszyst­kim rzą­dzi i tak zauro­cze­nie. Dyk­ta­tu­ra się umoc­ni­ła i będzie nadal robić nas w chu­ja… I w takiej budu­ją­cej, opty­mi­stycz­nej atmos­fe­rze („róż­no­rod­ny ide­owo & nie­jed­no­li­ty orga­ni­za­cyj­nie”), pole­cia­łem na pro­mo­cję cze­skie­go wybo­ru wier­szy do Pra­gi. Było mi tro­chę dziw­nie. Dama ser­ca na bary­ka­dach, a ja „poetry trans­la­ted into the Czech”. Skom­pli­ko­wa­ne ukła­dy kar­micz­ne… Wyrzu­ty sumie­nia obcię­tej gło­wy. Gło­wa przy­rze­kła sobie jed­nak „prze­strzen­ną uczci­wość”, kon­cen­tra­cję i nie­roz­glą­da­nie się za pod­rób­ka­mi Rebel & co. Posta­wę mniej kon­wen­cjo­nal­ną (jak na cza­sy schyłku/degrengolady). Zbro­ję joan­ni­tów-szpi­tal­ni­ków: „Out of the­se girls pas­sing by/ The tales they tell of men/ I’m not waiting on a lady/ I’m just waiting on a friend”.

Cze­ski wybór nosi tytuł Han­se­no­vic vana (Weles, Brno 2018), czy­li po pol­sku Wan­na Han­se­nów. Książ­ka pod takim samym (tzn. pol­skim) tytu­łem uka­za­ła się w 2013 roku nakła­dem WBPi­CAK w Pozna­niu. Dla kogoś być może więc „zmył­ka”, ale w przy­pad­ku tej cze­skiej akcji cho­dzi o kom­po­zy­cję wier­szy zarów­no z cza­sów dość już odle­głych (Ciam­ko­wa­to­ści życia itd.), jak i naj­now­szych utwo­rów, choć­by z Cho­ro­by Mor­gel­lo­nów (2018). Jest to zupeł­nie inna całość. Retro­spek­tyw­na podróż… Auto­rem prze­kła­dów, duchem całe­go przed­się­wzię­cia jest Bog­dan Tro­jak. Pięk­na postać, mój przy­ja­ciel od (z górą) 20 lat. I tak­że tzw. zbieg oko­licz­no­ści („nie wie­rzy­my w zbie­gi oko­licz­no­ści”, powie­dział­by zapew­ne jakiś bojo­wo nasta­wio­ny do świa­ta, eme­ry­to­wa­ny dzia­łacz z Luc­che­se), pra­wie w tym samym cza­sie, co Cho­ro­ba Mor­gel­lo­nów, uka­za­ła się w Pol­sce jego książ­ka, wybór poetyc­ki Stryj Kaich się żeni (WBPi­CAK – Miej­skie Cen­trum Kul­tu­ry w Byd­gosz­czy, 2018) w rewe­la­cyj­nym tłu­ma­cze­niu Micha­ła Taba­czyń­skie­go. Bog­dan to jeden z naj­istot­niej­szych poetów glo­bu, nie mam tu żad­nych wąt­pli­wo­ści i wspa­nia­le się sta­ło, że jest teraz po pol­sku! Pro­szę koniecz­nie do jego książ­ki dotrzeć. Zoba­czyć, co tam się dzie­je. Jakie to pere­gry­na­cje. Tutaj, przy oka­zji, „ponie­waż przez sekun­dę jestem w tele­wi­zji” – Rafał (Waw­rzyń­czyk), spójrz koniecz­nie na wier­sze Bog­da­na Tro­ja­ka, rów­nież dla­te­go, że wspo­mnia­łeś kie­dyś w „Małym For­ma­cie” o moich „dekla­ra­cjach” doty­czą­cych Lor­ki… Utwo­ry Bog­da­na dosko­na­le spraw­dza­ją się tak­że w wer­sjach anglo­ję­zycz­nych. Ostat­nio mie­li­śmy przy­kład w ame­ry­kań­skim piśmie sie­cio­wym „Past Sim­ple” (tłum. Lucie Miko­laj­ko­va). Tam zresz­tą bar­dzo inte­re­su­ją­cy poli­gon, oprócz takich potęż­nych nazwisk jak np. Sha­ron Mesmer czy Tim Atkins, bar­dzo dobre pol­skie „zapo­da­nie”, uda­ne