20/03/17

Insekty i trolle

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Piotr Szre­niaw­ski: Czy­tam wywia­dy z Tobą, bar­dzo dużo tam trud­nych rze­czy, pada mnó­stwo nazw i nazwisk mi nie­zna­nych, i pew­nie nie­zbyt zna­nych szer­sze­mu ogó­ło­wi. Czy jesteś twór­cą eli­tar­nym? I skąd czer­piesz wie­dzę o tym, co się w lite­ra­tu­rze dzie­je na świe­cie?

Grze­gorz Wró­blew­ski: Z tymi nazwami/nazwiskami nie jest chy­ba aż tak her­me­tycz­nie. Od 32 lat miesz­kam na sta­łe poza Pol­ską i siłą rze­czy poru­szam się w nie­co odmien­nych deko­ra­cjach. Wywia­dy są czę­sto szyb­kie, bar­dzo sygna­ło­we, ogra­ni­czo­ne ilo­ścią zna­ków i nie ma w nich moż­li­wo­ści na jakieś szer­sze histo­rie opi­so­we. Po to jed­nak do dys­po­zy­cji tzw. tech­no­lo­gia, żeby już na wła­sną rękę szu­kać, pospraw­dzać np. w sie­ci, jeśli jakiś wątek wyda się szcze­gól­nie inte­re­su­ją­cy. Nato­miast defi­ni­cja „eli­tar­no­ści” jest zawsze względ­na. Może koja­rzyć się ze smut­ny­mi, kon­ser­wa­tyw­ny­mi osob­ni­ka­mi, prze­ka­zu­ją­cy­mi kolej­nym poko­le­niom wzo­ry kul­tu­ry, któ­re mia­ły­by mieć uni­wer­sal­ne, ponad­cza­so­we zna­cze­nie. Dla innych z kolei ozna­cza świa­ty lodo­ła­ma­czy, istot eks­pe­ry­men­tu­ją­cych, idą­cych wiecz­nie pod prąd bun­tow­ni­ków. Giraf­fa came­lo­par­da­lis, poczci­wy ssak parzy­sto­ko­pyt­ny, nigdy jakoś nie była boha­ter­ką moich akry­li, tak się rów­nież zło­ży­ło, że nie jestem auto­rem powie­ści zbli­żo­nych sty­li­stycz­nie do śre­dnio­wiecz­ne­go epo­su rycer­skie­go. Są ludzie, któ­rzy czu­ją moje książki/obrazy, a tak­że (oczy­wi­ście!) i tacy, któ­rzy dużo z nich nie zała­pu­ją. Jak naj­bar­dziej kla­sycz­na, ziem­ska bata­lia i per­tur­ba­cje.

Nie mam poję­cia jak wyglą­da współ­cze­sna poezja w Paki­sta­nie, co dzie­je się z lite­ra­tu­rą na Haiti czy Bor­neo etc. Mimo mak­sy­mal­nej „gim­na­sty­ki” nasza wie­dza o tym zawsze będzie dość ogra­ni­czo­na i wyryw­ko­wa. Wszyst­kie­go nie damy rady prze­czy­tać. Np. współ­cze­sną, nie­zwy­kle zresz­tą cie­ka­wą, poezję rosyj­ską pozna­łem dzię­ki anto­lo­giom i pismom ame­ry­kań­skim. Podob­nie było z bar­dzo mnie inte­re­su­ją­cym ryn­kiem indyj­skim. Ponie­waż znam język duń­ski, posia­dam nie­złą orien­ta­cję w świa­tach skan­dy­naw­skich (Dania-Szwe­cja-Nor­we­gia). Z kolei nad­wi­ślań­ska kra­ina też sys­te­ma­tycz­nie odra­bia zale­gło­ści. Cała masa istot­nych rze­czy (poezja-pro­za-dra­mat) jest obec­nie dostęp­na w Pol­sce w prze­kła­dach. Trze­ba jedy­nie wie­dzieć cze­go wła­ści­wie szu­kać… Każ­dy ma odmien­ne pre­fe­ren­cje. Od pra­wie 20 lat moje utwo­ry (tłum.) uka­zu­ją się w pismach (dru­ko­wa­nych i onli­ne), w anto­lo­giach, arku­szach poetyc­kich (chap­bo­okach), wresz­cie regu­lar­nych książ­kach na tere­nie USA, UK, Austra­lii. Dzię­ki temu mogłem zazna­jo­mić się z auto­ra­mi, lite­ra­tu­rą, ten­den­cja­mi w sztu­ce, któ­re dzia­ła­ły na mnie w spo­sób sty­mu­lu­ją­cy, roz­wo­jo­wy. Jestem już chy­ba odpo­wied­nio wie­ko­wym czło­wie­kiem. W trak­cie tej dłu­giej, pla­ne­tar­nej tra­sy tra­fi­łem na wie­lu intry­gu­ją­cych pisa­rzy, kry­ty­ków, arty­stów wizu­al­nych, muzy­ków („teo­re­ty­ków & prak­ty­ków”) itd., pocho­dzą­cych z roz­ma­itych zakąt­ków glo­bu. Rodzaj „mię­dzy­na­ro­dów­ki”. Z nie­któ­ry­mi się zaprzy­jaź­ni­łem, pod­sy­ła­my sobie czę­sto lin­ki i arty­ku­ły. Roz­ma­wia­my, dys­ku­tu­je­my na temat inte­re­su­ją­cych nas zja­wisk. Więc tak­że i stąd moja wie­dza, czy raczej cząst­ka wie­dzy, o współ­cze­snej lite­ra­tu­rze świa­to­wej…

Jak­bym rzu­cił dwa hasła: abs­trak­cyj­ność, i eks­pre­syj­ność, to co przy­cho­dzi Ci do gło­wy? Czym jest dla Cie­bie abs­trak­cja i czym jest dla Cie­bie eks­pre­sja?

Oczy­wi­ście wte­dy przy­cho­dzi mi do gło­wy eks­pre­sjo­nizm abs­trak­cyj­ny. Wycho­wa­łem się w dużym stop­niu na takich arty­stach jak Mark Tobey, Jack­son Pol­lock czy Cy Twom­bly. Sztu­ka bez­przed­mio­to­wa, abs­trak­cja geo­me­trycz­na i nie­ge­ome­trycz­na to z regu­ły naczy­nia połą­czo­ne. Pra­ce „nie­przed­sta­wia­ją­ce” moż­na reali­zo­wać na róż­ne spo­so­by. Cisza i mini­ma­lizm to rów­nie dobrze roze­dr­ga­nie i gęstość. Mini­mal art prze­cho­dzi czę­sto w taszyzm, a action pain­ting w color field pain­ting. Eks­pre­syj­ny Wil­lem de Kooning może znie­nac­ka dzia­łać na psy­chi­kę podob­nie jak Mark Roth­ko. Kil­ka razy przed­sta­wi­łem na wysta­wach pra­ce pozor­nie for­mal­nie sprzecz­ne. Efekt był jed­nak uda­ny. Kali­gra­fie umiesz­czo­no obok obiek­tów mixed-media, płó­cien krań­co­wo ascetycznych/konceptualnych. Krzyk oka­zy­wał się mono­chro­mem pozba­wio­nym kre­ski, jakie­go­kol­wiek „orna­men­tu”. Fala nadaw­cza była tam jed­nak do sie­bie zbli­żo­na. Nie­kie­dy zasta­na­wiam się nad akcja­mi prak­tycz­nie nie­moż­li­wy­mi do zre­ali­zo­wa­nia. Cho­dzi mi na przy­kład po gło­wie rzad­ko już chy­ba sto­so­wa­na tech­ni­ka gra­ficz­na – lino­ryt. Sam nigdy się tym nie zaj­mo­wa­łem, mia­łem sko­ja­rze­nia z głup­ko­wa­ty­mi stem­pel­ka­mi, czy inną bez­na­dziej­ną, ilu­stra­cyj­ną wyci­nan­ką. Zda­wa­łem sobie spra­wę, że jest to zaba­wa tyl­ko dla tzw. wybrań­ców (mimo że kie­dyś co dru­gie kół­ko pla­stycz­ne mia­ło to w swo­im reper­tu­arze). Pozor­nie dużo w lino­ry­cie nie wykom­bi­nu­je­my, gdyż każ­de cię­cie noży­kiem, ruch dłu­ta, są już defi­ni­tyw­ne i nie moż­na się z tego wyco­fać. Kom­po­zy­cje sta­tycz­ne… Oczy­wi­ście, wie­le zale­ży też od wstęp­ne­go szki­cu danej pra­cy (?), twar­do­ści same­go lino­leum itd. Z regu­ły mogłem jed­nak zaob­ser­wo­wać jedy­nie wspo­mnia­ne już góral­skie kafta­ny albo pre­ten­sjo­nal­ne kra­jo­bra­zy. I tutaj tzw. wątek pol­ski, żeby­śmy nie roz­ma­wia­li tyl­ko o nowo­jor­skich wyna­laz­kach. Mniej wię­cej w 1977 roku zetkną­łem się po raz pierw­szy z twór­czo­ścią Józe­fa Giel­nia­ka (1932–1972). Jego cykle lino­ry­tów, np. „Sana­to­rium” czy „Impro­wi­za­cje” – wyko­ny­wa­ne w sana­to­rium dla gruź­li­ków w Bukow­cu, gdzie się leczył, two­rzył i zmarł – wyda­ły mi się nie­praw­do­po­dob­ne! Giel­niak, wycho­dząc z kli­ma­tów figu­ra­tyw­nych, po cza­sie osią­gnął fazę abso­lut­nie nie­pod­ra­bial­nej, abs­trak­cjo­na­li­stycz­nej impro­wi­za­cji, poprzecz­kę zde­cy­do­wa­nie pla­ne­tar­ną. Jego pra­ce to było wła­śnie to „odrze­czo­wia­nie rze­czy”, o któ­re tutaj nam cho­dzi. Bar­dzo dale­ko i głę­bo­ko poszy­bo­wał w psy­cho­prze­strze­ni, odda­lił się od mate­rii. Nie­du­że płyt­ki lino­leum, japoń­ska bibu­ła – nie mam poję­cia jak, ale uda­ło mu się to zro­bić…

