IWONA & IWON
Grzegorz Wróblewski
Strona cyklu
MatrixGrzegorz Wróblewski
Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.
Tak bardzo, bardzo kocham Cię
Tak bardzo potrzebuję Cię
Tak bardzo, bardzo kocham Cię
Tak bardzo potrzebuję…
To przecież wiesz!
(Kazik Staszewski)
Iwona & Iwon, żeby kilka spraw lepiej wyjaśnić/rozjaśnić. Przykładów byłaby niezliczona ilość, w dodatku klasycznie okrutnych, „dirty”, pszenno-buraczanych na maxa, więc „moi drodzy parafianie” (zaangażowane poetki z wąsami, księża, seksiści, homo-hetero-mutanci, agitatorzy/kapusie/złodzieje, mordercy słonia/żubra/bażanta, laureaci konkursów, członkinie kapituł, gangsterzy, oszukani profesorzy, stręczycielki & cały ten genialnie pasujący do siebie grajdołek) spróbujemy tu tylko sygnałowo & (w miarę możliwości) dyplomatycznie. Np. moja niedawna rozmowa ze współpracownikiem jednego z tzw. zasłużonych, ambitnych (?) pism o analizie Szekspira metodą udupiania Jana (sorry, Mikołaja!) Reja etc. (never say sorry, chłopcze o perłowych włosach, nadużywający kwasu wymieszanego z ekologicznym mlekiem pochodzącym z nieznanych nam ssaków). Rozmowa na terenie neutralnym, z dala od mętnych, mokotowskich zaułków. Tak zawsze widocznie najlepiej, żeby potem nie było na mnie, żeby uniknąć „zaszyfrowanej” gadki w stylu: „Cenię twoją działalność, ale z powodu politycznej przynależności + zajmowanego przeze mnie stołka, wolę nie utrzymywać z tobą bezpośrednich kontaktów”.
Tak się składa, że znam (widocznie fluidy albo może miłość do kotów, kolorowych papużek i Miesa z Bauhausu) odpowiednią ilość jajogłowych astrofizyków, z którymi, oprócz dekoracji akademickich, przemieszczałem się szlakami, o jakich się tym ultra (niby) delikatnym nietoperzom od agitacji „nie śniło, nie przyśni, nie może przyśnić” (choćby zaczęli od jutra trenować biegi przełajowe lub inny martwy ciąg). Agitatorzy! Ani intrygująco salonowi, ani jakoś tam charyzmatycznie brzęczący, odżywiający się potrawami w stylu jambalaya lub gumbo. Demonstracja przedsiębiorców pod sejmem… Więc strefa neutralna – dla cholernego, świętego spokoju. Stolica Babilonii, centrum, sezon much („takich co lubią gówno”) już lada chwila… Czy mucha ma płeć? No jasne! Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda także ma płeć. Iwona ma dostawać za czytanie poematu 547 i Iwon ma dostawać za czytanie poematu 547. I pan Józef za nowelę 547 & pani Józefa za nowelę 547. Sezon much już lada chwila. Warsaw Ghetto. Miejsce neutralne, z dala od mokotowskich zaułków. Higiena psychiczna! Iwona & Iwon 547 za gites czytanie, ratujmy żonkile, „płonie miasto, płonie pierwszy maj, a ja na to wszystko sram”. Jacek Malczewska, jambalaya lub gumbo. Współpracownik zasłużonego i ambitnego pisma uświadamia mnie (na przywitanie), że Kopenhaga, w której, co prawda, nigdy nie był, to według sondaży/opinii naszych rodaków (zbawców tego moralnie zniszczonego – przez pedryli i nazi – świata), najnudniejsze miasto Europy. Nie zapytał, czy planuję jakieś poetyckie manewry z Iwoną-Iwonem (zero kurtuazji), jak moje ogólne „samopoczucie”, lecz z miejsca wali z główki w City of Copenhagen… Po to, żeby mnie nieszczęśnika sprowadzić na glebę, wypoziomować w kwestii wielofunkcyjnej suszarki lub zaangażowania w bażanta/parytety/palcówki. Jasne. Rozumiemy to dobrze.