prze­kła­dy, m.in. Nata­lia Malek, Basia Klic­ka, Rena­ta Senk­tas, Mał­go­sia Leb­da… W Pra­dze byłem jakieś 15 lat (?) temu. Deli­kat­ny black-out, zasta­na­wia­łem się jak teraz wyglą­da, kogo spo­tkam, czy uda mi się usnąć w hote­lo­wym poko­ju etc. Trzy mie­sią­ce i pięć odpo­wied­nio róż­nią­cych się kra­jów. Nie jestem typem podróż­ni­ka, niby wszę­dzie tzw. glo­ba­li­za­cja, ale mimo wszyst­ko potra­fi to sku­tecz­nie czło­wie­ko­wi namie­szać. Z poprzed­nich odwie­dzin w tym mie­ście zapa­mię­ta­łem dobrze „nie­ofi­cjal­ny” wie­czór piw­ny z cze­ski­mi pisa­rza­mi. Jed­nym z nich, z któ­rym się szyb­ko doga­da­łem, był Petr Stan­cik. Już wte­dy bar­dzo zna­na tam postać. I kil­ka mie­się­cy temu, jesz­cze przed wyjaz­dem w związ­ku z „Las Meni­nas”, Bog­dan pode­słał mi do Kopen­ha­gi jego Młyn do mumii (tłum. na pol­ski Miro­sław Śmi­giel­ski, Wyd. Sta­ra Szko­ła). Książ­ka otrzy­ma­ła naj­waż­niej­szą cze­ską nagro­dę lite­rac­ką „Magne­sia Lite­ra” w kate­go­rii pro­zy, na okład­ce rekla­mo­wa­na jest jako „mistycz­ny por­no-gastro thril­ler z XIX-wiecz­nej Pra­gi”. Zain­try­go­wa­ny zabra­łem ją ze sobą do Madry­tu. Miesz­ka­łem na począt­ku w Geta­fe (kolej­ką pod­miej­ską jakieś 20 minut do centrum/serca hisz­pań­skiej sto­li­cy) i mia­łem do dys­po­zy­cji m.in. wspa­nia­łą alta­nę, gdzie mogłem się mak­sa skon­cen­tro­wać. Oprócz „Mumii” Stan­ci­ka w podró­ży towa­rzy­szy­li mi Kord Nata­lii Malek, Tyle nie­zna­nych ryb Anny Maty­siak, Sny ucker­mär­ke­rów Mał­go­si Leb­dy (zbio­ry te już wcze­śniej dokład­nie zna­łem, chcia­łem je jed­nak ponow­nie, w innych deko­ra­cjach zewnętrz­nych, prze­ana­li­zo­wać) oraz pro­za­tor­ska książ­ka Łuka­sza Szo­py Fio­le­to­wy ple­cak i trzy her­ba­ty. Lite­rac­ka „kom­po­zy­cja” ide­al­nie się spraw­dzi­ła. Opty­mal­na faza na te aku­rat (bar­dzo odmien­ne, ale w wie­lu momen­tach kore­spon­du­ją­ce, „prze­ci­na­ją­ce się”) reje­stry. Nato­miast Stan­cik i jego Młyn do mumii zro­bił mi tak dokład­ną, psy­cho­de­licz­ną intro­duk­cję Pra­gi, że wsia­da­jąc w Danii do samo­lo­tu „Czech Air­li­nes”, mia­łem wra­że­nie, że już stam­tąd wra­cam, że teraz pora przejść się z jakimś pro­sto­li­nij­nym miło­śni­kiem kwiatów/liści/porostów do lasu Hare­skov (& zero grzy­bów psy­lo­cy­bi­no­wych), gdzieś z dala od świa­ta bur­de­li, tajem­ni­czych świą­tyń i magicz­nych loka­li gastro­no­micz­nych. Stan­cik jest nie­pod­wa­żal­nym mistrzem pro­zy, ultra­su­ge­styw­nym, w sen­sow­nych, prze­my­śla­nych pro­por­cjach bru­tal­nym i potra­fią­cym (co cha­rak­te­ry­stycz­ne dla tam­tej­szych wri­te­rów) ope­ro­wać czar­nym humo­rem. Genial­nie zaba­wia się z czy­tel­ni­kiem. Figu­res współ­cze­snej lite­ra­tu­ry, to oczy­wi­ste. Szyb­ki prze­rzut, kumulusy/teleportacja i zawi­ta­łem w mie­ście nad rze­ką Wełta­wą.