Zna­la­złem Two­ją twór­czość, kie­dy szu­ka­łem infor­ma­cji o „ase­mic wri­ting”. Kie­dy według Cie­bie war­to two­rzyć nie opo­wia­da­jąc kon­kret­nych histo­rii czy też nawet nie prze­ka­zu­jąc jakichś tre­ści? I jak w tym kon­tek­ście postrze­gasz brzmie­nie w poezji?

Jesteś chy­ba pierw­szą oso­bą na pla­ne­cie Zie­mia, któ­ra dotar­ła do mojej twór­czo­ści aku­rat poprzez „ase­mic wri­ting”. Sytu­acja lek­ko zaska­ku­ją­ca… Pamię­tam, że sto lat temu napi­sał do mnie z kolei czło­wiek, zain­te­re­so­wa­ny jed­nym z moich wywia­dów. Powie­dzia­łem w nim, że zawsze bar­dzo lubi­łem austra­lij­ską gru­pę „The Trif­fids”. On był tak­że ich fanem i nawią­za­li­śmy potem cie­ka­wy kon­takt. Więc zda­rza­ją się cza­sem takie nie­co zakrę­co­ne ścież­ki… Oczy­wi­ście, chy­ba już od wcze­snych lat mia­łem nie­zły trip na pik­to­gra­my Azte­ków czy sta­ro­żyt­ną kali­gra­fię chiń­ską. Ręko­pis Woj­ni­cza pasjo­no­wał mnie w rów­nym stop­niu, co Zaślu­bi­ny Arnol­fi­nich J. van Eyc­ka, czy Pan­ny dwor­skie Die­go Vela­zqu­eza. Dzia­łal­ność takich ludzi jak Brion Gysin albo wspo­mnia­ny już wcze­śniej Cy Twom­bly mia­ła dla mnie fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie. Już po wyjeź­dzie z Pol­ski mogłem grun­tow­nie poznać pra­ce zachod­nich mini­ma­li­stów (Donald Judd!), kon­cep­tu­ali­stów etc. W Kopen­ha­dze zetkną­łem się bez­po­śred­nio z ludź­mi, któ­rych nauczy­cie­la­mi byli człon­ko­wie gru­py COBRA. Pano­wał tu nie­zwy­kle mi odpo­wia­da­ją­cy „este­tycz­ny kli­mat”. Doce­nia­łem sza­leń­stwo obra­zów Jor­na, ale naj­bar­dziej inte­re­so­wał mnie Pier­re Ale­chin­sky. Wła­śnie u nie­go było wszyst­ko to, cze­go szu­ka­łem w sztu­ce. Kre­ska-linia-pla­ma Ale­chin­sky­’e­go, jego kali­gra­ficz­ne tra­sy, two­rzy­ły mak­sy­mal­ną całość. Twom­bly i Ale­chin­sky nie byli kla­sycz­ny­mi arty­sta­mi „ase­mic wri­ting”. Bez nich nie moż­na jed­nak o tym kie­run­ku (nur­cie) szcze­gó­ło­wo się wypo­wia­dać. Obszar jest bar­dzo roz­le­gły, nie nada­je się do wsa­dze­nia w jakieś sztyw­ne ram­ki. Oso­by mniej może w tema­cie zorien­to­wa­ne myślą, że cho­dzi tu tyl­ko i wyłącz­nie o rodzaj kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­łe­go pisma, sza­lo­nych zna­ków, „having no spe­ci­fic seman­tic con­tent” zapi­sków. Obser­wu­jąc jed­nak doko­na­nia arty­stów, któ­rzy są z tym ruchem bez­po­śred­nio zwią­za­ni (lub moc­no z nim koja­rze­ni), szyb­ko zała­pu­je­my jak cięż­kie do „kwa­dra­to­we­go” zde­fi­nio­wa­nia jest to zagad­nie­nie, jak róż­no­rod­ne for­mal­nie, skom­pli­ko­wa­ne i jed­no­cze­śnie intry­gu­ją­ce mogą być przej­ścia, obsza­ry sty­ku, łącza pomię­dzy „ase­mic wri­ting”, poezją dźwię­ko­wą, kon­kret­ną, action pain­ting etc. Ina­czej dzia­ła­ją wybit­na Lucin­da Sher­lock i choć­by Mar­ton Kop­pa­ny. Zupeł­nie odmien­ną ener­gię, psy­cho­lo­gicz­ny efekt wywo­łu­je sygnał, któ­ry prze­ka­zu­ją nam tacy guru, teo­re­ty­cy i arty­ści „ase­mic wri­ting” jak Micha­el Jacob­son, Nico Vas­si­la­kis, Tim Gaze. War­to odszu­ki­wać w sie­ci ich arty­ku­ły, przy­kła­dy prac, anto­lo­gie. Wie­dza na ten temat sta­nie się z miej­sca bar­dziej zaawan­so­wa­na. „Ase­mic wri­ting” to nie­kie­dy rejestr pozo­sta­wio­nych na pla­ży śla­dów, kon­fi­gu­ra­cje kumu­lu­sów, czy Hiro­shi Sugi­mo­to i jego oce­anicz­ne foto­gra­fie. To kum­pu­te­ro­we impre­sje i taniec bak­te­rii pod mikro­sko­pem. Fala, któ­ra szu­ka odbior­cy. I może się zda­rzyć, że pomię­dzy sta­cją nadaw­czą, a mniej lub bar­dziej przy­pad­ko­wym odbior­cą nastę­pu­je rodzaj sil­ne­go poro­zu­mie­nia. Pul­sa­cje się pokry­wa­ją, uzu­peł­nia­ją… Moje pra­ce wizu­al­ne poka­za­łem po raz pierw­szy w Danii jesz­cze w latach 80. ubie­głe­go stu­le­cia (jak to dziw­nie brzmi!), potem dość czę­sto uczest­ni­czy­łem w akcjach zbio­ro­wych i indy­wi­du­al­nych, prze­waż­nie w Kopen­ha­dze, ale tak­że w Niem­czech i UK. Pierw­sza moja wysta­wa nad Wisłą mia­ła miej­sce w 2014 roku w Muzeum Lite­ra­tu­ry w War­sza­wie. Po 29 (!) latach od cza­su wyjaz­du na sta­łe z Pol­ski. Kolej­ne odby­ły się w latach 2014–2015 w Kato­wi­cach, Gdań­sku i Łodzi. Zapre­zen­to­wa­łem na nich m.in. pra­cę pt. „Ase­mic wri­ting. Red”. To mój jedy­ny obraz, gdzie tytuł tak bez­po­śred­nio nama­wia, obja­śnia publicz­no­ści, z czym mamy ew. do czy­nie­nia. W wie­lu innych obra­zach widocz­ny jest ele­ment kali­gra­ficz­ny, tusz połą­czo­ny z akry­lem, kra­jo­braz „psy­chicz­ny”, nie­fi­gu­ra­tyw­ny. Micha­el Jacob­son kil­ka­krot­nie zamiesz­czał moje rze­czy na stro­nie „The New Post-lite­ra­te: A Gal­le­ry Of Ase­mic Wri­ting”. Dla nie­go moja dzia­łal­ność w sztu­kach wizu­al­nych, nie­któ­re cykle/serie zaha­cza­ły wła­śnie o sze­ro­ko poję­tą defi­ni­cję „ase­mic wri­ting”. Były warian­tem, moż­li­wo­ścią tego kie­run­ku. Albo notes A STUDY OF A HORSE FOR DOCTOR MARABOUT, całość wypeł­nia­ły zna­ki, nie­czy­tel­ne sło­wa, lite­ry-cyfry, wyko­na­ne kolo­ro­wy­mi tusza­mi i dłu­go­pi­sem. Moż­na to było zde­cy­do­wa­nie zali­czyć do „ase­mic wri­ting”, mia­ło cha­rak­ter dzien­ni­ka (listu?), ist­niał tyl­ko 1 ory­gi­nal­ny egz., któ­ry prze­ka­za­łem oso­bie z myślą o któ­rej go przez wie­le mie­się­cy two­rzy­łem. Kil­ka sekwe­cji moż­na chy­ba nadal odna­leźć na stro­nie austra­lij­skie­go pisma onli­ne, „Oto­li­ths”. Nie opo­wia­da­jąc kon­kret­nych histo­rii, utrwa­li­łem tam wszyst­ko, co się wte­dy zda­rzy­ło, licząc po cichu na to, że może coś z tego (roz­ło­żo­ne­go na wie­le kar­tek papie­ru) sygna­łu pomo­że adre­sa­to­wi w zro­zu­mie­niu bar­dzo zniu­an­so­wa­nej kon­dy­cji, roz­ma­itych „up & down”, kli­ma­tów jasnych, sza­rych i ciem­nych, zadrę­czą­ją­cych mój mózg. Wąt­pię, czy w tym przy­pad­ku mar­twa natu­ra z wino­gro­na­mi, jakaś śród­ziem­no­mor­ska akwa­re­la lub wier­sze Kocha­now­skie­go mogły to zro­bić w bar­dziej kom­plek­so­wy, pojem­ny spo­sób. Komu­ni­ka­cja to zawsze wiel­kie miste­rium. Ogra­ni­cza­ją nas nor­my kul­tu­ro­we, ide­owe i bar­dzo czę­sto reli­gij­ne. Nie wie­my, na czym miał­by pole­gać cel egzy­sten­cji. Zawsze mi się zda­wa­ło, że jedy­nym sen­sem, czymś dają­cym tzw. wewnętrz­ną satys­fak­cję było­by nawią­za­nie jakie­goś solid­ne­go kon­tak­tu, poro­zu­mie­nia z innym przed­sta­wi­cie­lem ras istot rozum­nych. Każ­dy osob­nik to jed­nak dobrze obwa­ro­wa­ne, nie­za­leż­ne impe­rium. Wymia­na myśli i uczuć to nie­stan­ny, czę­sto bez­na­dziej­ny eks­pe­ry­ment! Niby mamy do dys­po­zy­cji sło­wa, tek­sty, dźwię­ki, obra­zy, gesty itd. Zna­my jed­nak dobrze hasła w sty­lu: „Doga­da­łem się z nią bez słów” albo „on kom­plet­nie nie rozu­mie, co do nie­go mówię”. Ist­nie­je rów­nież coś takie­go jak syne­ste­zja, pole­ga­ją­ca na tym, że doświad­cze­nia jed­ne­go zmy­słu wywo­łu­ją rodzaj doświad­czeń typo­wych dla innych. Litery/cyfry mogą two­rzyć sko­ja­rze­nia kolo­ry­stycz­ne, kolor czer­wo­ny odczu­wa­ny jest jako gorą­cy itd. Nie­któ­rym ludziom robi się szyb­ko mdło na widok budow­li zre­ali­zo­wa­nych w sty­lu bru­ta­li­stycz­nym, inni dosta­ją od tego wie­lo­go­dzin­ne­go wzwo­du. Orga­zmem może być zespół ABBA albo sza­mań­skie bęben­ki Gren­land­czy­ków… Pro­ce­sy che­micz­ne, reak­cje w fał­dach! Mimo epo­ki Ultra-Mobi­le PC dużo na ten temat nie wie­my. Więc zamiast listu miło­sne­go w sty­lu Histo­ry­jek tak­sów­ko­wych Topo­ra i sym­bo­licz­nej laur­ki z nenu­fa­ra­mi (impre­sjo­ni­sta­mi), kogoś może zasta­no­wić dźwięk o niskiej czę­sto­tli­wo­ści (25 do 150 Hz), przy­po­mi­na­ją­cy mru­cze­nie kota.

