07/01/19

Głos głodującej

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

1.

Wiersz dotarł do mnie – co nie jest, jak sądzę, bez zna­cze­nia – za pośred­nic­twem Joan­ny Muel­ler, redak­tor­ki przy­go­to­wy­wa­nej do dru­ku w Biu­rze Lite­rac­kim dru­giej książ­ki poetyc­kiej Anny Ada­mo­wicz, zaty­tu­ło­wa­nej Ani­ma­lia. Tytuł wier­sza brzmi Kse­nia Bołot­ni­ko­wa wspo­mi­na Hoło­do­mor i to wła­śnie jej, Kse­ni, Ada­mo­wicz udzie­la (na pra­wach pro­zo­po­pei bądź ser­mo­ci­na­tio) gło­su, by mogła opo­wie­dzieć, jak – dopro­wa­dzo­na do gło­do­we­go obłę­du przez machi­nę sowiec­kie­go ludo­bój­stwa – zamor­do­wa­ła i chcia­ła zjeść wła­sną cór­kę. A zatem – dzię­ki kobie­cie prze­czy­ta­łem wiersz, w któ­rym kobie­ta opo­wia­da o jesz­cze innej kobie­cie…

2.

Wia­do­mo, czym było to, co po ukra­iń­sku zowie się Hoło­do­mo­rem (czy­li – dosłow­nie – „zamo­rze­niem gło­dem”): odsło­ną ide­olo­gicz­nej wal­ki bol­sze­wi­ków z pry­wat­ną wła­sno­ścią rol­ną, na fron­cie któ­rej to wal­ki sztucz­nie dopro­wa­dzo­no w latach 1932–1933 do klę­ski gło­du, któ­ry w samej tyl­ko Ukra­iń­skiej Socja­li­stycz­nej Repu­bli­ce Radziec­kiej pochło­nął (jak poda­je zna­ko­mi­ty ame­ry­kań­ski histo­ryk Timo­thy Sny­der we wstrzą­sa­ją­cej książ­ce Skrwa­wio­ne zie­mie) nie mniej niż oko­ło trzech i pół milio­na ofiar. Wie­dząc zatem, o czym będzie mówi­ła Kse­nia Bołot­ni­ko­wa, odczu­wam nie­po­kój w związ­ku z uży­tym w tytu­le sło­wem „wspo­mi­na”: wyda­je mi się zbyt nie­waż­kie, by dźwi­gnąć cię­żar tych aku­rat pamię­cio­wych obra­zów; w seman­tycz­nym polu tego cza­sow­ni­ka widział­bym raczej coś, co wydo­by­wa się z sen­ty­men­tem bądź nostal­gią, nie wid­ma nie­wy­obra­żal­ne­go cier­pie­nia.

3.

