29/05/17

IWONA & IWON

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Tak bar­dzo, bar­dzo kocham Cię
Tak bar­dzo potrze­bu­ję Cię
Tak bar­dzo, bar­dzo kocham Cię
Tak bar­dzo potrze­bu­ję…
To prze­cież wiesz!

(Kazik Sta­szew­ski)

Iwo­na & Iwon, żeby kil­ka spraw lepiej wyjaśnić/rozjaśnić. Przy­kła­dów była­by nie­zli­czo­na ilość, w dodat­ku kla­sycz­nie okrut­nych, „dir­ty”, pszen­no-bura­cza­nych na maxa, więc „moi dro­dzy para­fia­nie” (zaan­ga­żo­wa­ne poet­ki z wąsa­mi, księ­ża, sek­si­ści, homo-hete­ro-mutan­ci, agitatorzy/kapusie/złodzieje, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta, lau­re­aci kon­kur­sów, człon­ki­nie kapi­tuł, gang­ste­rzy, oszu­ka­ni pro­fe­so­rzy, strę­czy­ciel­ki & cały ten genial­nie pasu­ją­cy do sie­bie graj­do­łek) spró­bu­je­my tu tyl­ko sygna­ło­wo & (w mia­rę moż­li­wo­ści) dyplo­ma­tycz­nie. Np. moja nie­daw­na roz­mo­wa ze współ­pra­cow­ni­kiem jed­ne­go z tzw. zasłu­żo­nych, ambit­nych (?) pism o ana­li­zie Szek­spi­ra meto­dą udu­pia­nia Jana (sor­ry, Miko­ła­ja!) Reja etc. (never say sor­ry, chłop­cze o per­ło­wych wło­sach, nad­uży­wa­ją­cy kwa­su wymie­sza­ne­go z eko­lo­gicz­nym mle­kiem pocho­dzą­cym z nie­zna­nych nam ssa­ków). Roz­mo­wa na tere­nie neu­tral­nym, z dala od męt­nych, moko­tow­skich zauł­ków. Tak zawsze widocz­nie naj­le­piej, żeby potem nie było na mnie, żeby unik­nąć „zaszy­fro­wa­nej” gad­ki w sty­lu: „Cenię two­ją dzia­łal­ność, ale z powo­du poli­tycz­nej przy­na­leż­no­ści + zaj­mo­wa­ne­go prze­ze mnie stoł­ka, wolę nie utrzy­my­wać z tobą bez­po­śred­nich kon­tak­tów”.

Tak się skła­da, że znam (widocz­nie flu­idy albo może miłość do kotów, kolo­ro­wych papu­żek i Mie­sa z Bau­hau­su) odpo­wied­nią ilość jajo­gło­wych astro­fi­zy­ków, z któ­ry­mi, oprócz deko­ra­cji aka­de­mic­kich, prze­miesz­cza­łem się szla­ka­mi, o jakich się tym ultra (niby) deli­kat­nym nie­to­pe­rzom od agi­ta­cji „nie śni­ło, nie przy­śni, nie może przy­śnić” (choć­by zaczę­li od jutra tre­no­wać bie­gi prze­ła­jo­we lub inny mar­twy ciąg). Agi­ta­to­rzy! Ani intry­gu­ją­co salo­no­wi, ani jakoś tam cha­ry­zma­tycz­nie brzę­czą­cy, odży­wia­ją­cy się potra­wa­mi w sty­lu jam­ba­laya lub gum­bo. Demon­stra­cja przed­się­bior­ców pod sej­mem… Więc stre­fa neu­tral­na – dla cho­ler­ne­go, świę­te­go spo­ko­ju. Sto­li­ca Babi­lo­nii, cen­trum, sezon much („takich co lubią gów­no”) już lada chwi­la… Czy mucha ma płeć? No jasne! Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda tak­że ma płeć. Iwo­na ma dosta­wać za czy­ta­nie poema­tu 547 i Iwon ma dosta­wać za czy­ta­nie poema­tu 547. I pan Józef za nowe­lę 547 & pani Józe­fa za nowe­lę 547. Sezon much już lada chwi­la. War­saw Ghet­to. Miej­sce neu­tral­ne, z dala od moko­tow­skich zauł­ków. Higie­na psy­chicz­na! Iwo­na & Iwon 547 za gites czy­ta­nie, ratuj­my żon­ki­le, „pło­nie mia­sto, pło­nie pierw­szy maj, a ja na to wszyst­ko sram”. Jacek Mal­czew­ska, jam­ba­laya lub gum­bo. Współ­pra­cow­nik zasłu­żo­ne­go i ambit­ne­go pisma uświa­da­mia mnie (na przy­wi­ta­nie), że Kopen­ha­ga, w któ­rej, co praw­da, nigdy nie był, to według sondaży/opinii naszych roda­ków (zbaw­ców tego moral­nie znisz­czo­ne­go – przez pedry­li i nazi – świa­ta), naj­nud­niej­sze mia­sto Euro­py. Nie zapy­tał, czy pla­nu­ję jakieś poetyc­kie manew­ry z Iwo­ną-Iwo­nem (zero kur­tu­azji), jak moje ogól­ne „samo­po­czu­cie”, lecz z miej­sca wali z głów­ki w City of Copen­ha­gen… Po to, żeby mnie nie­szczę­śni­ka spro­wa­dzić na gle­bę, wypo­zio­mo­wać w kwe­stii wie­lo­funk­cyj­nej suszar­ki lub zaan­ga­żo­wa­nia w bażanta/parytety/palcówki. Jasne. Rozu­mie­my to dobrze.