Brzmie­nie w poezji to pre­dys­po­zy­cje psy­cho­lo­gicz­ne auto­ra, rodzaj języ­ka, któ­rym ope­ru­je, for­ma, w któ­rej reali­zu­je zapis. Potem spo­sób czy­ta­nia, odtwo­rze­nia. Pozor­nie sztyw­ny, mało „roz­bu­ja­ny” tekst może dosko­na­le oddy­chać w wer­sji dźwię­ko­wej. Z kolei pomy­śla­ny już z góry jako prze­zna­czo­ny do dzia­łań z muzy­ką, nie zawsze się w takiej funk­cji spraw­dza. Defor­ma­cje, asce­za, barok. Duń­czy­cy sły­sząc język pol­ski, myślą, że mają do czy­nie­nia z chrząsz­czem, czy innym „zner­wi­co­wa­nym” insek­tem, my z kolei reagu­je­my na duń­ski jak na okrzy­ki bojo­we mega­li­tycz­nych trol­li. Inna spra­wa, że fone­ty­ka dane­go obsza­ru nigdy nie jest czymś dłu­go­wiecz­nym, zmie­nia się zawsze co kil­ka­na­ście, a na bank co kil­ka­dzie­siąt lat… Brzmie­nie „wewnętrz­ne” poezji, wer­sy­fi­ka­cja, dłu­gość wyra­zów, rymy, rytm, spół­gło­ski i samo­gło­ski – podob­nie jak pozor­nie bez­na­cze­nio­we „ase­mic wri­ting”, potra­fią kon­struk­tyw­nie zasko­czyć lub zobo­jęt­nić (i zno­wu linia: nadaw­ca-odbior­ca), zwłasz­cza, jeśli mamy do czy­nie­nia z ewi­dent­nym pla­gia­tem, ścież­ką już wie­lo­krot­nie opra­co­wa­ną, powtó­rzo­ną. Nie spo­sób zli­czyć wszyst­kich muta­cji „Caba­ret Vol­ta­ire”. Hugo Ball ma się dziś dosko­na­le! Brzmie­nie w poezji to każ­dy prze­ci­nek, kwe­stia feelin­gu, pozio­mu glu­ko­zy we krwi w momen­cie jej czytania/słuchania. Bar­dzo czę­sto się zda­rza, że odkry­wa­my wier­sze na nowo, dzi­wi­my się, że prze­oczy­li­śmy coś istot­ne­go pod­czas pierw­sze­go podej­ścia. Bom­by z opóź­nio­nym zapło­nem! Zero regu­ły. Dla nie­któ­rych Pan Tade­usz to kla­sycz­ny przy­kład absur­dal­ne­go, fone­tycz­ne­go poema­tu. Dzie­ło „kon­cep­tu­al­ne”. Dla innych to smut­na i mało roz­wo­jo­wa glo­ry­fi­ka­cja wąsa­tych kłu­sow­ni­ków, w sen­sie for­mal­nym rzecz nie­istot­na. I war­to chy­ba zazna­czyć, że pew­ne histo­rie są cięż­kie do prze­sko­cze­nia. W przy­pad­ku „pod­wie­czor­ków przy mikro­fo­nie”, mimo pomo­cy magicz­ne­go laptopa/elektroniki, mogą poja­wić się ogra­ni­cze­nia krtaniowe/wargowe/dziąsłowe czy inne pod­nie­bien­ne… Z kolei „defekt” to nie­kie­dy roz­po­zna­wal­ność. Ayahu­asca nie gwa­ran­tu­je podró­ży na Mar­sa, a naj­czę­ściej kon­takt z duchem sto­ją­ce­go w naszym pobli­żu pla­sti­ko­we­go wazo­nu czy pojem­ni­ka na śmie­ci. Inspi­ru­je nas cza­so­prze­strzeń, dłu­gość Planc­ka i czar­ne dziu­ry, ale nadal dole­wa­my do roso­łu krew kacz­ki.