Tę wspo­min­ko­wą nie­waż­kość wyda­je się na pierw­szy rzut oka pod­trzy­my­wać ini­cjal­ny wers utwo­ru Ada­mo­wicz: „w trzy­dzie­stym dru­gim roku, panie, nie było już nicze­go”; owo inwo­ka­cyj­ne „panie” brzmi zra­zu jakoś tak kolo­kwial­nie, fami­liar­nie, aż się pro­si, żeby dory­so­wać mu lek­ce­wa­żą­ce mach­nię­cie ręką… Ale prze­cież im dłu­żej czy­tam ten wers, tym bar­dziej rośnie mój nie­po­kój, mno­żą się nie­roz­strzy­gal­ni­ki, plą­czą tro­py odczy­ta­nia. Po pierw­sze: oso­bli­wy jest ten słow­ny zapis daty: gdy­by to było „w 1932 roku”, rzecz nie spra­wia­ła­by pro­ble­mu; ale ten per­wer­syj­nie i mimo­wol­nie chry­stu­so­wy „trzy­dzie­sty dru­gi rok” bie­rze w cudzy­słów nazbyt jed­no­znacz­ną kon­kre­ty­za­cję, może ozna­czać nie tyl­ko datę, ale też trzy­dzie­ści dwa lata gło­du – jak­by otę­pia­ła z nie­do­ży­wie­nia świa­do­mość nie była już w sta­nie nawet wyobra­zić sobie cza­su syto­ści. Po wtó­re: kim jest ten przy­wo­ła­ny tutaj „pan” – słu­cha­czem? repor­te­rem (takim jak choć­by legen­dar­ny walij­ski dzien­ni­karz Gar­reth Jones, jedy­ny spra­wie­dli­wy, któ­ry pró­bo­wał zafa­scy­no­wa­nym radziec­kim eks­pe­ry­men­tem zachod­nim czy­tel­ni­kom una­ocz­nić huma­ni­tar­ną apo­ka­lip­sę Wiel­kie­go Gło­du, któ­rej był świę­tym Janem)? śled­czym? Bogiem? Kim­kol­wiek by nie był, do koń­ca wier­sza pozo­sta­nie dookre­ślo­ny wyłącz­nie przez swo­ją gra­ma­tycz­ną męskość – i wyda­je mi się to nie­sły­cha­nie pro­wo­ka­cyj­ne: oto w wier­szu kobie­ty o kobie­cie wspo­mi­na­ją­cej kobie­tę musi poja­wić się pier­wia­stek fal­lo­go­cen­trycz­nej trans­la­cji, tak jak­by to, co kobie­ce, musia­ło zostać prze­ło­żo­ne na porzą­dek dys­kur­su domi­nu­ją­ce­go, by kto­kol­wiek raczył w ogó­le tego wysłu­chać. Po trze­cie wresz­cie: wień­czą­ce wers sło­wa „nie było już nicze­go”, rady­kal­na ewo­ka­cja bra­ku (tu pod­kre­ślo­na uży­ciem podwo­jo­ne­go prze­cze­nia, tak spe­cy­ficz­ne­go dla fata­li­stycz­ne­go języ­ko­we­go ducha sło­wiańsz­czy­zny, a urą­ga­ją­ce­go zna­ne­mu z logicz­nej regu­ły rachun­ku zdań pra­wu podwój­nej nega­cji) usta­wia­ją cały wiersz, w któ­rym nie będzie cho­dzi­ło w zasa­dzie o nic wię­cej niż o pochód zmie­rza­ją­ce­go w nie­skoń­czo­ność bra­ku.

4.

To „nie było już nicze­go” znaj­du­je swo­je roz­wi­nię­cie w enu­me­ra­cyj­nym cią­gu kolej­nych wer­sów:

ani zbo­ża, ani kar­to­fli, ani zwie­rząt hodow­la­nych ni domo­wych,
ani weł­ny, ani sier­pów, ani cepów, ani pasz­por­tów, ani wozów,
ani dróg, ani gwiazd – wszyst­ko­śmy zje­dli, prócz noża.

