Głos głodującej
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
1.
Wiersz dotarł do mnie – co nie jest, jak sądzę, bez znaczenia – za pośrednictwem Joanny Mueller, redaktorki przygotowywanej do druku w Biurze Literackim drugiej książki poetyckiej Anny Adamowicz, zatytułowanej Animalia. Tytuł wiersza brzmi Ksenia Bołotnikowa wspomina Hołodomor i to właśnie jej, Kseni, Adamowicz udziela (na prawach prozopopei bądź sermocinatio) głosu, by mogła opowiedzieć, jak – doprowadzona do głodowego obłędu przez machinę sowieckiego ludobójstwa – zamordowała i chciała zjeść własną córkę. A zatem – dzięki kobiecie przeczytałem wiersz, w którym kobieta opowiada o jeszcze innej kobiecie…
2.
Wiadomo, czym było to, co po ukraińsku zowie się Hołodomorem (czyli – dosłownie – „zamorzeniem głodem”): odsłoną ideologicznej walki bolszewików z prywatną własnością rolną, na froncie której to walki sztucznie doprowadzono w latach 1932–1933 do klęski głodu, który w samej tylko Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej pochłonął (jak podaje znakomity amerykański historyk Timothy Snyder we wstrząsającej książce Skrwawione ziemie) nie mniej niż około trzech i pół miliona ofiar. Wiedząc zatem, o czym będzie mówiła Ksenia Bołotnikowa, odczuwam niepokój w związku z użytym w tytule słowem „wspomina”: wydaje mi się zbyt nieważkie, by dźwignąć ciężar tych akurat pamięciowych obrazów; w semantycznym polu tego czasownika widziałbym raczej coś, co wydobywa się z sentymentem bądź nostalgią, nie widma niewyobrażalnego cierpienia.
3.
Tę wspominkową nieważkość wydaje się na pierwszy rzut oka podtrzymywać inicjalny wers utworu Adamowicz: „w trzydziestym drugim roku, panie, nie było już niczego”; owo inwokacyjne „panie” brzmi zrazu jakoś tak kolokwialnie, familiarnie, aż się prosi, żeby dorysować mu lekceważące machnięcie ręką… Ale przecież im dłużej czytam ten wers, tym bardziej rośnie mój niepokój, mnożą się nierozstrzygalniki, plączą tropy odczytania. Po pierwsze: osobliwy jest ten słowny zapis daty: gdyby to było „w 1932 roku”, rzecz nie sprawiałaby problemu; ale ten perwersyjnie i mimowolnie chrystusowy „trzydziesty drugi rok” bierze w cudzysłów nazbyt jednoznaczną konkretyzację, może oznaczać nie tylko datę, ale też trzydzieści dwa lata głodu – jakby otępiała z niedożywienia świadomość nie była już w stanie nawet wyobrazić sobie czasu sytości. Po wtóre: kim jest ten przywołany tutaj „pan” – słuchaczem? reporterem (takim jak choćby legendarny walijski dziennikarz Garreth Jones, jedyny sprawiedliwy, który próbował zafascynowanym radzieckim eksperymentem zachodnim czytelnikom unaocznić humanitarną apokalipsę Wielkiego Głodu, której był świętym Janem)? śledczym? Bogiem? Kimkolwiek by nie był, do końca wiersza pozostanie dookreślony wyłącznie przez swoją gramatyczną męskość – i wydaje mi się to niesłychanie prowokacyjne: oto w wierszu kobiety o kobiecie wspominającej kobietę musi pojawić się pierwiastek fallogocentrycznej translacji, tak jakby to, co kobiece, musiało zostać przełożone na porządek dyskursu dominującego, by ktokolwiek raczył w ogóle tego wysłuchać. Po trzecie wreszcie: wieńczące wers słowa „nie było już niczego”, radykalna ewokacja braku (tu podkreślona użyciem podwojonego przeczenia, tak specyficznego dla fatalistycznego językowego ducha słowiańszczyzny, a urągającego znanemu z logicznej reguły rachunku zdań prawu podwójnej negacji) ustawiają cały wiersz, w którym nie będzie chodziło w zasadzie o nic więcej niż o pochód zmierzającego w nieskończoność braku.
4.
To „nie było już niczego” znajduje swoje rozwinięcie w enumeracyjnym ciągu kolejnych wersów:
ani zboża, ani kartofli, ani zwierząt hodowlanych ni domowych,
ani wełny, ani sierpów, ani cepów, ani paszportów, ani wozów,
ani dróg, ani gwiazd – wszystkośmy zjedli, prócz noża.
