Granatowy prawie czarny
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Poszukiwanie szczęścia, raju na ziemi to jeden z wakacyjnych celów, które mniej lub bardziej świadomie sobie stawiamy – tak przynajmniej twierdzą sierpniowe „Charaktery”. Kiedy myślę o moich podróżach, a w szczególności o zamiłowaniu do wysp, stwierdzam, że dużo w tym prawdy. Błękit, lazur, odbijające się w morzu słońce, zieleń… Ktoś może powiedzieć, że to ckliwe, banalne, cukierkowe i będzie miał rację. Może i w uroczej zatoczce z miękkim piaskiem, wzdłuż której biegnie promenada z palmami, jest odrobina kiczu, bo to można zobaczyć i w innych miejscach, ale nie w tym rzecz. Mnie się to podoba. Kiedy przybywa się na wyspę, świat kurczy się do jej rozmiarów: jest ląd i bezkresne morze. I jest w tym jakaś tajemnica. I przestrzeń. Morze jest wielokolorową zagadką. Trochę jak w kalejdoskopie – nigdy nie wiesz, jaka figura ułoży się za chwilę. Z morzem jest podobnie, najpierw rozkłada swój błękitno-lazurowo-zielony płaszcz i delikatnie nim wachluje, zapraszająco. W chwilę potem wpada w gniew i granatową, prawie czarną wodą uderza w skały i broni dostępu. Z jednej strony zachwyca spokojem, z drugiej przeraża, żeby nikt nie poznał jego prawdziwej natury. Lubię patrzeć na morze. Nie lubię się opalać, wystawiać, smarować, ale uwielbiam, kiedy jest ciepło. Kawa w kawiarence z widokiem na morze ma zupełnie inny smak. Na Majorce są takie miejsca, gdzie nie ma tłoku, nie słychać ciągłego „ups, ups” na plaży. Nie będę oszukiwać, że nie ma niemieckich czy rosyjskich turystów, bo są. W kioskach ciężko dostać dziennik „El País”, ale wszędzie jest „Mallorca Zeitung”. Prawdą jest również i to, że dużo osób przyjeżdża tam w poszukiwaniu przygód tej jednej kategorii. Prawdą jest również i to, że do Polaków zwracają się po niemiecku lub po rosyjsku. Jest też mnóstwo rozrywek typowych dla miejsc turystycznych, czytaj: durnowate animacje, taniec z klaunem Coco, pokaz zwierząt egzotycznych z jednym biednym boa i papużką. Owszem, ale czy to oznacza, że jest źle, może to właśnie jest ten raj, którego ktoś obok mnie szuka? Ja szukam morza, słońca, odrobiny zielonego, a jak przy tym widzę ogromną radość mojego dziecka, czuję, że jest mi dobrze. Mam wrażenie, że niektórzy krytykują takie wyjazdy wczasowe, bo trendy jest być teraz drugim Cejrowskim albo Martyną. A przecież takie wczasy są potrzebne. Niech będzie banalnie, kolorowo, wesoło. Niech smakuje raz pizzą, raz lokalnym przysmakiem. Czy czując wstręt do owoców morza, muszę jeść je codziennie, aby posmakować kultury? Wystarczy, że około trzynastej zewsząd roznosi się mdły zapach morskiej mieszanki. Spodobało mi się to, że miałam dużą dawkę niebieskiego, palm, cortado (espresso z odrobiną mleka), słońca i uśmiechu.
I znowu macho…
Zabawnie było posłuchać wydepilowanego pana od rowerów wodnych, który codziennie omawiał z ratownikiem, ile tamten zaliczył poprzedniej nocy. Dywagowali na temat tego, czy zaciążyła, czy nie zaciążyła, jaką należy stosować taktykę: „Wiesz ja to szybko, godzinka i po sprawie”. Drugi: „Nie, no wiesz, gra wstępna jest potrzebna. Pampampam ja, pampampam ona…” A co na to twoja dziewczyna?” Pierwszy: „Za miesiąc rodzi. Wiesz, czasami trochę mi głupio, problem w tym, że ona jest naprawdę niezła”. Drugi: „Rogi bolą tylko, kiedy się wyrzynają, potem już spoko”. Codziennie inna, codziennie ta sama gadka. Było zabawnie, ale po dwóch dniach stwierdziłam, że zmieniam miejsce na plaży, bo mi się robiło niedobrze od samego widoku. Do tego od rowerów codziennie po południu przychodziła spracowana żona – przynosiła mu kanapki i picie. Wyglądała na jakieś pięćdziesiąt lat, zmarszczki, fartuszek, sklejone włosy. On przy niej niczym podstarzały Adonis.