Nasu­wa­ją się sko­ja­rze­nia z bez­ła­dem wyli­czeń tego, co pozo­sta­ło z mate­rial­nej i ludz­kiej histo­rii war­szaw­skie­go get­ta – z kano­nicz­nym wier­szem Cze­sła­wa Miło­sza Bied­ny chrze­ści­ja­nin patrzy na get­to. Ina­czej jed­nak niż u nobli­sty, gdzie brak jest punk­tem doj­ścia (tak bez­na­dziej­nie osa­mot­nio­na w osob­nym wer­sie „zie­mia”, wcze­śniej „piasz­czy­sta, zdep­ta­na, z jed­nym drze­wem bez liści”, pozo­sta­je po roz­nie­ca­nym na naszych oczach poża­rze, któ­ry poże­ra ów osie­ro­co­ny nad­miar tego, co już niko­mu się nie przy­da), u Ada­mo­wicz uby­wa­nie jest nega­tyw­nym źró­dłem: wszak Kse­nia Bołot­ni­ko­wa każ­dy wymie­nia­ny przez sie­bie rze­czow­nik opa­tru­je zaprze­cze­niem… A hie­rar­chia tego wszyst­kie­go, cze­go nie ma, tyl­ko na pozór jest przy­pad­ko­wa: w pierw­szym wer­sie wymie­nio­ne jest to, co jadal­ne; w dru­gim – wytwo­ry rąk ludz­kich, ale już nie­na­da­ją­ce się do zje­dze­nia; wresz­cie sta­je­my wobec rudy­men­tar­nej pust­ki ziemi/„dróg” i nieba/„gwiazd” (skąd­inąd: czy to aby nie zło­wro­gi kniaź Jare­ma w swo­im wojen­nym pocho­dzie przez ogar­nię­te kozac­kim powsta­niem Dzi­kie Pola też dopro­wa­dzał do tego, że zosta­wa­ły za nim – mówiąc sło­wa­mi Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza – „jeno zie­mia a nie­bo”?). U poet­ki jest tyl­ko nóż – a on, niczym strzel­ba wiszą­ca w zna­nym bon-mocie na ścia­nie w pierw­szym akcie dra­ma­tu, w akcie ostat­nim na pew­no wystrze­li. A wła­ści­wie pode­rżnie komuś gar­dło.

5.

W dal­szej czę­ści wier­sza jego spra­woz­daw­cza domi­nan­ta roz­ła­mu­je się w kie­run­ku tego, co – być może – nie z tego świa­ta, odsła­nia ewen­tu­al­ną meta­fi­zycz­ną sank­cję:

wio­sna wia­ła chło­dem i sią­pi­ła desz­czem. któ­re­goś dnia
z wody zebra­nej w niec­ce moje­go policz­ka wykwitł dia­beł
zapew­nia­ją­cy, że po zje­dze­niu cór­ki
zwy­mio­tu­ję wszyst­ko:
i zbo­że, i kar­to­fle, i zwie­rzę­ta, i weł­nę, i sier­py, i cepy,
i pasz­por­ty, i wozy, i gwiaz­dy, cały świat prze­ni­cu­ję
na lewą stro­nę jak poszwę i głód się skoń­czy.
cór­ka tak­że powró­ci, cała i zdro­wa, więc stra­ta żad­na.

Krót­ki obraz otwie­ra­ją­cy ten pas­sus skre­ślo­ny został w isto­cie moc­ną, suge­styw­ną kre­ską: powra­ca­ją powi­do­ki z tego, co zoba­czyć moż­na na gru­bio­ziar­ni­stych foto­gra­ficz­nych doku­men­ta­cjach Hoło­do­mo­ru – chy­lą­ca się do upad­ku wiej­ska cha­łu­pa kry­ta dziu­ra­wą, doszczęt­nie prze­mo­czo­ną strze­chą, przed nią roz­dep­ta­ne i roz­jeż­dżo­ne koła­mi wozów bajo­ro, w któ­rym leży kobie­ta tak otę­pia­ła z gło­du, że nie jest już w sta­nie nawet zetrzeć twa­rzy ubro­czo­nej desz­czów­ką… A może ina­czej? Może ta „woda w niec­ce policz­ka” to nad­miar bez­u­ży­tecz­nej śli­ny upo­rczy­wie pro­du­ko­wa­nej przez pra­cu­ją­ce na jało­wym bie­gu gru­czo­ły? Osta­tecz­nie nie jest to aż takie waż­ne – podob­nie jak to, czy poja­wia­ją­cy się tu dia­beł to real­ny byt teo­lo­gicz­ny, czy figu­ra gło­do­we­go obłę­du pro­du­ku­ją­ce­go wewnętrz­ne gło­sy (od cza­sów Sokra­te­sa wia­do­mo, że taki z wnę­trza pły­ną­cy impe­ra­tyw to daimo­nion, po rów­no sumie­nie, co i demon). Istot­ne są dwie rze­czy: cór­ka, któ­ra ma stać się ofia­rą aktu kani­ba­li­zmu (po raz pierw­szy w tym wier­szu bez­po­śred­nio przy­wo­ła­na) oraz – co jesz­cze waż­niej­sze – uru­cho­mie­nie buli­micz­nej eko­no­mii wytwa­rza­nia zna­czeń.

