29/05/17

Happening Roberta Rybickiego

Lynn Suh

Strona cyklu

Wytłumaczenia
Lynn Suh

Urodzony w 1982 roku w Bostonie, USA. Tłumacz współczesnej poezji polskiej. Były redaktor naczelny czasopisma poświęconego współczesnej poezji amerykańskiej i polskiej, WIDMA. Jego eseje, przekłady i wiersze są publikowane m.in. w "Berlin Quarterly", "biBLiotece", "Fence", "Kontencie" i "Versopolis". Obecnie mieszka w Seulu w Korei Południowej i jest doktorantem na Wydziale Polonistyki na Hankuk University of Foreign Studies.

Obrzyn cza­su. (Robert Rybic­ki)

Dzi­ko­ła­ki przy­szły w strin­gach.
Zja­dłem jajecz­ni­cę i osią­gną­łem
con­stans. Dotarł do mnie
świa­to­po­gląd bak­te­rii. Spójrz na
cho­dy ludzi! Wszyst­kich ludzi.
Mój mózg jest łowic­ką wyci­nan­ką.
Na pale­cie wydra­pa­ne tęczów­ki.
Poezya jest po to, żeby jej nie
było. Kon­ni­ca rasta­fa­rian, z

sie­kie­ra­mi, gna w rodo­den­dro­ny.
Wyłącz lamp­kę ser­ca z kon­tak­tu,
bo wszy­scy będą widzieć. Wkład
z czer­wo­nym żelem obok krwi i
dys­kiet­ki kasy cho­rych; łat­ka
z żył­ko­wa­nej skó­ro­gu­my do
przy­szy­cia. Nie chcę miesz­kać
w Pol­sce, bo mnie na nic nie stać.
Nie chcę! Rze­mie­niem owi­ną­łem
łyżecz­kę. Poczu­łem się jak lód
w puchar­ku. Co to jest penis?

Zza paska wysu­wa się obrzyn
cza­su. To, że się komuś nóż
otwie­ra w kie­sze­ni, to jest
zwy­kła, podwór­ko­wa gang­ster­ka.
Oba­de­jo­brzin, macze­ta, ja?

Będzie­my sie­kać urzęd­ni­ków.
Sie­kać jak szczy­pio­rek.

Sikać.

„WIDMA (A Jour­nal of Ame­ri­can and Polish Ver­se)”

Sawed-off Shot­gun of Time. (by Robert Rybic­ki)

Man­be­asts arri­ved in thongs.
I ate scram­bled eggs and achie­ved
a mathe­ma­ti­cal con­stant. The bacteria’s worl­dview
beca­me cle­ar tome. Look at
how people walk! How eve­ry­bo­dy walks.
My bra­in is a folk paper cut­ting from Łowicz.
Iri­ses scrat­ched out on the palet­te.
Poesy exi­sts so as not
to exist. The win­ged rasta­fa­rian hus­sars with

axes race thro­ugh rho­do­den­drons.
Unplug the heart’s lamp,
becau­se eve­ry­one will see it. A bal­l­po­in­tre­fill
of red ink­be­si­des blo­od
and com­pu­ter disks from the depart­ment of health servi­ces; a patch
of gra­iny pro­sthe­tic skin for
stit­ching up. I don’t want to live
in Poland, becau­se I can’t afford any­thing here.
I don’t want to! I wrap­ped leather lace
aro­und a teaspo­on. I felt like ice-cre­am
in a glass goblet. Is that a penis?

The dag­ger of time slips
from the belt.The fact that you’ve got
an open bla­de in your pocket
is just a bac­ky­ard mis­de­me­anor.
Check out the dag­ger, the mache­te, huh?

We’re going to slash bure­au­cra­tic clerks.
To slash them like chi­ves.

To shit.

*

Albo kie­dy zmie­nił temat chy­ba po raz pią­ty w trak­cie spo­tka­nia autor­skie­go, któ­re mia­ło miej­sce w zeszłym mie­sią­cu w Mas­so­li­cie. Słu­cha­łem go z zapar­tym tchem, byłem pro­wa­dzą­cym. Albo kie­dy wypił pią­ty… szó­sty kie­li­szek wina i opo­wia­dał aneg­do­ty – jed­ną po dru­giej. Nie­któ­rzy śmia­li się ner­wo­wo. Moja pozy­cja jako pro­wa­dzą­ce­go to spo­tka­nie już była prze­gra­na. Już zda­łem sobie spra­wę, że hap­pe­ning Rober­ta Rybic­kie­go stał się rze­czy­wi­sto­ścią, czy byłem na to goto­wy, czy nie. Uświa­do­mi­łem sobie, że muszę popły­nąć z nie­ustan­nym prą­dem jego umy­słu. Albo uto­nąć. Dla­cze­go tego nie prze­wi­dzia­łem? Prze­cież w jego bio­gra­mie na stro­nie Biu­ra Lite­rac­kie­go jest napi­sa­ne: „Poeta (…) hap­pe­ner”. To, co mia­ło być wie­czo­rem jego dada­istycz­nych wier­szy, samo sta­ło się dada­istycz­ne i kształ­to­wa­ło się według naszej nie­li­nio­wej roz­mo­wy. Więc co? To spo­tka­nie autor­skie osta­tecz­nie było nie­kon­wen­cjo­nal­ne, oczy­wi­ście, ale też bar­dzo żywe, bowiem pra­wie każ­da minu­ta była peł­na napię­cia i nie­pew­no­ści. Czu­łem inten­syw­ność życia; czu­łem, że żyję. A po tym spo­tka­niu piłem. Dużo piłem z nim w Café Sza­fé i cie­szy­łem się, że mogę naresz­cie sie­dzieć spo­koj­nie w cie­płym, sła­bo oświe­tlo­nym poko­ju. Cie­szy­łem się, że prze­ży­łem i byłem już po dru­gie stro­nie.