„Kra­ków pięk­ny tro­chę śmier­dzi a poza tym po staremu/ W Piw­ni­cy pod Bara­na­mi ban­da zgre­dów i szpanerów/ Wol­no się sączy czar­na kawa w Rio/ Wód­ka droż­sza co poza tym chy­ba nic się nie zmie­ni­ło” – ta przed­po­to­po­wa wizjo­ner­ka Maleń­czu­ka ide­al­nie się spraw­dza nie tyl­ko w Kra­ko­wie, ale też w War­sza­wach, Pra­gach, Sie­dl­cach, Lon­dy­nach itd. Wystar­czy jed­nak doko­nać małe­go manew­ru, poże­glo­wać tra­sa­mi Grze­siu­ków, Hra­ba­li, wyru­szyć w zaka­mar­ki Bro­nxu i nagle jeste­śmy na Satur­nach. I nie musi­my być sztucz­ny­mi scho­la­sty­ka­mi. Trzy sekun­dy i komu­ni­ku­je­my się z cha­rak­ter­ny­mi ludź­mi hono­ru, któ­rzy wie­dzą coś napraw­dę istot­ne­go o poezji/muzyce/handlu kala­fio­ra­mi. Dobrze mieć obok sie­bie kogoś zawo­do­we­go, oso­bę, któ­ra nas popro­wa­dzi, a nie „wypro­wa­dzi”. W moim przy­pad­ku był taką oso­bą Bog­dan Tro­jak. To są rów­nież kli­ma­ty moc­no sen­ty­men­tal­ne. Nie potra­fi­łem poże­gnać się ze Stan­ci­kiem. Cze­luść mnie wte­dy na całość porwa­ła. Cena spo­tkań z ludź­mi o nie­prze­cięt­nych świa­do­mo­ściach. Tro­chę tam nawi­ja­li­śmy o pre­de­sty­na­cji, nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek odwie­dzę znów Pra­gę. Cho­dzi­ło­by mi na przy­kład o kil­ka roz­mów, m.in. z pew­nym gościem z loka­lu „Sana­to­rium” (piwo „Kozel”, 30 cze­skich koron za kufel).

W zbie­gi oko­licz­no­ści, jak napi­sa­łem przed chwi­lą, raczej nie wie­rzy­my (czy­li bar­dzo moż­li­we, że jest jed­nak ina­czej), a tu incydent/przygoda ze zbio­rem Anny Maty­siak Tyle nie­zna­nych ryb (Convi­vo, War­sza­wa 2018). Zawsze inte­re­so­wa­ła mnie histo­ria zato­nię­cia stat­ku MS Gustloff. Wia­do­mo, moja rodzin­ka od stro­ny ojca z Wol­ne­go Mia­sta Gdań­ska, nie­jed­no­krot­nie się tam wspo­mi­na­ło o pija­nym raj­dzie koman­do­ra pod­po­rucz­ni­ka (dowód­cy radziec­kie­go okrę­tu radziec­kie­go S‑13, któ­ry „w sta­nie wska­zu­ją­cym na spo­ży­wa­nie”, stor­pe­do­wał Gustlof­fa) Alek­san­dra Mari­ne­ski. Mari­ne­sko za swój „wyczyn” nie otrzy­mał tytu­łu „Boha­te­ra Związ­ku Radziec­kie­go”, został nato­miast zde­gra­do­wa­ny za „sys­te­ma­tycz­ne pijań­stwo i roz­wią­złość oby­cza­jo­wą” i dość szyb­ko prze­nie­sio­ny do rezer­wy. Tra­ge­dia (tysią­ce cywi­li) MS Gustlof­fa była przez dłu­gie lata tema­tem tabu. Ofi­cjal­nie nie chcia­no się na ten temat wypo­wia­dać. Roz­pro­wa­dza­no za to plot­ki, że na jego pokła­dzie mogła się znaj­do­wać „Bursz­ty­no­wa Kom­na­ta” itd. Byłem wła­śnie na fali (kolej­ne­go) fil­mu doku­men­tal­ne­go na ten temat, wyobra­ża­łem sobie sko­wyt giną­cych w wodzie ludzi, całą okrut­ną klau­stro­fo­bię „wyda­rze­nia”… A w kil­ka dni potem otrzy­ma­łem od Maty­siak zbiór poetyc­ki Tyle nie­zna­nych ryb. Książ­ka w jakiś prze­dziw­ny spo­sób otwo­rzy­ła mi się naj­pierw