Iwona & Iwon za 547 + zwrot kosztów podróży, ratujmy żonkile, sezon much już lada chwila. A skąd taka rzetelna wiedza? Ponieważ kufel piwa kosztuje w Tivoli 45 złotych (przelicznik). Znajomi byli i się niestety nie nawalili, bo nie było ich na to stać. Oczywiście moje myśli przegrane, mało patriotyczne (Iwon/Iwona, muchy i nazi), dość mocno chyba niezrozumiałe:
1. Dlaczego nie udali się jakieś 100–200 m poza mur lunaparku? Wtedy kufel już za 30.
2. A w przypadku lekkiego oddalenia się od centrum – 25.
3. A w przypadku oddalenia się od tzw. turystycznych szlaków – 20.
4. A w przypadku pójścia do spożywczego i zakupu butelkowego/puszkowego – od 3 do 10. 5. A w przypadku ochoty napicia się na ławkowskiej, można („nawet”!) pić na zewnątrz, nie ma zakazu „spożywania na świeżym powietrzu & w miejscach publicznych”. Byle tylko za dużo nie rzygać i nie odlewać się na przestraszone żonkile.
5 szybkich, konkretnych sygnałów. Jakoś starałem się współpracownikowi ambitnego pisma je sprzedać, ale był w związku z tym coraz bardziej spięty-napięty. I dalej zaczął nawijać o kopenhaskiej nudzie, porażce i ogólnej intelektualnej („nie to co polski kordzik i bażant, i orda, orda zmiażdżona przez naszych rycerskich łowców pedryli”) beznadziei. Iwon z Iwoną dostrzegli tam bowiem przerażającą ilość rowerów. Wszędzie rowery! NUDA… Nawet specjalne siodełka dla dzieci. Człowiek nie może w spokoju przejść na drugą stronę ulicy – same, w mordę, rowery! W dodatku najczęściej czarne, zupełnie jak te ruskie, którymi pedałowaliśmy u nas po wsi, w czasach mrocznego PRL‑u.
I jak to możliwe w dobie globalnej koputeryzacji? Przecież to jakaś dżuma („niech żyją nam, wielkie oko, zawsze na straży, bracia dominikanie!”) albo inne społeczne zboczenie, typu oszczędzanie na autobusowych biletach, nie mówiąc już o inwestowaniu w wygodny transport, czyli szybki, koreański samochód. Ponieważ zacząłem znów protestować i przyatakowałem klienta różnymi prostymi „kontrargumentami”, typu spadek masy tłuszczowej, szybsze przemieszczanie się w zapakowanym na maxa mieście itd., spojrzał z pogardą na moje podbródki & tatuaże i powiedział, że postara się, żebym nigdy nie zdobył nagrody w Gdyni/Wieliczce i podczas festiwalu bengalskich ogni na szczycie nowego pałacu, którym niedługo zadziwimy świat. Już on mnie wreszcie definitywnie usadzi! Choćby mu miały w tym pomóc zaangażowane poetki z wąsami, księża, seksiści, homo-hetero, gnostycy od parytetów, mordercy słonia/żubra/bażanta, laureaci konkursów, członkinie kapituł, gangsterzy, oszukani profesorzy, stręczycielki & cały ten genialnie pasujący do siebie grajdołek… Próbował zmienić temat. Zrobił się kompletnie zielony na twarzy, gdy go niezbyt serdecznie poinformowałem, ile taki „czarny rower” (w przeliczniku) kosztuje… To zawsze działa jak płachta na byka. Hajs. Poszedł wtedy na całość, zarzucając mi zwykłe, bezczelne kłamstwo („manipulator i psychopata”, kiedyś już to natchnione hasło w PL słyszałem). Po krótkiej chwili odzyskał jednak energię. Banknoty wyraźnie zawirowały mu przed gałkami. Poprawił krawat. I chuj tam z bażantem, to wcale nie jest problem państwowy, najwyżej odtworzymy genetycznie mamuta. Przelicznik… To niemożliwe. Ruskie, czyli kopenhaskie rowery nie mogą tyle kosztować! Iwona & Iwon za 547 + zwrot kosztów podróży, mówili mu o panującej tam strasznej biedzie. O czymś tak poniżającym, apokaliptycznym, że w głowie się nie mieści.