Nasuwają się skojarzenia z bezładem wyliczeń tego, co pozostało z materialnej i ludzkiej historii warszawskiego getta – z kanonicznym wierszem Czesława Miłosza Biedny chrześcijanin patrzy na getto. Inaczej jednak niż u noblisty, gdzie brak jest punktem dojścia (tak beznadziejnie osamotniona w osobnym wersie „ziemia”, wcześniej „piaszczysta, zdeptana, z jednym drzewem bez liści”, pozostaje po rozniecanym na naszych oczach pożarze, który pożera ów osierocony nadmiar tego, co już nikomu się nie przyda), u Adamowicz ubywanie jest negatywnym źródłem: wszak Ksenia Bołotnikowa każdy wymieniany przez siebie rzeczownik opatruje zaprzeczeniem… A hierarchia tego wszystkiego, czego nie ma, tylko na pozór jest przypadkowa: w pierwszym wersie wymienione jest to, co jadalne; w drugim – wytwory rąk ludzkich, ale już nienadające się do zjedzenia; wreszcie stajemy wobec rudymentarnej pustki ziemi/„dróg” i nieba/„gwiazd” (skądinąd: czy to aby nie złowrogi kniaź Jarema w swoim wojennym pochodzie przez ogarnięte kozackim powstaniem Dzikie Pola też doprowadzał do tego, że zostawały za nim – mówiąc słowami Henryka Sienkiewicza – „jeno ziemia a niebo”?). U poetki jest tylko nóż – a on, niczym strzelba wisząca w znanym bon-mocie na ścianie w pierwszym akcie dramatu, w akcie ostatnim na pewno wystrzeli. A właściwie poderżnie komuś gardło.
5.
W dalszej części wiersza jego sprawozdawcza dominanta rozłamuje się w kierunku tego, co – być może – nie z tego świata, odsłania ewentualną metafizyczną sankcję:
wiosna wiała chłodem i siąpiła deszczem. któregoś dnia
z wody zebranej w niecce mojego policzka wykwitł diabeł
zapewniający, że po zjedzeniu córki
zwymiotuję wszystko:
i zboże, i kartofle, i zwierzęta, i wełnę, i sierpy, i cepy,
i paszporty, i wozy, i gwiazdy, cały świat przenicuję
na lewą stronę jak poszwę i głód się skończy.
córka także powróci, cała i zdrowa, więc strata żadna.
Krótki obraz otwierający ten passus skreślony został w istocie mocną, sugestywną kreską: powracają powidoki z tego, co zobaczyć można na grubioziarnistych fotograficznych dokumentacjach Hołodomoru – chyląca się do upadku wiejska chałupa kryta dziurawą, doszczętnie przemoczoną strzechą, przed nią rozdeptane i rozjeżdżone kołami wozów bajoro, w którym leży kobieta tak otępiała z głodu, że nie jest już w stanie nawet zetrzeć twarzy ubroczonej deszczówką… A może inaczej? Może ta „woda w niecce policzka” to nadmiar bezużytecznej śliny uporczywie produkowanej przez pracujące na jałowym biegu gruczoły? Ostatecznie nie jest to aż takie ważne – podobnie jak to, czy pojawiający się tu diabeł to realny byt teologiczny, czy figura głodowego obłędu produkującego wewnętrzne głosy (od czasów Sokratesa wiadomo, że taki z wnętrza płynący imperatyw to daimonion, po równo sumienie, co i demon). Istotne są dwie rzeczy: córka, która ma stać się ofiarą aktu kanibalizmu (po raz pierwszy w tym wierszu bezpośrednio przywołana) oraz – co jeszcze ważniejsze – uruchomienie bulimicznej ekonomii wytwarzania znaczeń.
6.