Iwo­na & Iwon za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży, ratuj­my żon­ki­le, sezon much już lada chwi­la. A skąd taka rze­tel­na wie­dza? Ponie­waż kufel piwa kosz­tu­je w Tivo­li 45 zło­tych (prze­licz­nik). Zna­jo­mi byli i się nie­ste­ty nie nawa­li­li, bo nie było ich na to stać. Oczy­wi­ście moje myśli prze­gra­ne, mało patrio­tycz­ne (Iwon/Iwona, muchy i nazi), dość moc­no chy­ba nie­zro­zu­mia­łe:
1. Dla­cze­go nie uda­li się jakieś 100–200 m poza mur luna­par­ku? Wte­dy kufel już za 30.
2. A w przy­pad­ku lek­kie­go odda­le­nia się od cen­trum – 25.
3. A w przy­pad­ku odda­le­nia się od tzw. tury­stycz­nych szla­ków – 20.
4. A w przy­pad­ku pój­ścia do spo­żyw­cze­go i zaku­pu butelkowego/puszkowego – od 3 do 10. 5. A w przy­pad­ku ocho­ty napi­cia się na ław­kow­skiej, moż­na („nawet”!) pić na zewnątrz, nie ma zaka­zu „spo­ży­wa­nia na świe­żym powie­trzu & w miej­scach publicz­nych”. Byle tyl­ko za dużo nie rzy­gać i nie odle­wać się na prze­stra­szo­ne żon­ki­le.
5 szyb­kich, kon­kret­nych sygna­łów. Jakoś sta­ra­łem się współ­pra­cow­ni­ko­wi ambit­ne­go pisma je sprze­dać, ale był w związ­ku z tym coraz bar­dziej spię­ty-napię­ty. I dalej zaczął nawi­jać o kopen­ha­skiej nudzie, poraż­ce i ogól­nej inte­lek­tu­al­nej („nie to co pol­ski kor­dzik i bażant, i orda, orda zmiaż­dżo­na przez naszych rycer­skich łow­ców pedry­li”) bez­na­dziei. Iwon z Iwo­ną dostrze­gli tam bowiem prze­ra­ża­ją­cą ilość rowe­rów. Wszę­dzie rowe­ry! NUDA… Nawet spe­cjal­ne sio­deł­ka dla dzie­ci. Czło­wiek nie może w spo­ko­ju przejść na dru­gą stro­nę uli­cy – same, w mor­dę, rowe­ry! W dodat­ku naj­czę­ściej czar­ne, zupeł­nie jak te ruskie, któ­ry­mi peda­ło­wa­li­śmy u nas po wsi, w cza­sach mrocz­ne­go PRL‑u.

I jak to moż­li­we w dobie glo­bal­nej kopu­te­ry­za­cji? Prze­cież to jakaś dżu­ma („niech żyją nam, wiel­kie oko, zawsze na stra­ży, bra­cia domi­ni­ka­nie!”) albo inne spo­łecz­ne zbo­cze­nie, typu oszczę­dza­nie na auto­bu­so­wych bile­tach, nie mówiąc już o inwe­sto­wa­niu w wygod­ny trans­port, czy­li szyb­ki, kore­ań­ski samo­chód. Ponie­waż zaczą­łem znów pro­te­sto­wać i przy­ata­ko­wa­łem klien­ta róż­ny­mi pro­sty­mi „kontr­ar­gu­men­ta­mi”, typu spa­dek masy tłusz­czo­wej, szyb­sze prze­miesz­cza­nie się w zapa­ko­wa­nym na maxa mie­ście itd., spoj­rzał z pogar­dą na moje pod­bród­ki & tatu­aże i powie­dział, że posta­ra się, żebym nigdy nie zdo­był nagro­dy w Gdyni/Wieliczce i pod­czas festi­wa­lu ben­gal­skich ogni na szczy­cie nowe­go pała­cu, któ­rym nie­dłu­go zadzi­wi­my świat. Już on mnie wresz­cie defi­ni­tyw­nie usa­dzi! Choć­by mu mia­ły w tym pomóc zaan­ga­żo­wa­ne poet­ki z wąsa­mi, księ­ża, sek­si­ści, homo-hete­ro, gno­sty­cy od pary­te­tów, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta, lau­re­aci kon­kur­sów, człon­ki­nie kapi­tuł, gang­ste­rzy, oszu­ka­ni pro­fe­so­rzy, strę­czy­ciel­ki & cały ten genial­nie pasu­ją­cy do sie­bie graj­do­łek… Pró­bo­wał zmie­nić temat. Zro­bił się kom­plet­nie zie­lo­ny na twa­rzy, gdy go nie­zbyt ser­decz­nie poin­for­mo­wa­łem, ile taki „czar­ny rower” (w prze­licz­ni­ku) kosz­tu­je… To zawsze dzia­ła jak płach­ta na byka. Hajs. Poszedł wte­dy na całość, zarzu­ca­jąc mi zwy­kłe, bez­czel­ne kłam­stwo („mani­pu­la­tor i psy­cho­pa­ta”, kie­dyś już to natchnio­ne hasło w PL sły­sza­łem). Po krót­kiej chwi­li odzy­skał jed­nak ener­gię. Bank­no­ty wyraź­nie zawi­ro­wa­ły mu przed gał­ka­mi. Popra­wił kra­wat. I chuj tam z bażan­tem, to wca­le nie jest pro­blem pań­stwo­wy, naj­wy­żej odtwo­rzy­my gene­tycz­nie mamu­ta. Prze­licz­nik… To nie­moż­li­we. Ruskie, czy­li kopen­ha­skie rowe­ry nie mogą tyle kosz­to­wać! Iwo­na & Iwon za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży, mówi­li mu o panu­ją­cej tam strasz­nej bie­dzie. O czymś tak poni­ża­ją­cym, apo­ka­lip­tycz­nym, że w gło­wie się nie mie­ści.