Co sądzisz o róż­nych spo­so­bach zapi­su i wyko­ny­wa­nia poezji?

W tym wszyst­kim nie cho­dzi o naiw­ną, biblij­ną namo­wę pt. „nie patrz rozu­mem, ale duszą”, zbyt dobrze zna­my hasła prze­róż­nych mani­pu­la­to­rów. Zda­rza­ją się cza­sem ludzie podat­ni na sza­ma­nizm (wej­ściów­ka 100 $), seans spi­ry­ty­stycz­ny (wej­ściów­ka 110 $), czy na inne­go lewi­tu­ją­ce­go (dzię­ki ukry­tym sznur­kom) faki­ra (wej­ściów­ka 125 $). Wia­do­mo, poezja dźwię­ko­wa czy „ase­mic wri­ting” ocie­ra­ją się o zja­wi­ska mało jesz­cze roz­pra­co­wa­ne, nie­kie­dy jakoś tam tajem­ni­cze, autor zda­je się speł­niać wte­dy rolę pośred­ni­ka, medium, łącz­ni­ka mię­dzy świa­tem real­nym a znaj­du­ją­cym się w innym wymia­rze, zgorzk­nia­łym Napo­le­onem. Tym­cza­sem ta robią­ca na nas wra­że­nie impro­wi­za­cja, „ulot­ny” per­for­man­ce jest naj­czę­ściej rezul­ta­tem wie­lo­let­nie­go zasu­wa­nia, katorż­ni­cze­go mie­sza­nia far­by, eks­pe­ry­men­tów z dźwię­ka­mi, cia­łem, płaszczyznami/bryłami (jak to było w przy­pad­ku lino­ry­tów Giel­nia­ka). To tysią­ce prze­czy­ta­nych ksią­żek i upar­ta ana­li­za „wha­le songs”. Pra­ca orga­nicz­na, zamiast astral­nych dywa­ga­cji. Nato­miast pogar­dli­we trak­to­wa­nie Pol­loc­ka & Co., wnio­ski w sty­lu „każ­dy głu­pi by tak nama­lo­wał”, agre­syw­ne, wręcz panicz­ne reak­cje na sztu­kę infor­mel (zresz­tą tak­że na sztu­kę wideo, land-art, insta­la­cje itd.), świad­czą jedy­nie o zero­wej orien­ta­cji w tema­cie, o rodza­ju umy­sło­wej blo­ka­dy i este­tycz­nej nie­świa­do­mo­ści (uży­wa­jąc z kolei par­la­men­tar­nych słów). Niko­go obse­syj­nie nie nama­wiam na naskal­ne rysun­ki z Lascaux (jed­ną z moich inspi­ra­cji), czy tagi wyko­na­ne fla­ma­strem, ale nie daj­my się wiecz­nie ter­ro­ry­zo­wać nie­re­for­mo­wal­nym miło­śni­kom land­sza­ftów (tzw. zażar­tym prze­ciw­ni­kom sztu­ki „zwy­rod­nia­łej”). Jak wia­do­mo, ist­nie­ją róż­ne spo­so­by i kon­cep­cje zapi­su poezji, sta­le eks­pe­ry­men­tu­je się z for­mą. To nie jest jakieś pustel­nic­two, dzie­dzi­na zare­zer­wo­wa­na wyłącz­nie dla her­me­tycz­nych eks­cen­try­ków. To tak­że (przede wszyst­kim!) część zwy­kłe­go, try­wial­ne­go życia. Czy się z tym zga­dza­my czy nie… Poezja jest wil­got­na i sucha. Będzie się nie­ustan­nie roz­wi­jać i pod­upa­dać, ule­gać modom, prze­ciw­sta­wiać i topor­nie pod­li­zy­wać fuc­ker­skim reżi­mom, wchła­niać i wyko­rzy­sty­wać tech­no­lo­gicz­ne gadże­ty, dystan­so­wać od nich. Wal­czyć o Ama­zo­nię, by po chwi­li ją pacy­fi­ko­wać. Opo­wia­dać o miło­ści, kotach i płcio­wych narzą­dach. Będzie się izo­lo­wać albo wpy­chać na festi­wa­le roc­ko­we w Roskil­de. Powsta­wać na czer­pa­nym papie­rze i ekra­nach lap­to­pów. Peł­zać lub pod­ska­ki­wać w cza­sach opre­sji, odwil­ży, bie­dy i dobro­by­tu. Poezja to graf­fi­ti i salon. Graf­fi­ti w salo­nie, a salon w salo­onie. Liry­ka fune­ral­na lub agi­ta­cyj­no-poli­tycz­na nie muszą koniecz­nie mieć monu­men­tal­ne­go brzmie­nia. Tusz nie ma wyj­ścio­wo żad­nej „prze­wa­gi” nad kla­wia­tu­rą… Kaszel przy­da­je się w wier­szach audy­tyw­nych, wier­sze zapa­cho­we są uło­żo­ne z kwia­tów. Inte­re­so­wa­ły mnie od lat aktyw­no­ści kana­dyj­skie­go auto­ra i per­for­me­ra, Chri­stia­na Boka. Jed­ną z jego gło­śnych akcji było zako­do­wa­nie wier­sza w DNA bak­te­rii. Zaczął badać, czy da mu ona poetyc­ką, bio­lo­gicz­ną odpo­wiedź na zasa­dzie zako­do­wa­ne­go cią­gu ami­no­kwa­sów i czy zdo­ła potem to roz­szy­fro­wać. Bok chciał­by w przy­szło­ści poba­wić się dalej, spraw­dzić jesz­cze inną odmia­nę tego świa­ta mikru­sów, bak­te­rię Deino­coc­cus radio­du­rans. Nazy­wa się ją „Cona­nem”, gdyż potra­fi prze­trwać w nie­mal­że każ­dym eks­tre­mal­nym śro­do­wi­sku. Jeśli mu się uda, tekst mógł­by się repro­du­ko­wać w nie­skoń­czo­ność, przez miliar­dy lat. Prze­sko­czyć wszyst­kie moż­li­we cywi­li­za­cje, a już na pew­no wia­do­me isto­ty cier­pią­ce na ner­wi­cę natręctw i Invi­si­ble Pink Uni­corn. Trze­ba też z miej­sca zazna­czyć, że Chri­stian Bok porząd­nie się w bio­lo­gii mole­ku­lar­nej roze­znał. W jego przy­pad­ku nie mamy do czy­nie­nia z natchnio­nym natursz­czy­kiem. No i może coś jesz­cze na temat „poetry in motion”, bo jakoś o tej poezji ruchu zapo­mi­na­my. Ukła­dy cia­ła, jego cień, dyna­mi­ka lub spo­wol­nie­nia, w połą­cze­niu z histo­ria­mi wizu­al­ny­mi, wzbo­ga­co­ne syczeniem/milczeniem/płaczem/jękami/czytaniem nume­ru PESEL – pro­szę tu sobie coś słu­cho­we­go dodać, mogą przy­nieść zaska­ku­ją­cy rezul­tat. Niby na świe­cie nie ma już nic nad­zwy­czaj­ne­go. Zaj­mu­je się tym spo­ra ilość arty­stów, wia­do­mo, nie wszyst­ko może się nam wydać istot­ne, czy jakoś tam sty­mu­lu­ją­ce. Mamy zawsze swo­ich „fawo­ry­tów”. Cie­ka­wy jest moim zda­niem np. poeta, arty­sta wizu­al­ny i cho­re­ograf – Alex Cec­che­tii. Cec­chet­ti two­rzy eks­pe­ry­men­tal­ną lite­ra­tu­rę, budu­je „ludz­kie insta­la­cje”. Cia­ła „wysta­wio­ne” w publicz­nej prze­strze­ni wywo­łu­ją róż­ne reak­cje, powsta­ją wte­dy napię­cia, powsta­ją zna­ko­mi­te poema­ty na żywo. Ma rodzaj jakie­goś spe­cy­ficz­ne­go wyczu­cia, coś waż­ne­go chce nam w swo­ich dzia­ła­niach na pew­no prze­ka­zać.