Bo to właśnie bulimiczny motyw wymiotowania będzie od tej pory ogniskował pozostałe sensy wiersza Adamowicz. Oczywiście – piszę o bulimii nie bez wahania, wszak chodzi tu o coś innego niż o zaburzenie objawiające się kompulsywnym ponawianiem cyklu obżarstwa i sztucznie prowokowanych wymiotów, acz w najogólniejszym zarysie schemat ten zostaje tu zachowany. Przede wszystkim należy pamiętać o tym, że Ksenia Bołotnikowa pragnie oczyszczenia przez zwymiotowanie tego wszystkiego, czego nie zjadła: nazywana przez nią, zwracana treść żołądkowa wypełniona jest tym, co chwilę wcześniej zostało opisane w perspektywie braku. Jakim więc sposobem pozbycie się tego, czego nie ma, ma doprowadzić do uobecnienia się czegokolwiek, co jest, do jakkolwiek rozumianej sytości? Do pewnego stopnia mamy tu do czynienia z ironicznym rozgrywaniem doskonale znanego prawidła rachunkowego – że minus z minusem dają plus… Ale przecież ten (pozorny) matematyczny kalambur daje się zwekslować na podobną zabawę logiczno-semantyczną: jeśli mamy tylko dwa stany, sytości i głodu, to pozbycie się drugiego z nich musi przenieść nas w stan pierwszy, zwymiotowany głód to powrót do przedwstępnej sytości. I wreszcie – czy nie jest aby czymś znaczącym, że cała ta kombinacja zainicjowana jest przez pokusę szatańską? Jeśli przyjąć, że diabeł Bołotnikowej występuje tu w roli mefistofelicznej, to przecież jego domeną jest permanentne zaprzeczanie, mnożenie negacji i nicowań; czegokolwiek nie obieca, będzie to później obrócone we własne przeciwieństwo. Jakkolwiek by nie było, całe to wymiotowanie musi być poprzedzone kanibalistyczną żertwą z córki – dopiero po tym granicznym akcie konsumpcji nie pozostanie już naprawdę nic, więc głód osiągnie stan takiej doskonałości, że nie będzie już mógł narastać i na prawach wyjątkowo ponurej dialektyki zacznie zmierzać ku swojemu przeciwieństwu. Kończące fragment słowa „strata żadna” to nie tylko nacechowany lekceważeniem kolokwialny frazeologizm, nie tylko uwiedzenie przez diabelskie kuszenie (które musi kłamać, a zatem córka oczywiście nie wróci), ale też dobitna, choć eliptyczna konstatacja tego, że teraz już nie będzie żadnych strat, żadnych braków, że będzie wreszcie coś więcej niż nic.
7.
Druga strofa, która właśnie teraz się zaczyna, będzie krótsza niż pierwsza; trzecia i ostatnia – krótsza niż druga. Tak jakby sama forma wiersza Adamowicz była stopniowo pochłaniana przez głód, tę inwersję sytości, wypełnienie niczym; jakby ciało utworu osiągnęło tak krańcowy stan głodowego wycieńczenia, że zaczyna odżywiać się swoimi tkankami. Nie wiem do końca czemu, ale przypomina mi się pierwsza część Atlasu motyli krajowych Jerzego Ficowskiego, w której to części larwa splotki perzanki wydaje się składać pokłony liściowi perzu przypominającemu grożące jej ostrze – choć w istocie jest to żerowanie, a liścia ubywa z każdym pokłonem…
8.
Początek tej drugiej strofy to bodaj najbardziej niejasne miejsce wiersza:
nóż pozostał niezjedzony z obawy, że ostrzem odkryje
wstyd ukryty pomiędzy fałdami.
Osobliwie ozdobna, na granicy gramatycznej płynności, konstrukcja: nie – najprościej – „nie zjedliśmy noża” (czy coś w tym stylu), ale właśnie tak; jakby chodziło o to, by nóż wyjąć spod działania czasu i opowieści/czasu opowieści, by go unieruchomić, uniezależnić to, co się z nim dzieje, od działania tego, kto jest jakoby jego posiadaczem i użytkownikiem, zmienić jego narzędziowy status, nobilitować go jako coś, co stanowi samo o sobie (bo nie jest tak, że ktoś zjadł bądź nie zjadł noża; on po prostu – samoistnie i suwerennie – „pozostał niezjedzony”. Ale to dopiero początek komplikacji – bo jest jeszcze choćby „wstyd”. Kto i czego się wstydzi? Najprostsza odpowiedź: Bołotnikowa chciałaby ukryć, że za chwilę zabije córkę – nijak nie broni się w perspektywie logiki całego tego fragmentu; by zamaskować nadchodzące dzieciobójstwo, nóż należałoby właśnie zjeść, schować go w trzewiach. A może to irracjonalny wstyd z powodu nieludzkiego upodlenia przez głód? Podobnie: tu również lepiej byłoby, gdyby narzędzie nie pozostawało niezjedzone… A „fałdy”? Czytam to słowo po raz kolejny i jeszcze jeden, i kapituluję: nie jestem w stanie wykroczyć poza takie rozumienie fałdu, jakie otrzymałem w spadku po dekonstrukcjonistach: jako metaforycznego imienia nierozstrzygalnego znaczeniowego naddatku.