W porząd­ku, jak kumi­te to kumi­te, przy­go­to­wa­łem się na kolej­ny „cios” współ­pra­cow­ni­ka jed­ne­go z zasłu­żo­nych, ambit­nych pism lite­rac­kich (myśląc jed­no­cze­śnie o moż­li­wo­ści oży­wie­nia sybe­ryj­skie­go kloc­ka, facet dobrze wie­dział jak osła­bić mi kon­cen­tra­cję). Cze­go dowie­dzia­łem się na fini­szu tej roz­wo­jo­wej, sub­tel­nej i pano­ra­micz­nej roz­mo­wy? Taka bie­da, nuda, upa­dek i bez­boż­nic­two, że cha­łu­py nadal kry­te są u was (u nas? no tak, w Danii) strze­chą. Iwo­na ponoć od razu zaczę­ła z wra­że­nia wysy­łać MMS‑y do kole­ża­nek z wydzia­łu zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści pseu­do­ki­bi­ców, a Iwon do kuzyn­ki od spraw odzy­ski­wa­nia mie­nia. Mul­ti-kul­ti! Ara­by-musli­my-pedry­le hodu­ją na stry­chach ser­se­nie! A potem dzi­wić się, że mamy w Kra­ko­wie smog. Współ­pra­cow­nik jed­ne­go z pism miał wyraź­nie sła­bość do sło­wa „szer­szeń”, jego zda­niem (ze wzgl. na sza­cu­nek do przod­ków) powin­no uży­wać się for­my zre­du­ko­wa­nej „ser­seń”. „Szer­szeń” to kla­sycz­ny wymysł nowo­bo­gac­kich mark­si­stów (choć Marks, jak szyb­ko dodał, był w porząd­ku, na pew­no nigdy nie powie­dział­by „szer­szeń”). Obca nam języ­ko­wo muta­cja. Więc strze­chy, ser­se­nie, upa­dek moral­no­ści i bez­boż­nic­two. W takim razie czy­ściec czy rewo­lu­cja? Pan bóg kazał dbać o spra­wy cie­le­sne, poezja zaan­ga­żo­wa­na, Marks/Goebbels o to samo zabie­gał. Higie­na, prze­cież nie wpro­wa­dzisz sami­cy do pomiesz­cze­nia, gdzie może cię znie­nac­ka przy­ata­ko­wać, użą­dlić w sie­dze­nie – lar­wa. Monar­chia nie ma więc sen­su. W Pol­sce mamy nawet sta­do żura­wi. A tak się plu­je na naszą refor­mę szkol­nic­twa! Kata­stro­fa smo­leń­ska? Posia­da olbrzy­mie zna­cze­nie, gdyż oży­wi­ła nie­zbęd­ne dla funk­cjo­no­wa­nia pism życie spo­łecz­ne. Spo­la­ry­zo­wa­ła, ale dzię­ki temu żaden muslim nie zor­ga­ni­zu­je nam tutaj strze­chy. Od razu potrak­to­wa­li­by­śmy go jak nale­ży. Naj­pierw ruszył­by z zapał­ka­mi Iwon (wia­do­mo, tyl­ko face­ci są od gasze­nia poża­rów), a potem Iwo­na, żeby rato­wać koty (nasze kobie­ty nie lubią, kie­dy trzy­ma się na łań­cu­chu „stwo­rze­nia”). Gdy­by nie te unij­ne prze­krę­ty, za czy­ta­nie dosta­wa­li­by­śmy 574, a tu, kur­wa, ser­se­nie. Sabo­taż i roz­kra­da­nie poło­nin. Pedry­le od mul­ti-kul­ti, powo­du­ją­cy smog. My swo­je­go Iwo­no­iwo­na będzie­my bro­nić do upa­dłe­go, bo tyl­ko gen­der liczy się w dobie glo­bal­nej kom­pu­te­ry­za­cji, ale żeby zasu­wać ruskim rowe­rem i pła­cić 45 na huś­taw­ce za kufel, kie­dy w fabry­kach tek­styl­nych na Wscho­dzie gło­du­ją sło­wiań­skie dzie­ci z Peki­nu i Syrii – na to nigdy nie zgo­dzi się nasza nacja. Bez wzglę­du na podzia­ły spo­wo­do­wa­ne brzo­zą, co spo­wo­do­wa­ło, że lata­ją­ca maszy­na podzie­li­ła nas w kwe­stii sprze­da­ży jabłek i dota­cji dla eks­pe­ry­men­tal­nych arty­stów, poszu­ku­ją­cych nie­za­leż­nych form wypo­wie­dzi na płót­nie.

Ser­se­nie! Życzę, żeby ci wyko­si­ły ostat­nie jedyn­ki, jeśli ich wcze­śniej nie stra­cisz, ładu­jąc się ze szpry­cha­mi pod tira, któ­ry ma zawsze pierw­szeń­stwo pod­czas skrę­ca­nia z lewe­go na pra­wy, jeśli jest zare­je­stro­wa­ny w kra­ju prze­strze­ga­ją­cym wol­no­ści sło­wa, wia­ry i posłu­szeń­stwa, wobec ogól­nie sza­no­wa­nych praw i obo­wiąz­ków sza­re­go, prze­są­czo­ne­go meta­fi­zycz­ną głę­bią oby­wa­te­la. Rozu­miesz, czy mam jesz­cze dokład­niej, w spo­sób bar­dziej zaawan­so­wa­ny, a mniej przej­rzy­sty? Nie, nie musiał. To była zwy­kła, pod­ręcz­ni­ko­wa kse­no. Przej­rzy­sta jak muszy­nian­ka. Przy­ka­mu­flo­wa­ny nacjo w połą­cze­niu z Kamień­cem Podol­skim i kato­wa­niem psa w oba­wie przed wście­kli­zną… Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda tak­że ma płeć. Gno­sty­cy od pary­te­tów, mor­der­cy słonia/żubra/bażanta. Więc powró­ci­li­śmy do spraw zasad­ni­czych. One more time – zro­bił się kom­plet­nie (nie­bez­piecz­nie) zie­lo­ny na twa­rzy, gdy go nie­zbyt ser­decz­nie poin­for­mo­wa­łem, ile takie „pokry­cie duń­skie­go dachu strze­chą” (w prze­licz­ni­ku) kosz­tu­je… I zno­wu hajs! Włą­czył pośpiesz­nie odbior­nik. Wylu­zo­wał na chwi­lę z ser­se­niem i pedry­la­mi od mul­ti-kul­ti pro­pa­gu­ją­cy­mi zatru­te chi­li, któ­rych powin­no się szyb­ko wyka­stro­wać z powo­du efek­tu cie­plar­nia­ne­go pla­ne­ty (co spodo­wo­wa­ło­by zresz­tą mniej­szy przy­rost natu­ral­ny w miej­sco­wo­ściach pod Toru­niem i Kut­nem). Wiesz, ile kosz­tu­je zaim­pre­gno­wa­na prze­ciw­o­gnio­wo trzci­na, jakie są kosz­ta wraz z robo­ci­zną? Wiąz­ki nie mogą mieć wil­got­no­ści powy­żej 10%. Na peł­nym desko­wa­niu. Dla naj­bo­gat­szych wydaw­ców i pro­du­cen­tów fil­mo­wych. Zauwa­ży­łem, że zamiast piwa ner­wo­wo zamó­wił set­kę. To jest komu­ni­stycz­na (i zaraz popra­wił), to zna­czy kapi­ta­li­stycz­na, typo­wa pro­pa­gan­da! Sło­ma na peł­nym desko­wa­niu! Iwo­na jest kobie­tą, posia­da prze­cież męską intu­icję, a Iwon zasu­wał kie­dyś na wyso­ko­ściach, zanim spadł i zajął się twór­czo­ścią wojacz­ko­po­dob­ną. Taką siecz­kę z mózgu robi wam wła­śnie neo­li­be­ra­lizm i zatra­ta pod­sta­wo­wych war­to­ści. Wię­cej się już nie ode­zwał, prze­chy­lił, co miał do wypi­cia i zwiał na naj­bliż­szy przy­sta­nek auto­bu­su 522. Sezon much („takich co lubią gów­no”) już lada chwi­la. Powró­ci­łem grzecz­nie na mój czy­sty etnicz­nie Dol­ny Moko­tów, gdzie przy­wi­tał mnie napis: „Chwa­ła boha­te­rom! Pier­do­lić Cra­co­vię i Żydów”.