Jak w Danii przed­sta­wia się sytu­acja sze­ro­ko rozu­mia­nej poezji dźwię­ko­wej?

Rela­tyw­nie dużo się tutaj dzie­je. Mam na myśli Kopen­ha­gę. Rzad­ko bywam w Aar­hus, Oden­se czy Aal­bor­gu. Jutlan­dia, Fio­nia – to są już inne świa­ty. Podam więc na począ­tek cie­ka­wy przy­kład kopen­ha­ski, sprzed kil­ku lat. Sieć biblio­tek i szkół pod­sta­wo­wych, kil­ka­na­ście wybra­nych jed­no­stek, połą­czy­ło siły w ramach lep­sze­go roz­pro­pa­go­wa­nia poezji. Powstał pro­jekt poezji dźwię­ko­wej (po duń­sku „lyd­po­esi”), do któ­re­go zapro­szo­no uczniów 8–9 klas. Pra­co­wa­no w takich obsza­rach jak poetry slam, stand-up, rap i spo­ken word. Nad samą poezją, a następ­nie moż­li­wo­ścia­mi, jakie poja­wia­ją się w przy­pad­ku połą­cze­nia tek­stu z dźwię­ka­mi. Część zajęć doty­czy­ła sce­ny, metod poru­sza­nia się po niej, nawią­zy­wa­nia kon­tak­tu z publi­ką, a tak­że „ele­men­tu kon­ku­ren­cyj­no­ści”, mają­ce­go zna­cze­nie pod­czas zbio­ro­wych wystę­pów. I tutaj rzecz chy­ba fun­da­men­tal­na. Ludź­mi, któ­rzy to pro­wa­dzi­li, byli pro­gre­syw­ni poeci, muzy­cy, rape­rzy. Oso­by posia­da­ją­ce wie­dzę, zawo­dow­cy. Nasto­lat­ki szyb­ko zała­pu­ją, jeśli coś jest robio­ne w spo­sób nie­kom­pe­tent­ny, nud­ny, na zasa­dzie odwa­la­nia ryt­mi­ki w świe­tli­cach lub jakiejś przy­głu­piej kate­che­zy. Osią­gnię­to cie­ka­we rezul­ta­ty i z tego co wiem, pro­jek­ty w tym sty­lu nadal się roz­wi­ja­ją. Dobrze słu­żą nowym falom poetów, rape­rom, ludziom ze świa­ta post hip-hopo­we­go, gościom z obsza­ru body art, czy innych poszu­ki­wań.

Albo przy­kła­dy z moje­go fron­tu. Wła­śnie zosta­łem zapro­szo­ny do wzię­cia udzia­łu w akcji poetyc­kiej, orga­ni­za­to­rem jest biblio­te­ka w dziel­ni­cy Islands Bryg­ge, zna­na z pro­mo­wa­nia rze­czy eks­pe­ry­men­tal­nych, mniej kon­wen­cjo­nal­nych. Mają do tego spe­cjal­ny lokal, rodzaj piw­nic (under­gro­und!), skła­du ksią­żek wyco­fa­nych z obie­gu, teo­re­tycz­nie prze­zna­czo­nych do kasa­cji. I tam, wśród rega­łów wypeł­nio­nych książ­ka­mi, któ­re przy oka­zji dosko­na­le się spraw­dza­ją, jako izo­la­cja dźwię­ko­wa (aku­sty­ka jest napraw­dę super), mie­ści się nie­du­ża sce­na, miej­sce prze­róż­nych „hybry­dycz­nych” kon­cer­tów i wie­czo­rów poetyc­kich. Tym razem wystą­pi pięć osób. Nie znam jesz­cze dokład­nej listy auto­rów, dowie­dzia­łem się, że oprócz mnie będzie na pew­no ktoś z Chin i Soma­lii. Mie­szan­ka odpo­wied­nio więc wybu­cho­wa, kom­plet­nie odle­głe od sie­bie stre­fy kul­tu­ro­we. Idea jest taka, że mamy się pro­du­ko­wać w swo­ich ory­gi­nal­nych języ­kach. Może wyjść z tego nie­zła podróż w nie­zna­ne… Duń­ska publicz­ność nie będzie raczej w sta­nie zro­zu­mieć zna­cze­nia słów, spró­bu­je nato­miast zare­je­stro­wać brzmie­nie czy­ta­nych wier­szy. Melo­dię, rytm, „kli­mat” danych utwo­rów. Będzie to więc dla duń­skie­go odbior­cy, dla więk­szo­ści osób, któ­re tam przyj­dą, rodzaj sean­su poezji dźwię­ko­wej. Takich róż­nych akcji mia­łem tu nie­zli­czo­ną ilość. Kopen­ha­ga jest bastio­nem eks­pe­ry­men­tu, bez wzglę­du na podzia­ły for­mal­ne, gene­ra­cyj­ne, kolor skó­ry, płeć czy sek­su­al­ną orien­ta­cję. Poszu­ki­wa­nia trwa­ją… Under­gro­un­dy mie­sza­ją się z over­gro­un­da­mi. Holo­gram z publi­cy­sty­ką albo pod­nio­sły­mi tre­na­mi. Sztu­ka sza­blo­nu z mikro­fo­na­mi. Żeby napi­sać nie­co humo­ry­stycz­nie – noise z psy­cho­de­licz­ny­mi, współ­cze­sny­mi wer­sja­mi Ario­na z Koryn­tu. I nie wyczu­wam w związ­ku z tym jakie­goś cho­ro­bli­we­go cha­osu, robio­ne­go na siłę kola­żu. Jeśli już „desta­bi­li­za­cja”, to w pozy­tyw­nym zna­cze­niu. Duń­ski kry­mi­nał ma się i tak prze­cież wspa­nia­le, nie mówiąc już o suk­ce­sie desi­gnu czy tutej­sze­go fil­mu. W uroz­ma­ico­nym kra­jo­bra­zie moż­na się lepiej roz­wi­jać. Zale­ży to jed­nak (przede wszyst­kim!) od nas samych. Czę­sto sły­szy się narze­ka­nia w sty­lu, że w Miń­sku Mazo­wiec­kim nie moż­na nicze­go doko­nać i trze­ba się w związ­ku z tym ewa­ku­ować na Brooklyn/Bronx. A po kil­ku latach MoMA zro­bi nam retro­spek­tyw­ną wysta­wę, na któ­rej zapre­zen­tu­je samo­gra­ją­ce, zno­szo­ne spodnie dre­so­we, recy­tu­ją­ce poezję zbli­żo­ną sty­li­stycz­nie do Kur­ta Schwit­ter­sa. Nie­ste­ty, nic nie ma za fri­ko. Naj­pierw trze­ba coś kon­kret­ne­go stwo­rzyć, żeby potem móc spe­ku­lo­wać, dla­cze­go ma to taki, czy inny respons, siłę oddzia­ły­wa­nia itd. Pod­sta­wą jest zawsze „pro­dukt”, któ­rym dys­po­nu­je­my. Jeśli ist­nie­je on tyl­ko na zasa­dzie nie­zre­ali­zo­wa­nej mrzon­ki, a naj­waż­niej­szą bitwą jest kon­flikt z decy­den­ta­mi miej­sco­we­go domu kul­tu­ry, wte­dy nie pomo­gą nam żad­ne anty­po­dy. War­to tak­że pamię­tać, że bez wzglę­du na koniunk­tu­rę eko­no­micz­ną, na tzw. oko­licz­no­ści przy­ro­dy, aktyw­no­ści typu „ase­mic wri­ting”, czy eks­pe­ry­men­tal­ne łącze­nie poezji z dźwię­kiem, zawsze pozo­sta­ną w niszy. Bez niszy nie ist­niał­by jed­nak main­stre­am, nie mogła­by się roz­wi­jać popu­lar­na kul­tu­ra, nie było­by skąd czer­pać inspi­ra­cji. Cho­dzi o to, żeby była więk­sza świa­do­mość ist­nie­nia tych wszyst­kich nie­ko­mer­cyj­nych dzia­łań, roz­po­zna­nie ich cha­rak­te­ru, wza­jem­nych powią­zań i zależ­no­ści. Tak dzie­je się wła­śnie w Kopen­ha­dze, gdzie nie trak­tu­je się tego w spo­sób podejrz­li­wy, jako rodza­ju demo­na (o faki­rach wspo­mnia­łem już wcze­śniej), tajemniczej/zawirusowanej, zagra­ża­ją­cej głów­nym nur­tom kontr­kul­tu­ry. Księ­go­wość nie robi nalo­tu, jeśli wła­ści­ciel kio­sku zmie­ni nagle kolor wło­sów na pink.