6.

Bo to wła­śnie buli­micz­ny motyw wymio­to­wa­nia będzie od tej pory ogni­sko­wał pozo­sta­łe sen­sy wier­sza Ada­mo­wicz. Oczy­wi­ście – piszę o buli­mii nie bez waha­nia, wszak cho­dzi tu o coś inne­go niż o zabu­rze­nie obja­wia­ją­ce się kom­pul­syw­nym pona­wia­niem cyklu obżar­stwa i sztucz­nie pro­wo­ko­wa­nych wymio­tów, acz w naj­ogól­niej­szym zary­sie sche­mat ten zosta­je tu zacho­wa­ny. Przede wszyst­kim nale­ży pamię­tać o tym, że Kse­nia Bołot­ni­ko­wa pra­gnie oczysz­cze­nia przez zwy­mio­to­wa­nie tego wszyst­kie­go, cze­go nie zja­dła: nazy­wa­na przez nią, zwra­ca­na treść żołąd­ko­wa wypeł­nio­na jest tym, co chwi­lę wcze­śniej zosta­ło opi­sa­ne w per­spek­ty­wie bra­ku. Jakim więc spo­so­bem pozby­cie się tego, cze­go nie ma, ma dopro­wa­dzić do uobec­nie­nia się cze­go­kol­wiek, co jest, do jak­kol­wiek rozu­mia­nej syto­ści? Do pew­ne­go stop­nia mamy tu do czy­nie­nia z iro­nicz­nym roz­gry­wa­niem dosko­na­le zna­ne­go pra­wi­dła rachun­ko­we­go – że minus z minu­sem dają plus… Ale prze­cież ten (pozor­ny) mate­ma­tycz­ny kalam­bur daje się zwek­slo­wać na podob­ną zaba­wę logicz­no-seman­tycz­ną: jeśli mamy tyl­ko dwa sta­ny, syto­ści i gło­du, to pozby­cie się dru­gie­go z nich musi prze­nieść nas w stan pierw­szy, zwy­mio­to­wa­ny głód to powrót do przed­wstęp­nej syto­ści. I wresz­cie – czy nie jest aby czymś zna­czą­cym, że cała ta kom­bi­na­cja zaini­cjo­wa­na jest przez poku­sę sza­tań­ską? Jeśli przy­jąć, że dia­beł Bołot­ni­ko­wej wystę­pu­je tu w roli mefi­sto­fe­licz­nej, to prze­cież jego dome­ną jest per­ma­nent­ne zaprze­cza­nie, mno­że­nie nega­cji i nico­wań; cze­go­kol­wiek nie obie­ca, będzie to póź­niej obró­co­ne we wła­sne prze­ci­wień­stwo. Jak­kol­wiek by nie było, całe to wymio­to­wa­nie musi być poprze­dzo­ne kani­ba­li­stycz­ną żer­twą z cór­ki – dopie­ro po tym gra­nicz­nym akcie kon­sump­cji nie pozo­sta­nie już napraw­dę nic, więc głód osią­gnie stan takiej dosko­na­ło­ści, że nie będzie już mógł nara­stać i na pra­wach wyjąt­ko­wo ponu­rej dia­lek­ty­ki zacznie zmie­rzać ku swo­je­mu prze­ci­wień­stwu. Koń­czą­ce frag­ment sło­wa „stra­ta żad­na” to nie tyl­ko nace­cho­wa­ny lek­ce­wa­że­niem kolo­kwial­ny fra­ze­olo­gizm, nie tyl­ko uwie­dze­nie przez dia­bel­skie kusze­nie (któ­re musi kła­mać, a zatem cór­ka oczy­wi­ście nie wró­ci), ale też dobit­na, choć elip­tycz­na kon­sta­ta­cja tego, że teraz już nie będzie żad­nych strat, żad­nych bra­ków, że będzie wresz­cie coś wię­cej niż nic.