W porządku, jak kumite to kumite, przygotowałem się na kolejny „cios” współpracownika jednego z zasłużonych, ambitnych pism literackich (myśląc jednocześnie o możliwości ożywienia syberyjskiego klocka, facet dobrze wiedział jak osłabić mi koncentrację). Czego dowiedziałem się na finiszu tej rozwojowej, subtelnej i panoramicznej rozmowy? Taka bieda, nuda, upadek i bezbożnictwo, że chałupy nadal kryte są u was (u nas? no tak, w Danii) strzechą. Iwona ponoć od razu zaczęła z wrażenia wysyłać MMS‑y do koleżanek z wydziału zwalczania przestępczości pseudokibiców, a Iwon do kuzynki od spraw odzyskiwania mienia. Multi-kulti! Araby-muslimy-pedryle hodują na strychach sersenie! A potem dziwić się, że mamy w Krakowie smog. Współpracownik jednego z pism miał wyraźnie słabość do słowa „szerszeń”, jego zdaniem (ze wzgl. na szacunek do przodków) powinno używać się formy zredukowanej „serseń”. „Szerszeń” to klasyczny wymysł nowobogackich marksistów (choć Marks, jak szybko dodał, był w porządku, na pewno nigdy nie powiedziałby „szerszeń”). Obca nam językowo mutacja. Więc strzechy, sersenie, upadek moralności i bezbożnictwo. W takim razie czyściec czy rewolucja? Pan bóg kazał dbać o sprawy cielesne, poezja zaangażowana, Marks/Goebbels o to samo zabiegał. Higiena, przecież nie wprowadzisz samicy do pomieszczenia, gdzie może cię znienacka przyatakować, użądlić w siedzenie – larwa. Monarchia nie ma więc sensu. W Polsce mamy nawet stado żurawi. A tak się pluje na naszą reformę szkolnictwa! Katastrofa smoleńska? Posiada olbrzymie znaczenie, gdyż ożywiła niezbędne dla funkcjonowania pism życie społeczne. Spolaryzowała, ale dzięki temu żaden muslim nie zorganizuje nam tutaj strzechy. Od razu potraktowalibyśmy go jak należy. Najpierw ruszyłby z zapałkami Iwon (wiadomo, tylko faceci są od gaszenia pożarów), a potem Iwona, żeby ratować koty (nasze kobiety nie lubią, kiedy trzyma się na łańcuchu „stworzenia”). Gdyby nie te unijne przekręty, za czytanie dostawalibyśmy 574, a tu, kurwa, sersenie. Sabotaż i rozkradanie połonin. Pedryle od multi-kulti, powodujący smog. My swojego Iwonoiwona będziemy bronić do upadłego, bo tylko gender liczy się w dobie globalnej komputeryzacji, ale żeby zasuwać ruskim rowerem i płacić 45 na huśtawce za kufel, kiedy w fabrykach tekstylnych na Wschodzie głodują słowiańskie dzieci z Pekinu i Syrii – na to nigdy nie zgodzi się nasza nacja. Bez względu na podziały spowodowane brzozą, co spowodowało, że latająca maszyna podzieliła nas w kwestii sprzedaży jabłek i dotacji dla eksperymentalnych artystów, poszukujących niezależnych form wypowiedzi na płótnie.