Jak eks­pe­ry­men­to­wać w poezji dźwię­ko­wej, a jed­no­cze­śnie nie skon­flik­to­wać się ze śro­do­wi­skiem lite­rac­kim w Pol­sce?

Ostat­nio oglą­da­łem film o przy­jaź­ni czło­wie­ka z potęż­nym, nilo­wym kro­ko­dy­lem. „Zasa­dy łamie się cią­gle, a naj­czę­ściej w nie­dzie­le”. W Pol­sce „inter­dy­scy­pli­nar­ność” sta­je się chy­ba powo­li czymś obli­ga­to­ryj­nym. Róż­ne są tego efek­ty, ale coś na pew­no się pozmie­nia­ło. W koń­cu były tam od daw­na cie­ka­we punk­ty odnie­sie­nia, choć­by eks­pe­ry­men­ty Miro­na Bia­ło­szew­skie­go. Podej­rze­wam, że gdy­bym chciał obec­nie poczy­tać w kra­ju wier­sze „wśród bla­sku świec” i z nastro­jo­wy­mi skrzyp­ca­mi w tle, ludzie pomy­śle­li­by, że to jakiś kon­cep­tu­al­ny trip. Teraz co dru­ga piszą­ca oso­ba pre­zen­tu­je się na sce­nie w towa­rzy­stwie spe­ców od elek­tro­ni­ki. Albo pró­bu­je solo­wo, koniecz­nie z syn­te­tycz­nym szu­mem i gwał­tow­ny­mi rucha­mi kola­nem. Gita­ra aku­stycz­na nie jest już, jak wia­do­mo, domi­nu­ją­cym instru­men­tem. Nie widzę kon­flik­tu. Nie widzę też potrze­by glo­bal­nych, siło­wych kon­so­li­da­cji. Co inne­go rze­tel­na orien­ta­cja w tere­nie, o czym wspo­mi­na­łem już wcze­śniej. Prze­pływ infor­ma­cji, ela­sty­ka, wie­dza na temat roz­ma­itych warian­tów sztu­ki! „Śro­do­wi­sko lite­rac­kie” to ponad­to poję­cie ambi­wa­lent­ne. W zasa­dzie nie wia­do­mo, co mia­ło­by tak napraw­dę ozna­czać. Publi­ka­cję, wraz gru­pą 27 czy 227 auto­rów, w tej samej anto­lo­gii, gene­ra­cyj­ny prze­dział, ilość wypa­lo­nych join­tów z XX23? Przy­na­leż­ność do okre­ślo­nej „kasty” czę­sto jest wymy­śla­na przez nie­zbyt przy­chyl­nie nasta­wio­nych, obra­bia­ją­cych nam tył „bada­czy”. Poma­ga im uza­sad­nić two­rzo­ne ad hoc, męt­ne teo­rie. Tek­sty, któ­re napi­sa­łem w latach 1980–1985, kie­dy jesz­cze miesz­ka­łem na Dol­nym Moko­to­wie w War­sza­wie, komen­to­wa­no (myśląc, że powsta­ły już za sied­mio­ma lasa­mi), jako przy­kład zgub­ne­go wpły­wu szko­ły nowo­jor­skiej i zachod­nie­go, zde­ge­ne­ro­wa­ne­go mode­lu życia. Nagle może się oka­zać, że jest się przed­sta­wi­cie­lem, czy oso­bą zwią­za­ną ze śro­do­wi­skiem ludzi upra­wia­ją­cych japoń­skie haiku, po chwi­li, że z poezją dźwię­ko­wą nada­wa­ną ze szczy­tu Empi­re Sta­te Buil­ding, by na koniec otrzy­mać stem­pe­lek auto­ra meta­fi­zycz­ne­go, śród­ziem­no­mor­skie­go. Trak­tu­ję te sezo­no­we nalep­ki z dystan­sem, gdyż w tym ukła­dzie musiał­bym być z wie­lo­ma (nie­ocze­ki­wa­ny­mi!) oso­ba­mi formalnie/ideologicznie zabliź­nio­ny, a z tymi, któ­rych cenię i czu­ję rodzaj pokre­wień­stwa, na każ­dej linii fron­tu skon­flik­to­wa­ny. My przy­kła­do­wo tra­fi­li­śmy na sie­bie poprzez „ase­mic wri­ting”, spo­ro osób koja­rzy mnie w Kopen­ha­dze z pismem „Over­ste kirur­gi­ske” a w War­sza­wie z „Bru­lio­nem”. Są goście mają­cy deli­kat­ne poję­cie o moich dzia­ła­niach ze świa­tem roc­ko­wym (pun­ko­wym, nowo­fa­lo­wym itd.), inni zapa­mię­ta­li, że John Tchi­cai i jazz impro­wi­zo­wa­ny. Nie czy­ta­li nato­miast moich ksią­żek… Trze­ba uwa­żać z tym pochop­nym szu­flad­ko­wa­niem. Jasne, że mamy cią­gle do czy­nie­nia z róż­ny­mi towa­rzy­ski­mi kon­fi­gu­ra­cja­mi, kół­ka­mi różań­co­wy­mi, mniej lub bar­dziej wia­ry­god­ny­mi hie­rar­chia­mi i kote­ria­mi, ale nie mówi­my tu prze­cież o rodzi­nie Gam­bi­no. Inna ska­la… Nie jeste­śmy chy­ba ubez­wła­sno­wol­nie­ni. Mamy świa­do­mość ist­nie­nia ciem­nej stro­ny księ­ży­ca, więc powin­ni­śmy uni­kać puła­pek. Sami może­my być „śro­do­wi­skiem”, wcho­dzić w arty­stycz­ne ukła­dy z pasjo­nu­ją­cy­mi nas kosmicz­ny­mi (pary­te­ty) sio­stra­mi. Każ­dy posia­da zresz­tą inny tem­pe­ra­ment i zapo­trze­bo­wa­nia. Są auto­rzy, któ­rzy trzy­ma­ją się z dala od sce­ny, nie kon­fron­tu­ją swo­ich tek­stów na zewnątrz, rzad­ko się udzie­la­ją w pismach i na festi­wa­lo­wych zlo­tach. Izo­la­cja może być zdro­wa, dzia­łać wzmac­nia­ją­co, nie ozna­cza od razu prze­gra­nej. Zamiast dena­tu­ra­tu moż­na pić zie­lo­ną her­ba­tę. Nato­miast este­tycz­ne pola­ry­za­cje, przej­ścia i kon­struk­tyw­ne „wymia­ny argu­men­tów” niko­mu nigdy nie zaszko­dzi­ły. Na tym pole­ga logi­ka roz­wo­ju prze­strze­ni. Chy­ba że zaczy­na się robić ostrzej­sza spin­ka i do gło­su docho­dzą tyl­ko roz­go­ry­cze­ni na maxa fun­da­men­ta­li­ści. Prze­gię­cia, mono­li­ty ide­olo­gicz­ne mają fatal­ny sku­tek. Na jakiś czas wszyst­ko uni­for­mi­zu­ją. Nasta­je dłuż­sza lub krót­sza epo­ka lodo­wa. Moduł bazo­wy Mira uno­si się poza zasię­giem… Plej­sto­cen przy­no­si ze sobą nowe, pro­ste do prze­wi­dze­nia „jako­ści”. Z mro­ku agi­tek nie jest się łatwo wydo­stać. Wte­dy wszyst­ko może skoń­czyć się jed­no­staj­nym wer­blem i pio­sen­ka­mi w sty­lu: „Falan­ga wal­czy, falan­ga czu­wa, falan­ga wiel­ką Pol­skę wyku­wa…”. Dość zre­du­ko­wa­ną odmia­ną linii dźwię­ko­wej… W takich kli­ma­tach nawet roz­mo­wa o uży­ciu trój­ką­tów w poezji kon­kret­nej była­by cięż­ka do zre­ali­zo­wa­nia. Wia­do­mo, że jak kark zechce się ze mną ganiać po uli­cy Mar­szał­kow­skiej w War­sza­wie, gdy usły­szy, że komu­ni­ku­ję się z kimś np. po duń­sku, to będzie to mia­ło (nie­ko­niecz­nie szczę­śli­wy) wpływ na odczyt moje­go kar­dio­gra­mu, na kom­po­zy­cję mini­ma­li­stycz­ną albo „ase­mic wri­ting”. Z kolei opo­zy­cyj­na poezja łagro­wa nada­je się potem wyłącz­nie do szkla­nej gablo­ty. Żyje­my okre­ślo­ną ilość sezo­nów, nie­któ­rzy zała­pu­ją się na kary kom­po­zy­cyj­ne, inni na dar­mo­we odżyw­ki i niań­kę, od chwi­li uro­dze­nia. Wypa­da­ło­by jed­nak posia­dać „świa­do­mość”… Czy żeby przy­spie­szyć ogól­ny roz­wój na pew­no potrzeb­na jest woj­na?