9.
Może nazbyt pośpieszna ta moja kapitulacja, może nazbyt prędko odtrąbiam interpretacyjny odwrót. I choć wiem, że zabrzmi to mało przekonująco, ale próbuję tłumaczyć się instynktownym oporem przed byciem owym tajemniczym „panem” inwokowanym w pierwszym wersie wiersza Adamowicz – nie chcę uzurpować sobie prawa do pełni wiedzy o tym, jak graniczne było doświadczenie Bołotnikowej (tym bardziej odrzucam pokusę władzy osądzania jej czynów). Niech moje męskie rozumienie upokorzy się przed tym, co niezrozumiale kobiece. Raz jeszcze Miłosz: boję się bycia wliczonym między nieobrzezanych pomocników śmierci, boję się bycia jednym z sytych spektatorów Hołodomoru.
10.
Kolejne wersy starają się odroczyć to, co nieuchronne:
ręka, niepowstrzymana przez anioła
(panie, gdyby z nieba wysokiego do Sofijiwki zstąpił anioł,
zjedlibyśmy go niechybnie, nie trudząc się nawet
oskubaniem skrzydeł), ręka, dwadzieścia siedem
kruchych kostek jaśniejących przez skórę jak świetlik,
ręka poderżnęła krtań.
Trzykrotnie pojawia się w tym zdaniu anaforycznie przywoływana „ręka” i za każdym z tych przywołań jest ona bliżej uczynienia tego, co – patrząc z zewnątrz, spoza głodu – wydaje się odrażającą zbrodnią, przekroczeniem dwóch wyjątkowo kategorycznych tabu naszej kultury: dzieciobójstwa i kanibalizmu. Najpierw przekroczenie owo powstrzymywane jest przez dwadzieścia jeden słów wtrącenia, w którym mieści się osobna anegdota o tym, dlaczego anioł – nawet gdyby pojawił się w rodzinnej wsi Bołotnikowej – byłby bezradny wobec tego, co nadciąga (skądinąd anioł ten dopełnia binarną metafizyczną sankcję zainicjowaną wcześniej przez postać diabła). Za drugim razem siła oporu słabnie – powstrzymywanie ręki obejmuje już tylko dziewięć wyrazów. Trzeci raz to już kapitulacja – ręka musi „poderżnąć krtań”. W sumie zabieg zastosowany przez Adamowicz można potraktować jako odwrócenie znanej z teorii i praktyki poetyckiej Tadeusza Peipera, syntaktycznej reguły rozkwitania – u autora Na plaży proste zdanie wyjściowe obrastało kolejnymi rozgałęzieniami i komplikacjami składni, u Anny Adamowicz odwrotnie: wszystko zmierza do absolutnego ogołocenia, do miejsca, w którym koszmar pewnego życia stanie się (jak sugeruje refleksja filozoficzna Giorgio Agambena) doskonale nagim, radykalnie anomicznym bios. I czy nie jest aby tak, że również w ten sposób realizuje się tutaj owa dynamika ubywania, wymiotowania, która od początku ustawia ten utwór? Coraz mniej rzeczy do zjedzenia, coraz krótsze strofy, coraz mniej słów oddzielających rozpaczliwy głodowy skurcz instynktu od jego spełnienia?
11.
W ostatniej strofie, finalnym tetrastychu wiersza, konfesja Kseni Bołotnikowej ponownie odwołuje się do zewnętrznej instancji, podwajając ją: to już nie ów niesprecyzowany „pan” (przywołany zresztą nie tylko na początku wiersza, ale też w ponuro-zabawnej fantazji o zjadaniu anioła – skądinąd: czy gotowość do jego pożarcia nie oznacza poniekąd ostatecznego zwycięstwa tego, co diabelskie?), ale też podobnie niedookreśleni oni:
proszę do nich pójść, wytłumaczyć im,
zażądać dla mnie kłącza bukwicy.