Cie­ka­we, w jakim wie­ku mogą być Iwo­na & Iwon? Jacek Mal­czew­ska, Józef z Józe­fą, współ­pra­cow­nik jed­ne­go z zasłu­żo­nych, ambit­nych pism lite­rac­kich? Oka­zu­je się, że wszy­scy oni są w wie­ku dowol­nym. Zero gene­ra­cyj­nych róż­nic. Zie­mia jest prze­cież pła­ska. Mają po 20–30-40–50-60–70-80 albo 117 lat. Są kobie­ta­mi i męż­czy­zna­mi. Posia­da­ją dobrze lub umiar­ko­wa­nie roz­bu­do­wa­ne narzą­dy. Nie­któ­rzy z nich jed­no­cze­śnie męskie i żeń­skie. Tutaj nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia. Samo­pyl­ność. Zapłod­nie­nie krzy­żo­we. Pozy­cja od tyłu. Przy­kry­wa­nie twa­rzy gaze­tą. Funk­cjo­nu­ją w związ­kach tra­dy­cyj­nych, bądź mniej tra­dy­cyj­nych. Polia­mo­ria. Wale­nie głów­ką w posadz­kę świą­ty­ni. Queer. Simo­ne de Beau­vo­ir, Jean-Paul Sar­tre & Bian­ca Lam­blin. Iwo­na­iwon z Iwo­nem. Dowol­ne kon­fi­gu­ra­cje. Ich rodzi­ce hodo­wa­li sto­krot­ki, sie­dzie­li za mal­wer­sa­cje w fabry­ce uszcze­lek, zaj­mo­wa­li się zawo­do­wo ana­li­zą Szek­spi­ra meto­dą udu­pia­nia Jana (sor­ry, Miko­ła­ja!) Reja, byli zamoż­ni i wykształ­ce­ni albo też impro­wi­zo­wa­li, żeby zaro­bić na mle­ko pocho­dzą­ce z nie­zna­nych nam zwierząt/motyli. Pocho­dze­nie chłop­skie lub inte­li­genc­kie. Lenin/Gandhi. Sąsiad Brzę­czysz­czy­kie­wicz. Wia­ra w chiń­ski tao­izm, w ate­izm, w baran­ka, któ­ry gła­dzi grze­chy świa­ta. Sta­ty­stycz­nie zapew­ne prze­wa­ga zja­da­czy kar­pia nad jam­ba­layą lub gum­bo. Golon­ki nadzie­wa­nej sma­żo­ną cuki­nią, żeby wyglą­da­ło na ela­sty­kę świa­to­po­glą­do­wą. Minió­wy albo bere­ty z kieł­ba­ską. Hawań­skie cyga­ra. Hasz palo­ny ze szkla­nych fifek. Rza­dziej, wsy­py­wa­ny na srebr­ne, wedlow­skie lot­ni­sko brałn. Twór­cy zaan­ga­żo­wa­ni i kon­ser­wa­tyw­ni. „Lud pra­cu­ją­cy sto­li­cy”. Albo mało­mów­ni ludzie natu­ry, eko. Łow­cy suma i wiel­bi­cie­le sztucz­nych pier­si, wspa­nia­łej Bran­di Love. Zakon­ni­ce z cha­ry­zmą i bez przy­śpie­sze­nia. Jacek Mal­czew­ska. WSZYSCY!

Moi dro­dzy para­fia­nie, agi­ta­to­rzy & zahar­to­wa­ni w pod­sto­li­ko­wych igrasz­kach pogrom­cy ordy – mam nadzie­ję, że dowie­dzie­li­ście się więc już wszyst­kie­go na temat A. Jor­na i Hen­nin­ga Lar­se­na. Kier­ke­ga­ard przy­bi­je wam w kotle piąt­kę. Niels Bohr zapro­si w podróż do rów­no­le­głych, kwan­to­wych świa­tów… Zna­cie cenę bro­wa­ru w Tivo­li, nie potur­bu­je was nigdy czar­ny, prze­klę­ty rower i w noc świę­to­jań­ską pod­ło­ży­cie ogień pod duń­skie strze­chy z barasz­ku­ją­cym tam do opo­ru ser­se­niem. Nie gro­zi wam zatru­cie Tubor­giem (odbi­je­cie to sobie na fir­mo­wych zlo­tach Żubra­mi). A może nawet przy­je­dzie­cie refor­mo­wać reli­gię, to zna­czy mul­ti-kul­ti, poezję, zało­ży­cie fir­my pro­mu­ją­ce wskrze­sze­nie mamu­ta (musie­li­by­ście tyl­ko wejść w jakieś roz­sąd­ne ukła­dy z moskiew­ski­mi mędr­ca­mi od wysy­ła­nia mał­pia­tek na księ­życ). Świat na was cze­ka, w zasa­dzie nie może się już docze­kać! Czy to wszyst­ko doty­czy Nepa­lu? Czy to histo­ria praw­dzi­wa? Tak. Doty­czy bar­dzo sta­re­go wier­sza „Auto­no­mia”, zapi­su o TAM i TUTAJ. Doty­czy bażan­tów, zako­nu teu­toń­skie­go i Jac­ka Mal­czew­skiej. Z pew­no­ścią doty­czy Iwo­ny z Iwo­nem za 547 + zwrot kosz­tów podró­ży. 547 jest tu oczy­wi­ście zapo­da­niem wyłącz­nie umow­nym. Pro­por­cje są wia­do­me. Iwo­na x 1, nato­miast Iwon ze zwięk­szo­ną repre­zen­ta­cją w sej­mie, czy­li klo­ny (klo­ny klo­nów) na mów­ni­cach, pod­czas wie­czor­ków przy mikro­fo­nie. Iwo­no­iwon musi lawi­ro­wać, w zależ­no­ści od upodo­bań kuli­nar­nych orga­ni­za­to­rów festy­nu, wydaw­ców & pra­co­daw­ców. A nawet, jeśli zga­szą już te swo­je mizer­ne, wyma­rzo­ne 547 + zwrot kosz­tów podró­ży na czy­sto (po odli­cze­niu podat­ku), to zazwy­czaj i tak docho­dzi do oczy­wi­ste­go cią­gu dal­sze­go, czy­li wal­ki na widel­ce zatru­te kura­rą. Np.:

1.

- Dasz mi 15 na faj­ki, gdyż muszę z mojej dział­ki kupić sio­strze raj­tu­zy?
– Myślisz fra­je­rze, że jecha­łam tu 500 km brud­nym pocią­giem, czy­tać poezję, po co, żebyś mi teraz prze­pi­jał hono­ra­rium?
– W takim razie 20, żeby była okrą­gła sum­ka.
– Wiesz, jakie są teraz staw­ki za loda?
– Ale to ja znam gościa, któ­ry zna gościa. Dzia­ła­my w teamie. Już o tym zapo­mnia­łaś? A two­je wier­sze są nic nie war­te. Ścią­gnę­li cie­bie, żebym nie obma­cy­wał kla­sy­ka. To zna­czy jego obec­ne­go towa­ru.
– Więc to jakaś reli­gij­na impre­za?
– Ktoś za tym stoi, nawet jak mu regu­lar­nie nie stoi. Wyska­kuj z kasy, zamiast uda­wać cno­tę.

2.

- Kop­snij 50, bo z liry­ki nie star­czy mi nawet na tani biu­sto­nosz.
– Ale jak im dziś nie posta­wię, nie będzie nomi­na­cji i szan­sy na publi­ka­cję, muszę prze­pu­ścić 100, żeby zain­we­sto­wać w przy­szłość.
– Ty poła­mań­cu, nie­udacz­ni­ku i krót­ko­wi­dzu! Roz­pusz­czę plot­kę, że mnie wali­łeś bez wzwo­du. Cały fejs się tym zacie­ka­wi.
– Gdy­by nie ja, nigdy w życiu nie zro­bi­ła­byś licen­cja­tu. Nie mówiąc już o III miej­scu, o któ­re wła­śnie toczy się cała bata­lia. Pocią­ga­ją za sznur­ki ludzie, któ­rzy lubią zapach moje­go dez­odo­ran­tu.
– A chuj z licen­cja­tem. Od dzi­siaj daję ci za mini­mum 80 + flasz­ka wina. A jak coś przy­pad­kiem przy­brą­chasz, ogło­szę, że jesteś sek­si­stą i że dobie­ra­łeś się do jam­ni­ków ciot­ki. Ja tu wal­czę o II, a nie o jakieś tam III, debil­ku…

3.

- Masz tak dobre ser­ce, deli­kat­ną skó­rę i sub­tel­nie ope­ru­jesz meta­fo­ra­mi. Kto powie­dział, że kobie­ty piszą do dupy? Bez kobiet nie było­by na świe­cie bękar­tów, to zna­czy „Pana Tade­usza” i „Tre­nów”. Mogła­byś się dorzu­cić na kawę?
– A ty znasz się na pusz­cza­niu lataw­ców, nigdy w życiu nie spo­tka­łam jesz­cze poety, któ­ry potra­fił­by w tak prze­my­śla­ny spo­sób wypo­wia­dać się na temat ste­row­ców i kółek zęba­tych w zegar­ku naszej hote­lo­wej sprzą­tacz­ki. Od kie­dy zaczą­łeś pić kawę?
– Cho­dzi o taką z mle­kiem. Dobrze wiesz, że nie jestem macho, jak ci wszy­scy pozo­sta­li cwa­nia­cy. 60? Nawet 58 by mnie moc­no pod­ra­to­wa­ło.
– Może­my doko­nać małej pod­mian­ki. Ja tobie 58, a ty mi wydasz 250. Pokry­je to kosz­ta całej tej bła­ze­na­dy. Nie zgry­waj tu marzy­cie­la. Mic­kie­wicz jeb­nął­by cie­bie od razu z kopy­ta. Ten wyjazd to dla mnie robo­ta, taka sama jak każ­da inna.
– Dokład­nie! Muszę sobie porząd­nie poru­chać. Skoń­czysz i tak na Cam­den, ze ście­rą przy garach. Ode­chce ci się wte­dy szczy­to­wa­nia na szczy­cie, ponad fio­le­to­wy­mi wino­gro­na­mi, wysma­ro­wa­ny­mi szczy­na­mi bąków.

4.

- Pier­do­lo­ny męski szo­wi­nizm. Wystar­czy zdjąć gacie, a wte­dy od razu awan­su­jesz w hie­rar­chii. Dobrze widzia­łam, jak się na mój widok śli­ni­li. I jak tu nie zostać les­bą? Albo przy­je­chać na wóz­ku, może wte­dy, któ­ryś dzia­dy­ga by się w koń­cu zli­to­wał, wrzu­cił jakieś drob­ne do pusz­ki?
– Będę tam w nocy na nie­ofi­cjal­nym zamknię­ciu impre­zy. Myślisz, że zga­dzam się z ich wer­dyk­ta­mi? I jak tu nie zostać gejem… Choć w sumie, muszę ci przy­znać, wie­lo­krot­nie bywa­łem już gejem. U nich tak­że wewnętrz­ne podzia­ły i dys­kry­mi­na­cja. Pała­co­we pod­cho­dy non stop. Mała zrzut­ka? Kupił­bym kil­ka ana­li­tycz­nych arcy­dzieł juro­rów.
– Zrzut­kę to się robi na join­ta. Bujaj się nacią­ga­czu…
– Nie jesteś wca­le kobie­tą. Masz w ser­cu fiu­ta.
– Mam w ser­cu wątro­bę. Dla­te­go możesz się jesz­cze ona­ni­zo­wać, jak pod­cie­ram się w tym dwu­gwiazd­ko­wym, gów­nia­nym kiblu.