7.

Dru­ga stro­fa, któ­ra wła­śnie teraz się zaczy­na, będzie krót­sza niż pierw­sza; trze­cia i ostat­nia – krót­sza niż dru­ga. Tak jak­by sama for­ma wier­sza Ada­mo­wicz była stop­nio­wo pochła­nia­na przez głód, tę inwer­sję syto­ści, wypeł­nie­nie niczym; jak­by cia­ło utwo­ru osią­gnę­ło tak krań­co­wy stan gło­do­we­go wycień­cze­nia, że zaczy­na odży­wiać się swo­imi tkan­ka­mi. Nie wiem do koń­ca cze­mu, ale przy­po­mi­na mi się pierw­sza część Atla­su moty­li kra­jo­wych Jerze­go Ficow­skie­go, w któ­rej to czę­ści lar­wa splot­ki perzan­ki wyda­je się skła­dać pokło­ny liścio­wi perzu przy­po­mi­na­ją­ce­mu gro­żą­ce jej ostrze – choć w isto­cie jest to żero­wa­nie, a liścia uby­wa z każ­dym pokło­nem…

8.

Począ­tek tej dru­giej stro­fy to bodaj naj­bar­dziej nie­ja­sne miej­sce wier­sza:

nóż pozo­stał nie­zje­dzo­ny z oba­wy, że ostrzem odkry­je
wstyd ukry­ty pomię­dzy fał­da­mi.

Oso­bli­wie ozdob­na, na gra­ni­cy gra­ma­tycz­nej płyn­no­ści, kon­struk­cja: nie – naj­pro­ściej – „nie zje­dli­śmy noża” (czy coś w tym sty­lu), ale wła­śnie tak; jak­by cho­dzi­ło o to, by nóż wyjąć spod dzia­ła­nia cza­su i opowieści/czasu opo­wie­ści, by go unie­ru­cho­mić, unie­za­leż­nić to, co się z nim dzie­je, od dzia­ła­nia tego, kto jest jako­by jego posia­da­czem i użyt­kow­ni­kiem, zmie­nić jego narzę­dzio­wy sta­tus, nobi­li­to­wać go jako coś, co sta­no­wi samo o sobie (bo nie jest tak, że ktoś zjadł bądź nie zjadł noża; on po pro­stu – samo­ist­nie i suwe­ren­nie – „pozo­stał nie­zje­dzo­ny”. Ale to dopie­ro począ­tek kom­pli­ka­cji – bo jest jesz­cze choć­by „wstyd”. Kto i cze­go się wsty­dzi? Naj­prost­sza odpo­wiedź: Bołot­ni­ko­wa chcia­ła­by ukryć, że za chwi­lę zabi­je cór­kę – nijak nie bro­ni się w per­spek­ty­wie logi­ki całe­go tego frag­men­tu; by zama­sko­wać nad­cho­dzą­ce dzie­cio­bój­stwo, nóż nale­ża­ło­by wła­śnie zjeść, scho­wać go w trze­wiach. A może to irra­cjo­nal­ny wstyd z powo­du nie­ludz­kie­go upodle­nia przez głód? Podob­nie: tu rów­nież lepiej było­by, gdy­by narzę­dzie nie pozo­sta­wa­ło nie­zje­dzo­ne… A „fał­dy”? Czy­tam to sło­wo po raz kolej­ny i jesz­cze jeden, i kapi­tu­lu­ję: nie jestem w sta­nie wykro­czyć poza takie rozu­mie­nie fał­du, jakie otrzy­ma­łem w spad­ku po dekon­struk­cjo­ni­stach: jako meta­fo­rycz­ne­go imie­nia nie­roz­strzy­gal­ne­go zna­cze­nio­we­go nad­dat­ku.

9.