Sersenie! Życzę, żeby ci wykosiły ostatnie jedynki, jeśli ich wcześniej nie stracisz, ładując się ze szprychami pod tira, który ma zawsze pierwszeństwo podczas skręcania z lewego na prawy, jeśli jest zarejestrowany w kraju przestrzegającym wolności słowa, wiary i posłuszeństwa, wobec ogólnie szanowanych praw i obowiązków szarego, przesączonego metafizyczną głębią obywatela. Rozumiesz, czy mam jeszcze dokładniej, w sposób bardziej zaawansowany, a mniej przejrzysty? Nie, nie musiał. To była zwykła, podręcznikowa kseno. Przejrzysta jak muszynianka. Przykamuflowany nacjo w połączeniu z Kamieńcem Podolskim i katowaniem psa w obawie przed wścieklizną… Ja mam płeć i ty masz płeć. Woda także ma płeć. Gnostycy od parytetów, mordercy słonia/żubra/bażanta. Więc powróciliśmy do spraw zasadniczych. One more time – zrobił się kompletnie (niebezpiecznie) zielony na twarzy, gdy go niezbyt serdecznie poinformowałem, ile takie „pokrycie duńskiego dachu strzechą” (w przeliczniku) kosztuje… I znowu hajs! Włączył pośpiesznie odbiornik. Wyluzował na chwilę z serseniem i pedrylami od multi-kulti propagującymi zatrute chili, których powinno się szybko wykastrować z powodu efektu cieplarnianego planety (co spodowowałoby zresztą mniejszy przyrost naturalny w miejscowościach pod Toruniem i Kutnem). Wiesz, ile kosztuje zaimpregnowana przeciwogniowo trzcina, jakie są koszta wraz z robocizną? Wiązki nie mogą mieć wilgotności powyżej 10%. Na pełnym deskowaniu. Dla najbogatszych wydawców i producentów filmowych. Zauważyłem, że zamiast piwa nerwowo zamówił setkę. To jest komunistyczna (i zaraz poprawił), to znaczy kapitalistyczna, typowa propaganda! Słoma na pełnym deskowaniu! Iwona jest kobietą, posiada przecież męską intuicję, a Iwon zasuwał kiedyś na wysokościach, zanim spadł i zajął się twórczością wojaczkopodobną. Taką sieczkę z mózgu robi wam właśnie neoliberalizm i zatrata podstawowych wartości. Więcej się już nie odezwał, przechylił, co miał do wypicia i zwiał na najbliższy przystanek autobusu 522. Sezon much („takich co lubią gówno”) już lada chwila. Powróciłem grzecznie na mój czysty etnicznie Dolny Mokotów, gdzie przywitał mnie napis: „Chwała bohaterom! Pierdolić Cracovię i Żydów”.
Ciekawe, w jakim wieku mogą być Iwona & Iwon? Jacek Malczewska, Józef z Józefą, współpracownik jednego z zasłużonych, ambitnych pism literackich? Okazuje się, że wszyscy oni są w wieku dowolnym. Zero generacyjnych różnic. Ziemia jest przecież płaska. Mają po 20–30-40–50-60–70-80 albo 117 lat. Są kobietami i mężczyznami. Posiadają dobrze lub umiarkowanie rozbudowane narządy. Niektórzy z nich jednocześnie męskie i żeńskie. Tutaj nie ma to żadnego znaczenia. Samopylność. Zapłodnienie krzyżowe. Pozycja od tyłu. Przykrywanie twarzy gazetą. Funkcjonują w związkach tradycyjnych, bądź mniej tradycyjnych. Poliamoria. Walenie główką w posadzkę świątyni. Queer. Simone de Beauvoir, Jean-Paul Sartre & Bianca Lamblin. Iwonaiwon z Iwonem. Dowolne konfiguracje. Ich rodzice hodowali stokrotki, siedzieli za malwersacje w fabryce uszczelek, zajmowali się zawodowo analizą Szekspira metodą udupiania Jana (sorry, Mikołaja!) Reja, byli zamożni i wykształceni albo też improwizowali, żeby zarobić na mleko pochodzące z nieznanych nam zwierząt/motyli. Pochodzenie chłopskie lub inteligenckie. Lenin/Gandhi. Sąsiad Brzęczyszczykiewicz. Wiara w chiński taoizm, w ateizm, w baranka, który gładzi grzechy świata. Statystycznie zapewne przewaga zjadaczy karpia nad jambalayą lub gumbo. Golonki nadziewanej smażoną cukinią, żeby wyglądało na elastykę światopoglądową. Miniówy albo berety z kiełbaską. Hawańskie cygara. Hasz palony ze szklanych fifek. Rzadziej, wsypywany na srebrne, wedlowskie lotnisko brałn. Twórcy zaangażowani i konserwatywni. „Lud pracujący stolicy”. Albo małomówni ludzie natury, eko. Łowcy suma i wielbiciele sztucznych piersi, wspaniałej Brandi Love. Zakonnice z charyzmą i bez przyśpieszenia. Jacek Malczewska. WSZYSCY!