Nie pytam o gra­ni­ce mię­dzy sztu­ka­mi czy o two­rze­nie dzieł w ramach róż­nych dzie­dzin, cho­ciaż takie pyta­nie w odnie­sie­niu do Two­jej twór­czo­ści było­by oczy­wi­ste (zachę­cam czy­tel­ni­ków do kli­ka­nia w lin­ki pod wywia­dem). Chcia­łem za to zapy­tać, kie­dy według Cie­bie war­to nagry­wać wier­sze, i ewen­tu­al­nie jak kom­po­no­wać poezję dźwię­ko­wą z inny­mi sztu­ka­mi czy dzie­dzi­na­mi twór­czo­ści.

Z nagry­wa­niem wier­szy jest chy­ba dość podob­nie jak z publi­ko­wa­niem ich w pismach czy książ­kach. Każ­dy ma swo­je akwa­rium, ale cho­dzi­ło­by w koń­cu o nawią­za­nie jakie­goś kon­tak­tu z zewnętrz­no­ścią. Towa­rzy­szą temu czę­sto roz­ter­ki i wąt­pli­wo­ści. Nie wie­my, czy dany kawa­łek jest odpo­wied­nio nośny, kie­dy i czy w ogó­le powi­nien poja­wić się w dru­ku, stu­dio, na sce­nie. Mia­łem taką sytu­ację z rodza­jem poema­tu, zapi­sem „Blue Pueblo”, war­to ten przy­kład przy­to­czyć, choć doty­czy mediów nie zwią­za­nych aku­rat z dźwię­kiem. Tekst był ewi­dent­nie gra­nicz­ny, lustro bar­dzo ostrej jaz­dy i kom­plet­ne­go szy­bo­wa­nia w dół. W któ­rymś momen­cie myśla­łem, że to jest mój ostat­ni sygnał z tego pięk­ne­go świa­ta. Jakiś wariant pod­su­mo­wa­nia zaba­wy w oddy­cha­nie. Nie chcia­łem, żeby go potem odna­lazł w szu­fla­dzie „cle­aner”, więc zmo­bi­li­zo­wa­łem się, wsko­czy­łem w spodnie i poże­glo­wa­łem na pocz­tę. Po kil­ku mie­sią­cach został opu­bli­ko­wa­ny w „Twór­czo­ści”. Wszyst­ko to mia­ło ciąg dal­szy. Ode­zwa­li się do mnie ludzie, dzię­ku­jąc, że zde­cy­do­wa­łem się rzecz puścić w obieg. Mówi­li, że „Blue Pueblo” pozwo­li­ło im lepiej roz­po­znać ich wła­sny kosz­mar i pomo­gło (para­dok­sal­nie) prze­żyć eks­tre­mal­ne momen­ty. Zapis dotarł tak­że do Wojt­ka Wil­czy­ka. Wyko­nał on w Kopen­ha­dze cykl czar­no-bia­łych foto­gra­fii poka­zu­ją­cych sce­ne­rię tek­stu. Foto­gra­fii mak­sy­mal­nie czuj­nych… Więk­szość z nich przed­sta­wia­ła moją oko­li­cę, zauł­ki dziel­ni­cy Ama­ger. Poprzez archi­tek­tu­rę i świa­tło moż­na było dokład­niej zała­pać, w jakiej psy­chicz­nej opre­sji zna­lazł się tzw. nar­ra­tor.

Rzecz zosta­ła następ­nie wyda­na w for­mie art­bo­oka (BWA, Zie­lo­na Góra 2015). Jako pro­jekt poetyc­ko-foto­gra­ficz­ny. Poka­za­no go na kil­ku wysta­wach, m.in. w kra­kow­skim MOCAK‑u. Na ścia­nach, oprócz zdjęć, był umiesz­czo­ny wydruk tek­stu, tak­że w wer­sji anglo, tłum. przez Ada­ma Zdro­dow­skie­go. Coś bar­dzo oso­bi­ste­go, „eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­ne­go”, zaczę­ło nagle żyć wła­snym życiem. Nie było to dla mnie pro­ste i nadal mam dresz­cze, jak o tym wszyst­kim pomy­ślę… Czy było war­to? Jeśli fak­tycz­nie mogłem w ten spo­sób wes­przeć kogoś ducho­wo, pomóc w wydo­sta­niu się na powierzch­nię, to chy­ba – tak. Podob­nych dyle­ma­tów nie mia­łem nigdy w przy­pad­ku utwo­rów, któ­re z miej­sca wyda­wa­ły mi się „prze­zna­czo­ne” do dzia­łań sce­nicz­nych, do eks­pe­ry­men­to­wa­nia z dźwię­kiem. Np. wiersz „Schy­łek” (powstał jesz­cze w Pol­sce) jest rodza­jem pla­ka­tu, wie­lo­gło­su. Podej­mu­je kwe­stię pod­sta­wo­wą, ist­nie­nia-nie­ist­nie­nia boga, psy­cho­zy zwią­za­nej z roz­wią­zy­wa­niem zagad­ki. Kolaż ten daje duże moż­li­wo­ści impro­wi­za­cyj­ne, czy­ta­łem go w połą­cze­niu z róż­ny­mi instru­men­ta­mi, z ludź­mi gra­ją­cy­mi roc­ka, a tak­że odje­cha­ny, aci­do­wy jazz czy muzy­kę noise. Ostat­nio pod­czas poetyc­ko-dźwię­ko­we­go per­for­man­ce „Euro­pa. Zmierzch antro­po­ce­nu”, zre­ali­zo­wa­ne­go razem z Paw­łem Kel­ne­rem Roz­wa­dow­skim w CSW w War­sza­wie, jesie­nią 2015 roku. „Schy­łek” chciał­bym wyko­nać jesz­cze nie­je­den raz, mimo że kosz­tu­je zawsze nie­zli­czo­ną ilość ener­gii. Piotr Gwiaz­da w bar­dzo cie­ka­wy spo­sób doko­nał prze­kła­du tego utwo­ru na jęz. angiel­ski, „ Dec­li­ne”.
Od lat ist­nie­je też wer­sja duń­ska. Nigdy jed­nak nie ośmie­li­łem się wykrzy­ki­wać „Schył­ku” w innym języ­ku niż pol­ski. Więk­szość wier­szy uży­tych do akcji dźwię­ko­wych, zamiesz­cza­na była w „regu­lar­nych” książ­kach. Pod­czas wystę­pów zmie­nia­ły się nato­miast czę­sto ich wer­sje, poja­wiał się mix języ­ko­wy, cięcia/powtórzenia etc. Były jed­nak i takie, któ­re stwo­rzo­ne zosta­ły tyl­ko do dzia­łań z moimi gru­pa­mi „Slurp” i „Pia­no & Poetry”. Albo z oka­zji trip-hopo­wej pły­ty „Projekt1”, nagra­nej wspól­nie z Bobim Peru (Mać­kiem Sin­kow­skim). Kil­ka powsta­ło dla Paw­ła Kel­ne­ra i zespo­łu „Deu­ter”.