Może nazbyt pośpiesz­na ta moja kapi­tu­la­cja, może nazbyt pręd­ko odtrą­biam inter­pre­ta­cyj­ny odwrót. I choć wiem, że zabrzmi to mało prze­ko­nu­ją­co, ale pró­bu­ję tłu­ma­czyć się instynk­tow­nym opo­rem przed byciem owym tajem­ni­czym „panem” inwo­ko­wa­nym w pierw­szym wer­sie wier­sza Ada­mo­wicz – nie chcę uzur­po­wać sobie pra­wa do peł­ni wie­dzy o tym, jak gra­nicz­ne było doświad­cze­nie Bołot­ni­ko­wej (tym bar­dziej odrzu­cam poku­sę wła­dzy osą­dza­nia jej czy­nów). Niech moje męskie rozu­mie­nie upo­ko­rzy się przed tym, co nie­zro­zu­mia­le kobie­ce. Raz jesz­cze Miłosz: boję się bycia wli­czo­nym mię­dzy nie­obrze­za­nych pomoc­ni­ków śmier­ci, boję się bycia jed­nym z sytych spek­ta­to­rów Hoło­do­mo­ru.

10.

Kolej­ne wer­sy sta­ra­ją się odro­czyć to, co nie­uchron­ne:

ręka, nie­po­wstrzy­ma­na przez anio­ła
(panie, gdy­by z nie­ba wyso­kie­go do Sofi­jiw­ki zstą­pił anioł,
zje­dli­by­śmy go nie­chyb­nie, nie tru­dząc się nawet
osku­ba­niem skrzy­deł), ręka, dwa­dzie­ścia sie­dem
kru­chych kostek jaśnie­ją­cych przez skó­rę jak świe­tlik,
ręka pode­rżnę­ła krtań.

Trzy­krot­nie poja­wia się w tym zda­niu ana­fo­rycz­nie przy­wo­ły­wa­na „ręka” i za każ­dym z tych przy­wo­łań jest ona bli­żej uczy­nie­nia tego, co – patrząc z zewnątrz, spo­za gło­du – wyda­je się odra­ża­ją­cą zbrod­nią, prze­kro­cze­niem dwóch wyjąt­ko­wo kate­go­rycz­nych tabu naszej kul­tu­ry: dzie­cio­bój­stwa i kani­ba­li­zmu. Naj­pierw prze­kro­cze­nie owo powstrzy­my­wa­ne jest przez dwa­dzie­ścia jeden słów wtrą­ce­nia, w któ­rym mie­ści się osob­na aneg­do­ta o tym, dla­cze­go anioł – nawet gdy­by poja­wił się w rodzin­nej wsi Bołot­ni­ko­wej – był­by bez­rad­ny wobec tego, co nad­cią­ga (skąd­inąd anioł ten dopeł­nia binar­ną meta­fi­zycz­ną sank­cję zaini­cjo­wa­ną wcze­śniej przez postać dia­bła). Za dru­gim razem siła opo­ru słab­nie – powstrzy­my­wa­nie ręki obej­mu­je już tyl­ko dzie­więć wyra­zów. Trze­ci raz to już kapi­tu­la­cja – ręka musi „pode­rżnąć krtań”. W sumie zabieg zasto­so­wa­ny przez Ada­mo­wicz moż­na potrak­to­wać jako odwró­ce­nie zna­nej z teo­rii i prak­ty­ki poetyc­kiej Tade­usza Peipe­ra, syn­tak­tycz­nej regu­ły roz­kwi­ta­nia – u auto­ra Na pla­ży pro­ste zda­nie wyj­ścio­we obra­sta­ło kolej­ny­mi roz­ga­łę­zie­nia­mi i kom­pli­ka­cja­mi skład­ni, u Anny Ada­mo­wicz odwrot­nie: wszyst­ko zmie­rza do abso­lut­ne­go ogo­ło­ce­nia, do miej­sca, w któ­rym kosz­mar pew­ne­go życia sta­nie się (jak suge­ru­je reflek­sja filo­zo­ficz­na Gior­gio Agam­be­na) dosko­na­le nagim, rady­kal­nie ano­micz­nym bios. I czy nie jest aby tak, że rów­nież w ten spo­sób reali­zu­je się tutaj owa dyna­mi­ka uby­wa­nia, wymio­to­wa­nia, któ­ra od począt­ku usta­wia ten utwór? Coraz mniej rze­czy do zje­dze­nia, coraz krót­sze stro­fy, coraz mniej słów oddzie­la­ją­cych roz­pacz­li­wy gło­do­wy skurcz instynk­tu od jego speł­nie­nia?