na stro­nie 10, na wier­szu zaty­tu­ło­wa­nym… „MS Gustloff”. Więc takie wła­śnie cza­ry-mary. Nie są to oczy­wi­ście utwo­ry „histo­rycz­ne”, kolej­na, niekontrolowana/zjechana apo­te­oza „małych kra­in”. Mimo wszyst­kich tych wyraź­nych akcen­tów „toż­sa­mo­ścio­wych”,  raczej opo­wieść czy­sto bud­dyj­ska, uniwersalna/konceptualna, o zna­cze­niu każ­de­go (mini­mal­ne­go nawet) „ruchu, zakłó­ce­nia ato­mi­stycz­ne­go”, o kon­se­kwen­cjach odległych/mniej odle­głych zda­rzeń dla nasze­go obec­ne­go (przy­szłe­go?) życia/oddychania. Shi­kan­ta­za… Tre­ning & uciecz­ka z blo­ku­ją­cych nas pół­kul. Nie­ludz­ki pro­ces. Echo i cie­nie, któ­re nie pozwa­la­ją na nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie, a jed­nak przy­wo­łu­je­my je cią­gle do sie­bie, bo tyl­ko obcu­jąc z nimi, może­my pró­bo­wać się speł­nić, zro­zu­mieć (wyczuć), po co, dla­cze­go, skąd i dokąd, w jakim wła­ści­wie celu tutaj się na chwi­lę roz­go­ści­li­śmy. Prze­sko­czyć je lub okrut­nie (na zasa­dzie tige­ra w klat­ce) oswo­ić, zada­nie gra­nicz­ne i nie zawsze wyko­nal­ne. Pra­ca nad tym sta­je się (jed­nak) pod­sta­wo­wym sen­sem ist­nie­nia. A klasz­tor­na siła, wytrwa­łość, uciecz­ka z boro­wi­ko­we­go cam­pin­gu, nega­cja uży­wa­nej mazdy/toyoty? Wyj­ście poza ato­my jest naj­czę­ściej tyl­ko (aż) zro­zu­mie­niem ich fatal­nej, zanad­to logicz­nej (?) lodo­wa­to­ści… Czy moż­na to wszyst­ko zare­je­stro­wać w poezji? Ope­ru­jąc gra­ficz­ny­mi zna­ka­mi? W przy­wo­ła­nym tu wier­szu „MS Gustloff” sygna­ły są bar­dzo moc­ne, dosko­na­le wypo­zio­mo­wa­ne, oto ostat­nie linij­ki: „w uciecz­ce nad zalew wiśla­ny umarł pradziadek/ bo skoń­czy­ły się leki/ gdy­bym poszła zno­wu może bym/ zna­la­zła grób mówi bab­cia Lisa/ było widać jak/ MS Gustloff z daleka/ kła­niał się różo­we­mu słońcu/ do peł­na”. Jed­na z naj­bar­dziej uda­nych ksią­żek poetyc­kich, jakie ostat­nio czy­ta­łem. Na okład­ce i w środ­ku są foto­gra­fie wyko­na­ne przez autor­kę tek­stów. Bar­dzo dobrze to wszyst­ko ze sobą klan­gu­je. Mia­łem od razu (pozy­tyw­ne) sko­ja­rze­nie z moim ulu­bio­nym okre­sem tech­nik mie­sza­nych Tapie­sa, z jego mono­chro­ma­mi czy „beto­no­wy­mi” obiek­ta­mi. Moż­na to „zare­je­stro­wać”, zarów­no jako rodzaj mikro­ko­smo­su, „bak­te­ryj­nie”, ale rów­nież odwrot­nie, na zasa­dzie tele­sko­pu skie­ro­wa­ne­go w gwiaz­dy. Tak, „kolaps obło­ku mole­ku­lar­ne­go”… Na jed­no w sumie wycho­dzi. Widzia­łem w sie­ci inne zdję­cia Anny Maty­siak i nawet jak idą w świa­ty inten­syw­niej­szych kolo­rów, dają podob­ny, dla mnie aku­rat zde­cy­do­wa­nie medy­ta­cyj­ny, roz­sze­rza­ją­cy „pole widze­nia” rezul­tat. Jest taki cha­ry­zma­tycz­ny kawa­łek Bre­ako­utów „Co sta­ło się kwia­tom”, pomy­śla­łem o nim jak ostat­nio po raz kolej­ny koń­czy­łem lek­tu­rę Tylu nie­zna­nych ryb.