5.

- Muszę koniecz­nie odre­ago­wać. Pój­dzie­my się cze­goś napić?
– Cze­mu nie. Ja sta­wiam.
– Na to się nigdy nie zgo­dzę. To facet powi­nien sta­wiać kobie­cie. Jak zare­ago­wa­li­by ludzie przy sąsied­nich sto­li­kach, gdy­by zoba­czy­li, że pła­ci za mnie dziew­czy­na? Wezwa­li­by z miej­sca poli­cję albo anty­ter­ro­ry­stów.
– Prze­cież upra­wia­my liry­kę. Myśla­łam, że arty­ści potra­fią być mniej sza­blo­no­wi? OK, jak chcesz. Więc naj­le­piej zrób­my po skan­dy­naw­sku. Każ­dy zapła­ci za sie­bie.
– Zwa­rio­wa­łaś? Tyl­ko nie po skan­dy­naw­sku! Chy­ba zapo­mnia­łaś o ochot­ni­kach z SS Wiking? Zgo­da. For­sa pie­cho­tą nie cho­dzi. Dasz mi 200, ale cicha­czem, zanim dotrze­my do knaj­py.

Czy jest w tym ukła­dzie jakie­kol­wiek „wyj­ście w sytu­acji bez wyj­ścia”? Prze­cież nawet jak ostat­ni zga­si świa­tło i głu­paw­kę prze­nie­sie­my na Gobi, to tam tak­że po chwi­li zacznie się bigos, narze­ka­nie na pustyn­ne­go (kusze­nie) jasz­czu­ra, rzu­ca­nie kamie­niem w nie­wi­dzial­nych inno­wier­ców. Zno­wu poja­wi się ston­ka z fana­tycz­nym musli­mem na cze­le, duń­ska strze­cha, 5 Dywi­zja Pan­cer­na, agen­ci zwie­lo­krot­nie­ni, poezja zaan­ga­żo­wa­na, kobie­ty z wąsa­mi i „męż­czyź­ni, któ­rzy wie­dzą wszyst­ko”. Spad­nie nam z nie­ba samo­lot z gene­ra­ła­mi… Jak zadzia­łać, żeby się wiecz­nie nie chla­stać i unik­nąć losu p. Woło­dy­jow­skie­go? Iwo­na­iwon to oczy­wi­ście puz­zle, nasze słyn­ne „naczy­nia połą­czo­ne”. Osob­nik odkle­ja wąsy, osob­nik przy­kle­ja wąsy, osob­nik łysie­je, osob­nik dosta­je nagle zaro­stu – tam, gdzie nie życzy sobie jego prze­wraż­li­wio­ny spo­wied­nik. Ktoś lubi mor­skie glo­ny i mał­że, a inny zasu­wa w pogo­ni za hima­laj­ski­mi tro­pa­mi pin­gwi­na, licząc na prze­ło­mo­we odkry­cie yeti. Lewi­ta­cja, kopalnia/azbest, Dan­te i Ewa Demar­czyk. Poezja bie­siad­na. Golem… Grom­ni­ca. OK! Ale „rób tak, żeby nie było dzie­ci”. Bez wkła­da­nia butel­ki do… Na przy­kład do pojem­ni­ka prze­zna­czo­ne­go na nie­po­trzeb­ne wyro­by papier­ni­cze, czy­li tzw. maku­la­tu­rę. Korzy­sta­jąc z tego, że nikt mnie tu nie nagry­wa, „PORA NA TELESFORA”: Zaob­ser­wuj­my chwi­lo­we „prze­trzeź­wie­nie” (nie­ko­niecz­nie z powo­du kak­tu­sa czy koki), coś w sty­lu zna­nych okrzy­ków jesz­cze z epo­ki kamie­nia łupa­ne­go: „obudź się, obudź się, pora się obu­dzić” albo „jest potrzeb­na ducho­wa rewo­lu­cja”. Iwo­na odkry­wa „nagle” na swo­jej kon­ty­nen­tal­nej wyspie inną Iwo­nę, nawet do niej jakoś podob­ną (może tyl­ko z paznok­ciem w kolo­rze blue, zamiast kla­sycz­nej odmia­ny czer­wie­ni lub czer­ni), a Iwon spo­ty­ka „znie­nac­ka” dobrze mu chy­ba zna­ne­go z widze­nia, lek­ko przy­gar­bio­ne­go, o wie­le młod­sze­go, czy­li star­sze­go od nie­go o 10–50 sezo­nów Iwo­na. A może wszy­scy są nawet rówie­śni­ka­mi? Intro jak fran­cisz­kań­ska baj­ka (Cor­tez kochał prze­cież pota­jem­nie Pana Mon­te­zu­mę, a Pan Mon­te­zu­ma kochał prze­cież pota­jem­nie Cor­te­za). I co z tego wyni­kło?