11.

W ostat­niej stro­fie, final­nym tetra­sty­chu wier­sza, kon­fe­sja Kse­ni Bołot­ni­ko­wej ponow­nie odwo­łu­je się do zewnętrz­nej instan­cji, podwa­ja­jąc ją: to już nie ów nie­spre­cy­zo­wa­ny „pan” (przy­wo­ła­ny zresz­tą nie tyl­ko na począt­ku wier­sza, ale też w ponu­ro-zabaw­nej fan­ta­zji o zja­da­niu anio­ła – skąd­inąd: czy goto­wość do jego pożar­cia nie ozna­cza ponie­kąd osta­tecz­ne­go zwy­cię­stwa tego, co dia­bel­skie?), ale też podob­nie nie­do­okre­śle­ni oni:

pro­szę do nich pójść, wytłu­ma­czyć im,
zażą­dać dla mnie kłą­cza bukwi­cy.
od tylu lat pró­bu­ję zwy­mio­to­wać,
ura­to­wać Ukra­inę

Roz­pacz­li­we woła­nie o zro­zu­mie­nie („wytłu­ma­cze­nie”) tego, cze­go nikt syty nie poj­mie: wszyst­ko jed­no, kim są ci oni – głos spowiedzi/opowieści/zeznania Bołot­ni­ko­wej ma iść dalej (a zatem może to my, czy­ta­ją­cy pro­zo­po­pe­ję Ada­mo­wicz, jeste­śmy wła­ści­wym adre­sa­tem wykrzy­cza­ne­go tu ape­lu?), ma się odbi­jać nie­skoń­czo­nym echem. I wię­cej nawet: to oni/my mają/mamy dostar­czyć kłą­cza bukwi­cy, z któ­re­go odwar sto­so­wa­ny jest jako śro­dek wymiot­ny. Po co? Spra­wa wyda­je się dość pro­sta, puen­ta wier­sza ukła­da się w dosko­na­le logicz­ne rów­na­nie: zwy­mio­to­wa­nie gło­du to jego pozby­cie się, zaprze­cze­nie, czy­li stan (choć­by tyl­ko pra­gnie­nio­wej czy fan­ta­zma­tycz­nej, czy nawet – by nad­użyć sfor­mu­ło­wa­nia roz­pra­co­wy­wa­ne­go przez Jaku­ba Mom­rę w jego kapi­tal­nych Wid­mon­to­lo­giach nowo­cze­sno­ści – spek­tral­nej, wid­mo­wej) syto­ści; zwy­mio­to­wa­ny Hoło­do­mor to syta Ukra­ina (nawet jeśli kon­sty­tu­uje tu ona swo­ją toż­sa­mość w opar­ciu o wstręt, jako abiekt, wy-miot Julii Krie­ste­vej). Gra toczy się zatem o naj­wyż­szą staw­kę.

12.

A cór­ka? Ona jest ofia­rą, a zatem – sym­bo­licz­ną repre­zen­ta­cją tego, za co ją ofia­ro­wa­ną. Cór­ka jest Ukra­iną.

13.