Podob­nym doświad­cze­niem­jest dla mnie czy­ta­nie i tłu­ma­cze­nie wier­szy Rober­ta. Wpro­wa­dza­ją mnie w stan zamie­sza­nia lin­gwi­stycz­ne­go, w stan lim­bo, pomię­dzy zdro­wym roz­sąd­kiem i sza­leń­stwem – bli­żej tego dru­gie­go. Pamię­tam, że począ­tek wier­sza Obrzyn cza­suzasko­czył mnie, kie­dy prze­czy­ta­łem go po raz pierw­szy; kie­dy przy­szły dzi­ko­ła­ki zni­kąd (może z Pole­sia, może z Nowej Huty albo Ber­li­na), kie­dy przy­szły dzi­ko­ła­ki, para­du­jąc „w strin­gach” (zde­cy­do­wa­nie z Ber­li­na). Zasta­na­wia­łem się, jak mogę prze­tłu­ma­czyć „dzi­ko­ła­ki” i jak je sobie wyobra­zić w strin­gach? Bo prze­cież nie było dobre­go odpo­wied­ni­ka w języ­ku angiel­skim, przy­naj­mniej w mojej gło­wie. W koń­cu wymy­śli­łem takie tłu­ma­cze­nie: „Man­be­asts arri­ved in thongs” – tro­chę sła­bo, ale cóż (gdy­bym miał wię­cej talen­tu, spró­bo­wał­bym zro­bić coś śmiesz­ne­go i dow­cip­ne­go ze sło­wem „Jab­ber­woc­ky”). Oprócz dzi­ko­ła­ków w strin­gach powi­nie­nem wspo­mnieć o licz­nych wzlo­tach i spad­kach reje­strów w tym i w innych wier­szach Rober­ta. Poka­zu­ją one suro­we funk­cjo­no­wa­nie jego umy­słu i czu­ję, że muszę pod­łą­czyć się do swo­je­go id, tam, gdzie żyją dzi­kie stwo­ry.

Jest jesz­cze jeden powód, dla któ­re­go lubię tłu­ma­czyć jego wier­sze i prze­krę­cać sobie nimi umysł, a żeby to wytłu­ma­czyć, muszę zro­bić mały objazd. Daw­no temu zako­cha­łem się w poezji pol­skiej przez twór­czość Miło­sza, przez jego cha­rak­te­ry­stycz­ny poetyc­ki głos i zanim prze­pro­wa­dzi­łem się do tego kra­ju, wyobra­ża­łem sobie, że wszy­scy piszą jak Miłosz, w Kra­ko­wie i War­sza­wie, i róż­nych innych mia­stach, mia­stecz­kach i wio­skach. Zało­ży­łem, że jego głos jest naj­waż­niej­szy. Oczy­wi­ście byłem w wiel­kim błę­dzie i póź­niej odkry­łem, że w Pol­sce ist­nie­ją róż­ne inne gło­sy poetyc­kie – rów­nie waż­ne albo nawet waż­niej­sze. Ale od tam­te­go cza­su jego głos bzy­czy w mojej gło­wie jak super­ego, spod któ­re­go zaklę­cia nie mogę już uciec. Kie­dyś mia­łem nawet skłon­ność do tego, by jed­ną mia­rą oce­niać wszyst­kich innych poetów pol­skich: według tego, jak podob­ni są do Miło­sza. Teraz naj­pięk­niej­sze są te momen­ty, kie­dy poja­wia się dia­log mię­dzy jego gło­sem i gło­sem inne­go poety albo innej poet­ki. Szcze­gól­nie dzię­ki tłu­ma­cze­niu­czu­ję, że mogę pole­mi­zo­wać z taką hie­rar­chią, któ­ra fawo­ry­zu­je Miło­sza, że naresz­cie jestem w sta­nie się zbun­to­wać prze­ciw­ko temu abso­lu­ty­zmo­wi. Kie­dy tłu­ma­czę wier­sze Rober­ta Rybic­kie­go, czu­ję się szcze­gól­nie grzesz­ny.