MAKE LOVE, NOT WAR 1:

- I co mi masz do powie­dze­nia, ty kicho ziem­nia­cza­na, Mat­ko Polko, Mohe­rze bez­na­dziej­ny, któ­ry kom­pro­mi­tu­je płeć pięk­ną i pośred­nio nisz­czy moje ulot­ne poet­ki zaan­ga­żo­wa­ne?
– Jestem ci tyl­ko nie­zmier­nie wdzięcz­na! Dozgon­nie wdzięcz­na. Wzmac­niasz nasze kół­ko różań­co­we, fre­kwen­cja rośnie po każ­dym two­im wystą­pie­niu…
– A nie czu­jesz, że poświę­cam się rów­nież dla cie­bie?
– Tak, zupeł­nie jak Róża Luk­sem­burg. Wyobraź sobie, że o niej sły­sza­łam. Albo jak Maria Mag­da­le­na. Jak zba­wi­ciel, choć on był prze­cież męż­czy­zną. A wła­ści­wie to chy­ba nie był, bowiem kró­le­stwo jego nie z tego świa­ta…
– Nie pieprz mi tych far­ma­zo­nów. Przyjdź za to na spo­tka­nie z dziew­czy­ną, któ­ra obcię­ła wła­śnie dwóm gościom jaj­ca, zro­bi­ła z tego potem eko­lo­gicz­ny poemat, pod­sta­wi­ła oczy­wi­ście meta­fo­rycz­nie kró­li­ki, żeby nie było przy­pad­kiem kło­po­tów z wła­dzą.
– My lubi­my pasz­tet z zającz­ków, mimo że to są bra­cia mniej­si.
– To prze­staw się wresz­cie na bakła­ża­ny. I jakie „my”?
– Ja i mój sta­ry, dzię­ki któ­re­mu szyb­ciej dosta­łam ren­tę. Nie­do­wład spa­stycz­ny. Dla­te­go korzy­stam obec­nie z życia. Modli­my się trzy razy w tygo­dniu. Faj­ne z nas bab­ki, może byś kie­dyś wpa­dła?
– A w jakim, za prze­pro­sze­niem, celu? Zaba­wia­cie się tam może świecz­ka­mi, zamiast wyjść na uli­ce? Musi­my wyjść na uli­ce, czy ty nicze­go nie widzisz? Nie­dłu­go wpro­wa­dzą nam zakaz uży­wa­nia tam­po­nów!
– Masz rację. Wychodź jak naj­czę­ściej, a jesz­cze naj­le­piej z czer­wo­nym sztan­da­rem. I koniecz­nie musisz pod­pa­lić kukieł­kę. W sumie nie ma zna­cze­nia, czy ktoś ze sta­rej admi­ni­stra­cji Busha, Żyd, czy jakiś inny, tłu­sty pur­pu­rat. Kukieł­ka zawsze dzia­ła na wyobraź­nię.
– My się taki­mi bzde­ta­mi nie zaj­mu­je­my. Pary­te­ty! Pra­sa też zdo­mi­no­wa­na przez chło­pów. Podob­nie jak poli­ty­ka. Cho­dzi o eman­cy­pa­cję, o to, żebyś przy­pad­kiem nie utra­ci­ła kolej­nych zębów.
– „My”?
– My, czy­li kobie­ty, dur­na pało. Chy­ba fak­tycz­nie będę musia­ła wpaść do was z pakie­tem bro­szu­rek o pra­wie do odma­wia­nia sek­su, kie­dy się mie­siącz­ku­je…
– Zaczy­nam dosko­na­le rozu­mieć. Ty napi­szesz do gazet o pary­te­tach, powio­słu­jesz fla­ga­mi z sier­pem i roz­pro­wa­dzisz wśród moich poboż­nych matek tomik o kastra­cji kró­li­ka. Po czymś takim trze­ba się będzie do póź­na w nocy spo­wia­dać, coraz inten­syw­niej udzie­lać księ­żom. Potem pod­ju­dzi­my też swo­je córy i wnucz­ki. Precz z komu­ną! Wzmoc­ni się dodat­ko­wo ilość kobiet w koście­le. Powol­ne, kobie­ce przej­mo­wa­nie kon­tro­li nad dusza­mi tego moral­nie zwi­chro­wa­ne­go naro­du…
– Nie odwra­caj kró­li­ka, to zna­czy kota, ogo­nem. Cho­dzi o nowo­cze­sność. O two­ją i moją god­ność. O kon­fron­ta­cję z prze­śla­du­ją­cym nas od zara­nia dzie­jów patriar­cha­tem. Będę szczę­śli­wa jak zło­wię u cie­bie choć jed­ną zagu­bio­ną owiecz­kę.
– A ja czy­ta­łam Mar­twe dusze. Zaczy­na mi się podo­bać two­ja nomen­kla­tu­ra. Masz takie pięk­ne kora­le… To może się poca­łuj­my?
– Z języ­kiem czy bez?
– Wola­ła­bym tak nor­mal­nie, czy­li z języ­kiem, ale nie wiem, czy wypa­da kobie­cie z kobie­tą…
– Nie bądź głu­pia! Zazwy­czaj liżę się tyl­ko z faga­sa­mi na sta­no­wi­skach, ale dla cie­bie zro­bię wyją­tek… Dla­te­go, że jesteś wystra­szo­ną, zdo­mi­no­wa­ną przez bru­tal­ne­go sam­ca cipecz­ką. Wypa­da, czy nie wypa­da! Bez­sen­sow­ny dyle­mat. Kom­plet­ne drob­no­miesz­czań­stwo…
– To sma­ko­wa­ło o nie­bo lepiej niż pasz­tet z zającz­ków.

MAKE LOVE, NOT WAR 2:

- Czy my się przy­pad­kiem już kie­dyś nie spo­tka­li­śmy? Cho­ciaż nie, to nie­moż­li­we. Osta­tecz­nie zaj­mu­ję się poezją bada­ją­cą zna­cze­nie mró­wek w intry­gach reli­gij­nych i poli­tycz­nych.
– Ja tam czy­tać ani pisać nie potra­fię, ale jak przy­pier­do­lę…
– No wła­śnie! Wybu­chy aktyw­no­ści prze­ci­na­ją­ce okre­sy nie­ak­tyw­no­ści…
– Garo­wa­łem za pobi­cie kobi­ty.
– „Zda­rze­nia zle­wa­ją się w coś w rodza­ju mitycz­ne­go hory­zon­tu…”, kto to napi­sał? Za dużo bio­rę ostat­nio na bar­ki. Kur­wa, kto to napi­sał?
– Kur­wa, że co?
– W koń­cu się ten tro­glo­dy­ta ode­zwał.
– Garo­wa­łem za pobi­cie kobi­ty. Zważ nale­śnik, z kim balu­jesz…
– Nie, nie, nie i jesz­cze raz nie! Na folk­lor nie damy się zła­pać. To było poza tym: „Zważ her­bat­nik, w czym się maczasz”. Ale, jaki to region nasze­go boga­te­go w rudę mie­dzi obsza­ru?
– Ale jak przy­pier­do­lę…
– Oczy­wi­ście! Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość… Łącze­nie gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska…
– Na drze­wie to powie­sił się kie­dyś mój stry­jek.
– Jed­ność. Męskość. Poezja! Takie spo­tka­nia dzia­ła­ją na mnie sty­mu­lu­ją­co! Żad­na sami­ca nie potra­fi­ła­by komu­ni­ko­wać się w podob­nie filo­zo­ficz­ny, lapi­dar­ny spo­sób.
– Masz pan coś na coś pod to spo­tka­nie?
– Coś w rodza­ju mitycz­ne­go hory­zon­tu? Kur­wa, może to ja wymy­śli­łem?
– Kur­wa i kur­wa… Pią­ta­ka albo przy­naj­mniej trzy zło­te.
– Zda­je mi się, że odna­la­złem zagu­bio­ne ogni­wo. Sens poezji pole­ga wyłącz­nie na łącze­niu gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska…
– Pod drze­wem moż­na się napić…
– Jed­ność. Męskość. Poezja!
– I poru­chać.
– Żad­na sami­ca nie potra­fi­ła­by komu­ni­ko­wać się w podob­nie filo­zo­ficz­ny, lapi­dar­ny spo­sób.
– Filo­zo­ficz­nie… to ja mogę cie­bie. W dupę. Dawaj pią­ta­ka i zjeż­dżaj, zanim się nie skon­cen­tru­ję…
– Tak, oczy­wi­ście. Pro­szę, mam rów­no 10. Resz­ty nie trze­ba wyda­wać. Szczęść boże! Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość…
– Pożal się boże… Że też takie fra­jer­stwo nadal się krę­ci po świe­cie. Ale dał 10. Co on tam wła­ści­wie nawi­jał? Jed­ność, męskość, rucha­nie?

I na tym koń­czy się nasz „Teles­for”. W przy­pad­ku Iwo­na nie­zbyt może ide­ali­stycz­nie. Ale osta­tecz­nie (pró­ba myśle­nia mniej roba­czy­we­go) ssa­ki się nie zagry­zły. Spra­wę zała­twił (jak zwy­kle) bank­not. Pie­niądz rzą­dzi świa­tem! Czy bar­dziej „spra­wie­dli­wy podział dóbr” (bank­not poety był być może b. cięż­ko „wyszar­pa­nym” bank­no­tem, bie­da ma róż­ne obli­cza) zneu­tra­li­zo­wał­by kon­flikt wokół 5 Dywi­zji Pan­cer­nej, zła­go­dził fan­ta­zje nie­do­pi­te­go ojca naro­du, przy­czy­nił do nakie­ro­wa­nia poezji zaan­ga­żo­wa­nej na „spra­wy zwią­za­ne z łącze­niem gałę­zi drze­wa gene­alo­gicz­ne­go w mia­rę cofa­nia się do mro­wi­ska”? Raczej nie. Prze­cież taką masz teraz funk­cję – napi­szesz do gazet o pary­te­tach i roz­pro­wa­dzisz wśród poboż­nych matek tomik o kastra­cji kró­li­ka. Potem i tak roz­my­dlisz się w „wiel­kim błę­ki­cie”… To tyl­ko chwi­lo­we wybu­chy aktyw­no­ści prze­ci­na­ją­ce okre­sy nie­ak­tyw­no­ści. Spo­łecz­nie zde­fi­nio­wa­na, struk­tu­ral­na odle­głość… Ale podró­że kształ­cą. Nie muszą powo­do­wać wyłącz­nie mania­kal­nej depre­sji. Zawsze war­to – to prze­cież wiesz! – z tymi bakła­ża­na­mi.

PS.

I jesz­cze na koniec mini-akcent z nasze­go uko­cha­ne­go fron­tu „ani­mals”. Jakiś czas temu mia­łem na blo­gu Wojt­ka Wil­czy­ka „hiper­re­alizm” szyb­ką, spon­ta­nicz­ną wymia­nę „info” dot. zwie­rząt, szwedz­kiej kieł­ba­sy z czer­wo­ną skór­ką, a tak­że (fina­ło­wo) brał­na (czy­li brown sugar). Zapo­da­łem tam pew­ną rzecz, tutaj przy­to­czę w lek­ko zmo­dy­fi­ko­wa­nej for­mie: „Par­ki bez­kr­wa­we­go safa­ri w Afry­ce! W ostat­nich latach wła­śnie na ich tere­nach kłu­sow­ni­cy wybi­li naj­więk­szą ilość ssa­ków, nie tyl­ko tych zagro­żo­nych wygi­nię­ciem. Zaczę­ły więc powsta­wać tzw. pry­wat­ne rezer­wa­ty (naj­wię­cej z nich w RPA). I oka­za­ło się, że w prze­cią­gu ostat­nich kil­ku lat znacz­nie zwięk­szo­no popu­la­cję sło­ni, noso­roż­ców, lwów etc. Funk­cjo­nu­ją one na dość mało „roman­tycz­nej”, czy popraw­nej poli­tycz­nie zasa­dzie. Mają po zęby uzbro­jo­ny per­so­nel ochron­ny, ide­al­nie wypo­sa­żo­ny w nowo­cze­sne urzą­dze­nia elek­tro­nicz­ne, któ­re z łatwo­ścią namie­rza­ją kłu­sow­ni­ków. Kon­tak­tu­jąc się z tymi rezer­wa­ta­mi, moż­na zamó­wić polo­wa­nie na dowol­ne­go ssa­ka, nawet takie­go z listy zagro­żo­nych. Ceny w zależ­no­ści od gatun­ku: 10.000 – 100.000 USD. I panowie/panie z Man­hat­ta­nu mogą sobie strze­lać, ile chcą, do opo­ru. Dzię­ki jed­ne­mu zabi­te­mu zwie­rzę­ciu, uda­je się pod­ho­do­wać trzy następ­ne. Rezul­tat jest kon­kret­ny – tyl­ko tam będą mogły prze­trwać uni­kal­ne gatun­ki… Więc posta­wa spon­ta­nicz­na albo wyra­cho­wa­na. Sztan­da­ry lub kal­ku­la­cje. Deba­ta jest zakrę­co­na, bo ludzie są poje­ba­mi i widocz­nie nale­ży dzia­łać tyl­ko w ten spo­sób, who knows?”.