Ta histo­ria nie ma koń­ca: w żad­nym inter­ne­to­wym źró­dle nie spo­tka­łem się z infor­ma­cją, jaki był finał losów Kse­ni Bołot­ni­ko­wej, miesz­kan­ki wsi Sofi­jiw­ka, któ­ra w lip­cu 1932 roku, cier­piąc być może na oma­my i opu­chli­znę („fał­dy”?) gło­do­we, sfru­stro­wa­na bra­kiem pomo­cy ze stro­ny („onych”?) władz, pode­rżnę­ła gar­dło pół­to­ra­rocz­nej cór­ce Walen­ty­nie, uło­ży­ła jej cia­ło na ław­ce, by następ­ne­go dnia obciąć jej gło­wę i wło­żyć do kotła, a resz­tę poćwiar­to­wa­nych zwłok zako­pać w gno­jów­ce. Wiem, że śledz­two w spra­wie pro­wa­dzi­ła mili­cja w Char­ko­wie (zawia­do­mie­nie zło­żył były mąż Bołot­ni­ko­wej, Niko­łaj Czuł­kow), ale jaki był jego finał – nie uda­ło mi się dociec. Dla mnie opo­wieść Bołot­ni­ko­wej z wier­sza Ada­mo­wicz trwa nadal.

14.

Tak: ta histo­ria nie ma koń­ca… 24 listo­pa­da (zeszłe­go już roku), czy­li w dniu, gdy Ukra­iń­cy zaczy­na­ją ofi­cjal­ne upa­mięt­nia­nie Hoło­do­mo­ru, wiersz Anny Ada­mo­wicz opu­bli­ko­wa­li­śmy (zachę­ce­ni przez Asię Muel­ler i za przy­zwo­le­niem autor­ki) na Face­bo­oku, w gru­pie Labo­ra­to­rium Empa­tii Histo­rycz­nej – powsta­łej z ini­cja­ty­wy Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go, nie­for­mal­nej wspól­no­cie ludzi piszą­cych i roz­po­wszech­nia­ją­cych cudze tek­sty mają­ce na celu przy­wra­ca­nie god­no­ści jed­nost­ko­wym doświad­cze­niom mie­lo­nym przez nie­ludz­kie try­by mły­na dzie­jów. Po zale­d­wie czte­rech godzi­nach od opu­bli­ko­wa­nia wiersz miał już 1200 odsłon – a to był dopie­ro począ­tek: do dziś post z utwo­rem Ada­mo­wicz dotarł do 18500 odbior­ców. Licz­ba – bio­rąc pod uwa­gę choć­by śred­nią ilość sprze­da­wa­nych egzem­pla­rzy książ­ki poetyc­kiej w Pol­sce – osza­ła­mia­ją­ca.

15.

Trzy i pół milio­na ofiar Wiel­kie­go Gło­du. Osiem­na­ście i pół tysią­ca słu­cha­czy oskar­ży­ciel­skiej skar­gi Kse­ni Bołot­ni­ko­wej. A zatem za każ­dą i każ­dym z tych, któ­re i któ­rzy ją usły­sze­li, sto­ją – mate­ma­tycz­nie rzecz ujmu­jąc – cie­nie stu dzie­więć­dzie­się­ciu zagło­dzo­nych. Nie­ludz­ka odpo­wie­dzial­ność.

16.

Post­scrip­tum: wiersz Anny Ada­mo­wicz był przed­mio­tem dys­ku­sji na pro­wa­dzo­nych prze­ze mnie z lice­ali­sta­mi Warsz­ta­tach Twór­cze­go Czy­ta­nia im. Jerze­go Ficow­skie­go. Tekst niniej­szy nie powstał­by (a jeśli nawet, to z pew­no­ścią wybrzmiał­by zupeł­nie ina­czej), gdy­by nie wszyst­kie inspi­ru­ją­ce roz­po­zna­nia uczest­ni­ków tam­tych zajęć – niech zatem wol­no mi będzie na koniec wyra­zić naj­głęb­szą wdzięcz­ność Alek­san­drze, Mał­go­rza­cie, Mar­ty­nie, Zofii, Zuzan­nie, Bar­to­szo­wi, Dawi­do­wi, Ery­ko­wi, Jaku­bo­wi, Kon­stan­ti­no­wi i Wia­cze­sła­wo­wi: współ­czu­ją­cym słu­cha­czom gło­su gło­du­ją­cej.