od tylu lat próbuję zwymiotować,
uratować Ukrainę
Rozpaczliwe wołanie o zrozumienie („wytłumaczenie”) tego, czego nikt syty nie pojmie: wszystko jedno, kim są ci oni – głos spowiedzi/opowieści/zeznania Bołotnikowej ma iść dalej (a zatem może to my, czytający prozopopeję Adamowicz, jesteśmy właściwym adresatem wykrzyczanego tu apelu?), ma się odbijać nieskończonym echem. I więcej nawet: to oni/my mają/mamy dostarczyć kłącza bukwicy, z którego odwar stosowany jest jako środek wymiotny. Po co? Sprawa wydaje się dość prosta, puenta wiersza układa się w doskonale logiczne równanie: zwymiotowanie głodu to jego pozbycie się, zaprzeczenie, czyli stan (choćby tylko pragnieniowej czy fantazmatycznej, czy nawet – by nadużyć sformułowania rozpracowywanego przez Jakuba Momrę w jego kapitalnych Widmontologiach nowoczesności – spektralnej, widmowej) sytości; zwymiotowany Hołodomor to syta Ukraina (nawet jeśli konstytuuje tu ona swoją tożsamość w oparciu o wstręt, jako abiekt, wy-miot Julii Kriestevej). Gra toczy się zatem o najwyższą stawkę.
12.
A córka? Ona jest ofiarą, a zatem – symboliczną reprezentacją tego, za co ją ofiarowaną. Córka jest Ukrainą.
13.
Ta historia nie ma końca: w żadnym internetowym źródle nie spotkałem się z informacją, jaki był finał losów Kseni Bołotnikowej, mieszkanki wsi Sofijiwka, która w lipcu 1932 roku, cierpiąc być może na omamy i opuchliznę („fałdy”?) głodowe, sfrustrowana brakiem pomocy ze strony („onych”?) władz, poderżnęła gardło półtorarocznej córce Walentynie, ułożyła jej ciało na ławce, by następnego dnia obciąć jej głowę i włożyć do kotła, a resztę poćwiartowanych zwłok zakopać w gnojówce. Wiem, że śledztwo w sprawie prowadziła milicja w Charkowie (zawiadomienie złożył były mąż Bołotnikowej, Nikołaj Czułkow), ale jaki był jego finał – nie udało mi się dociec. Dla mnie opowieść Bołotnikowej z wiersza Adamowicz trwa nadal.
14.
Tak: ta historia nie ma końca… 24 listopada (zeszłego już roku), czyli w dniu, gdy Ukraińcy zaczynają oficjalne upamiętnianie Hołodomoru, wiersz Anny Adamowicz opublikowaliśmy (zachęceni przez Asię Mueller i za przyzwoleniem autorki) na Facebooku, w grupie Laboratorium Empatii Historycznej – powstałej z inicjatywy Radosława Wiśniewskiego, nieformalnej wspólnocie ludzi piszących i rozpowszechniających cudze teksty mające na celu przywracanie godności jednostkowym doświadczeniom mielonym przez nieludzkie tryby młyna dziejów. Po zaledwie czterech godzinach od opublikowania wiersz miał już 1200 odsłon – a to był dopiero początek: do dziś post z utworem Adamowicz dotarł do 18500 odbiorców. Liczba – biorąc pod uwagę choćby średnią ilość sprzedawanych egzemplarzy książki poetyckiej w Polsce – oszałamiająca.
15.
Trzy i pół miliona ofiar Wielkiego Głodu. Osiemnaście i pół tysiąca słuchaczy oskarżycielskiej skargi Kseni Bołotnikowej. A zatem za każdą i każdym z tych, które i którzy ją usłyszeli, stoją – matematycznie rzecz ujmując – cienie stu dziewięćdziesięciu zagłodzonych. Nieludzka odpowiedzialność.
16.
Postscriptum: wiersz Anny Adamowicz był przedmiotem dyskusji na prowadzonych przeze mnie z licealistami Warsztatach Twórczego Czytania im. Jerzego Ficowskiego. Tekst niniejszy nie powstałby (a jeśli nawet, to z pewnością wybrzmiałby zupełnie inaczej), gdyby nie wszystkie inspirujące rozpoznania uczestników tamtych zajęć – niech zatem wolno mi będzie na koniec wyrazić najgłębszą wdzięczność Aleksandrze, Małgorzacie, Martynie, Zofii, Zuzannie, Bartoszowi, Dawidowi, Erykowi, Jakubowi, Konstantinowi i Wiaczesławowi: współczującym słuchaczom głosu głodującej.