13/08/14

Granatowy prawie czarny

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Poszu­ki­wa­nie szczę­ścia, raju na zie­mi to jeden z waka­cyj­nych celów, któ­re mniej lub bar­dziej świa­do­mie sobie sta­wia­my – tak przy­naj­mniej twier­dzą sierp­nio­we „Cha­rak­te­ry”. Kie­dy myślę o moich podró­żach, a w szcze­gól­no­ści o zami­ło­wa­niu do wysp, stwier­dzam, że dużo w tym praw­dy. Błę­kit, lazur, odbi­ja­ją­ce się w morzu słoń­ce, zie­leń… Ktoś może powie­dzieć, że to ckli­we, banal­ne, cukier­ko­we i będzie miał rację. Może i w uro­czej zatocz­ce z mięk­kim pia­skiem, wzdłuż któ­rej bie­gnie pro­me­na­da z pal­ma­mi, jest odro­bi­na kiczu, bo to moż­na zoba­czyć i w innych miej­scach, ale nie w tym rzecz. Mnie się to podo­ba. Kie­dy przy­by­wa się na wyspę, świat kur­czy się do jej roz­mia­rów: jest ląd i bez­kre­sne morze. I jest w tym jakaś tajem­ni­ca. I prze­strzeń. Morze jest wie­lo­ko­lo­ro­wą zagad­ką. Tro­chę jak w kalej­do­sko­pie – nigdy nie wiesz, jaka figu­ra uło­ży się za chwi­lę. Z morzem jest podob­nie, naj­pierw roz­kła­da swój błę­kit­no-lazu­ro­wo-zie­lo­ny płaszcz i deli­kat­nie nim wachlu­je, zapra­sza­ją­co. W chwi­lę potem wpa­da w gniew i gra­na­to­wą, pra­wie czar­ną wodą ude­rza w ska­ły i bro­ni dostę­pu. Z jed­nej stro­ny zachwy­ca spo­ko­jem, z dru­giej prze­ra­ża, żeby nikt nie poznał jego praw­dzi­wej natu­ry. Lubię patrzeć na morze. Nie lubię się opa­lać, wysta­wiać, sma­ro­wać, ale uwiel­biam, kie­dy jest cie­pło. Kawa w kawia­ren­ce z wido­kiem na morze ma zupeł­nie inny smak. Na Major­ce są takie miej­sca, gdzie nie ma tło­ku, nie sły­chać cią­głe­go „ups, ups” na pla­ży. Nie będę oszu­ki­wać, że nie ma nie­miec­kich czy rosyj­skich tury­stów, bo są. W kio­skach cięż­ko dostać dzien­nik „El País”, ale wszę­dzie jest „Mal­lor­ca Zeitung”. Praw­dą jest rów­nież i to, że dużo osób przy­jeż­dża tam w poszu­ki­wa­niu przy­gód tej jed­nej kate­go­rii. Praw­dą jest rów­nież i to, że do Pola­ków zwra­ca­ją się po nie­miec­ku lub po rosyj­sku. Jest też mnó­stwo roz­ry­wek typo­wych dla miejsc tury­stycz­nych, czy­taj: dur­no­wa­te ani­ma­cje, taniec z klau­nem Coco, pokaz zwie­rząt egzo­tycz­nych z jed­nym bied­nym boa i papuż­ką. Owszem, ale czy to ozna­cza, że jest źle, może to wła­śnie jest ten raj, któ­re­go ktoś obok mnie szu­ka? Ja szu­kam morza, słoń­ca, odro­bi­ny zie­lo­ne­go, a jak przy tym widzę ogrom­ną radość moje­go dziec­ka, czu­ję, że jest mi dobrze. Mam wra­że­nie, że nie­któ­rzy kry­ty­ku­ją takie wyjaz­dy wcza­so­we, bo tren­dy jest być teraz dru­gim Cej­row­skim albo Mar­ty­ną. A prze­cież takie wcza­sy są potrzeb­ne. Niech będzie banal­nie, kolo­ro­wo, weso­ło. Niech sma­ku­je raz piz­zą, raz lokal­nym przy­sma­kiem. Czy czu­jąc wstręt do owo­ców morza, muszę  jeść je codzien­nie, aby posma­ko­wać kul­tu­ry? Wystar­czy, że oko­ło trzy­na­stej zewsząd roz­no­si się mdły zapach mor­skiej mie­szan­ki. Spodo­ba­ło mi się to, że mia­łam dużą daw­kę nie­bie­skie­go, palm, cor­ta­do (espres­so z odro­bi­ną mle­ka), słoń­ca i uśmie­chu.

I zno­wu macho…

Zabaw­nie było posłu­chać wyde­pi­lo­wa­ne­go pana od rowe­rów wod­nych, któ­ry codzien­nie oma­wiał z ratow­ni­kiem, ile tam­ten zali­czył poprzed­niej nocy. Dywa­go­wa­li na temat tego, czy zacią­ży­ła, czy nie zacią­ży­ła, jaką nale­ży sto­so­wać tak­ty­kę: „Wiesz ja to szyb­ko, godzin­ka i po spra­wie”. Dru­gi: „Nie, no wiesz, gra wstęp­na jest potrzeb­na. Pam­pam­pam ja, pam­pam­pam ona…” A co na to two­ja dziew­czy­na?” Pierw­szy: „Za mie­siąc rodzi. Wiesz, cza­sa­mi tro­chę mi głu­pio, pro­blem w tym, że ona jest napraw­dę nie­zła”. Dru­gi: „Rogi bolą tyl­ko, kie­dy się wyrzy­na­ją, potem już spo­ko”. Codzien­nie inna, codzien­nie ta sama gad­ka. Było zabaw­nie, ale po dwóch dniach stwier­dzi­łam, że zmie­niam miej­sce na pla­ży, bo mi się robi­ło nie­do­brze od same­go wido­ku. Do tego od rowe­rów codzien­nie po połu­dniu przy­cho­dzi­ła spra­co­wa­na żona – przy­no­si­ła mu kanap­ki i picie. Wyglą­da­ła na jakieś pięć­dzie­siąt lat, zmarszcz­ki, far­tu­szek, skle­jo­ne wło­sy. On przy niej niczym pod­sta­rza­ły Ado­nis.