Cięż­ko mi myśleć o sensie/potrzebie dzia­łań z poezją dźwię­ko­wą, gdy­by to mia­ło pole­gać na samot­nym zamknię­ciu się w czte­rech ścia­nach, zaku­pie kil­ku bute­lek wina lub por­cji prosz­ku, a następ­nie na decy­be­lach, hała­śli­wej dekla­ma­cji połą­czo­nej z gwał­tow­ny­mi ude­rze­nia­mi w blat biur­ka. Wte­dy jedy­ny­mi zain­te­re­so­wa­ny­mi byli­by sąsie­dzi za ścia­ną lub wezwa­ny przez nich patrol poli­cji.

Nie jestem muzy­kiem, ani aktyw­nym per­for­me­rem, nie gram na żad­nym instru­men­cie. Nie obsłu­gu­ję też lap­to­pów czy skrzy­nek z efek­ta­mi. Nie mam ambi­cji budo­wa­nia prze­strze­ni poetyc­ko-dźwię­ko­wej na siłę. Zaj­mu­ję się tym w momen­cie, gdy wiem, że jest moż­li­wość doga­da­nia się z kimś na zbli­żo­nych, odpo­wia­da­ją­cych mi falach. To nie musi być jakaś wiel­ka przy­jaźń czy miłość (choć takie na szczę­ście się cza­sem zda­rza­ją!), ale pew­ność, że nie cho­dzi tyl­ko o szyb­ki, powierz­chow­ny rezul­tat, o powie­la­nie wie­lo­krot­nie prze­tar­tych już szla­ków. Opty­mal­na współ­pra­ca ozna­cza spo­tka­nie się ludzi o podob­nym do sie­bie „prze­strzen­nym zakło­po­ta­niu”. Poja­wia się wte­dy wie­le moż­li­wo­ści, metod reali­zo­wa­nia pro­jek­tu. Od razu przy­cho­dzą mi do gło­wy takie kola­bo­ra­cje jak np. psy­cho­de­licz­ne wystą­pie­nie Wil­lia­ma S. Bur­ro­ugh­sa i Kur­ta Coba­ina, „The Priest They Cal­led Him”. Kawa­łek jest sza­lo­ny, mimo że stwo­rzo­ny został w spo­sób „kore­spon­den­cyj­ny”, na odle­głość. Naj­pierw nagra­ny został głos Bur­ro­ugh­sa w stu­dio w Kan­sas, a dopie­ro po kil­ku mie­sią­cach zre­ali­zo­wał do nie­go gita­ro­we świa­ty-solów­ki Coba­in, ze swo­jej bazy w Seat­tle. Winyl był dosko­na­ły! Dla wie­lu ludzi zaj­mu­ją­cych się impro­wi­za­cją, spo­ken word czy noise, będzie to zawsze pro­duk­cja kul­to­wa, nie­zwy­kle istot­ny punkt odnie­sie­nia. Jest rze­czą dość natu­ral­ną, że oso­by mają­ce podob­ną wizję, ogląd rze­czy­wi­sto­ści, zwią­za­ni ze sobą „este­tycz­nie”, choć dzia­ła­ją­cy na co dzień w róż­nych mediach, pró­bu­ją nie­kie­dy wspól­nej tra­sy, eks­pe­ry­men­tu. Nie­któ­rym się to uda­je… Powsta­ją w ten spo­sób intry­gu­ją­ce hybry­dy. Mój ulu­bio­ny poeta Beat Gene­ra­tion, Micha­el McC­lu­re, współ­pra­co­wał czę­sto z Ray­em Man­zar­kiem z „The Doors”. Lepiej więc być nie mogło, tzn. bar­dziej prze­wi­dy­wal­nie. A jed­nak każ­da z wyda­nych przez nich płyt, każ­dy krą­żek, to zaska­ku­ją­cy (w sen­sie pozy­tyw­nym), nie­ru­ty­no­wy przy­kład roz­wią­zań w poezji dźwię­ko­wej, tego co moż­na zro­bić, dzia­ła­jąc z odpo­wied­ni­mi ludź­mi. Jest dużo innych akcji, któ­re moc­no sie­dzą mi w gło­wie, np. David Tho­mas z „Pere Ubu” i jego per­for­man­ce itd. Ten „kla­sycz­ny”, wyda­wać by się mogło, sche­mat, czy­ta­nie tek­stu razem z dźwię­ka­mi, nigdy nie będzie czymś wyczer­pa­nym, war­to takie histo­rie kon­ty­nu­ować. Szu­kać pod wodą, w dżun­gli i kocich oczach, to może dać nam znie­nac­ka spe­eda! W przy­pad­ku „ase­mic wri­ting”, poezji kon­kret­nej, dźwię­ko­wej – mówi­my czę­sto o potęż­nej warian­tyw­no­ści, for­mal­nym poten­cja­le, ela­sty­ce tych dzia­łań. Wszyst­ko jest moż­li­we i rów­nie dobrze nic nie jest moż­li­we. Cięż­ko okre­ślić, kie­dy poezja dźwię­ko­wa spraw­dzi się nam w holo­gra­mach, a kie­dy przy oka­zji histo­rii trans­owych, w połą­cze­niach z grą cia­ła i cie­nia. Wszyst­ko może roz­ło­żyć źle zamon­to­wa­na żarów­ka. Atu­tem oka­zu­je się roz­kle­ko­ta­ny mikro­fon. Wszel­kie­go rodza­ju inter­me­dial­ne pro­jek­ty (studyjne/akcyjne) opar­te są w dużym stop­niu na nie­wia­do­mej. Nawet jeśli zabie­ra­ją się za nie gigan­ci w sty­lu w/w Bur­ro­ugh­sa-Coba­ina. Mogą oka­zać się kom­plet­nym minię­ciem. Czymś zro­bio­nym zbyt spon­ta­nicz­nie, a w innym przy­pad­ku sztucz­nie wyra­cho­wa­nym. Trze­ba być wobec sie­bie nie­ustan­nie kry­tycz­nym, dać innym uczest­ni­kom „zbio­rów­ki” szan­sę, nie posia­dać para­noi bez­względ­ne­go guru-lide­ra. W przy­pad­ku „tech­no­lo­gicz­nej samo­wy­star­czal­no­ści” mieć orien­ta­cję, wie­dzę dot. narzę­dzi, któ­ry­mi się posłu­gu­je­my. Gdy­bym miał się poja­wić ponow­nie na hory­zon­cie, z pew­no­ścią zajął­bym się aku­stycz­ną komu­ni­ka­cją wale­ni. Roz­pra­co­wy­wa­niem wspa­nia­łe­go śpie­wu hum­ba­ka i zwal­cza­niem sona­rów woj­sko­wych, któ­re go pacy­fi­ku­ją.

I fini­szo­wo – kil­ka orien­ta­cyj­nych, zwią­za­nych z moją dzia­łal­no­ścią lin­ków (tek­sty-obra­zy-dźwięk):





Piotr Szre­niaw­ski – poeta, pro­wa­dzi blog http://poezjadzwiekowa.blogspot.com