Moi drodzy parafianie, agitatorzy & zahartowani w podstolikowych igraszkach pogromcy ordy – mam nadzieję, że dowiedzieliście się więc już wszystkiego na temat A. Jorna i Henninga Larsena. Kierkegaard przybije wam w kotle piątkę. Niels Bohr zaprosi w podróż do równoległych, kwantowych światów… Znacie cenę browaru w Tivoli, nie poturbuje was nigdy czarny, przeklęty rower i w noc świętojańską podłożycie ogień pod duńskie strzechy z baraszkującym tam do oporu serseniem. Nie grozi wam zatrucie Tuborgiem (odbijecie to sobie na firmowych zlotach Żubrami). A może nawet przyjedziecie reformować religię, to znaczy multi-kulti, poezję, założycie firmy promujące wskrzeszenie mamuta (musielibyście tylko wejść w jakieś rozsądne układy z moskiewskimi mędrcami od wysyłania małpiatek na księżyc). Świat na was czeka, w zasadzie nie może się już doczekać! Czy to wszystko dotyczy Nepalu? Czy to historia prawdziwa? Tak. Dotyczy bardzo starego wiersza „Autonomia”, zapisu o TAM i TUTAJ. Dotyczy bażantów, zakonu teutońskiego i Jacka Malczewskiej. Z pewnością dotyczy Iwony z Iwonem za 547 + zwrot kosztów podróży. 547 jest tu oczywiście zapodaniem wyłącznie umownym. Proporcje są wiadome. Iwona x 1, natomiast Iwon ze zwiększoną reprezentacją w sejmie, czyli klony (klony klonów) na mównicach, podczas wieczorków przy mikrofonie. Iwonoiwon musi lawirować, w zależności od upodobań kulinarnych organizatorów festynu, wydawców & pracodawców. A nawet, jeśli zgaszą już te swoje mizerne, wymarzone 547 + zwrot kosztów podróży na czysto (po odliczeniu podatku), to zazwyczaj i tak dochodzi do oczywistego ciągu dalszego, czyli walki na widelce zatrute kurarą. Np.:
1.
- Dasz mi 15 na fajki, gdyż muszę z mojej działki kupić siostrze rajtuzy?
– Myślisz frajerze, że jechałam tu 500 km brudnym pociągiem, czytać poezję, po co, żebyś mi teraz przepijał honorarium?
– W takim razie 20, żeby była okrągła sumka.
– Wiesz, jakie są teraz stawki za loda?
– Ale to ja znam gościa, który zna gościa. Działamy w teamie. Już o tym zapomniałaś? A twoje wiersze są nic nie warte. Ściągnęli ciebie, żebym nie obmacywał klasyka. To znaczy jego obecnego towaru.
– Więc to jakaś religijna impreza?
– Ktoś za tym stoi, nawet jak mu regularnie nie stoi. Wyskakuj z kasy, zamiast udawać cnotę.
2.
- Kopsnij 50, bo z liryki nie starczy mi nawet na tani biustonosz.
– Ale jak im dziś nie postawię, nie będzie nominacji i szansy na publikację, muszę przepuścić 100, żeby zainwestować w przyszłość.
– Ty połamańcu, nieudaczniku i krótkowidzu! Rozpuszczę plotkę, że mnie waliłeś bez wzwodu. Cały fejs się tym zaciekawi.
– Gdyby nie ja, nigdy w życiu nie zrobiłabyś licencjatu. Nie mówiąc już o III miejscu, o które właśnie toczy się cała batalia. Pociągają za sznurki ludzie, którzy lubią zapach mojego dezodorantu.
– A chuj z licencjatem. Od dzisiaj daję ci za minimum 80 + flaszka wina. A jak coś przypadkiem przybrąchasz, ogłoszę, że jesteś seksistą i że dobierałeś się do jamników ciotki. Ja tu walczę o II, a nie o jakieś tam III, debilku…
3.
- Masz tak dobre serce, delikatną skórę i subtelnie operujesz metaforami. Kto powiedział, że kobiety piszą do dupy? Bez kobiet nie byłoby na świecie bękartów, to znaczy „Pana Tadeusza” i „Trenów”. Mogłabyś się dorzucić na kawę?
– A ty znasz się na puszczaniu latawców, nigdy w życiu nie spotkałam jeszcze poety, który potrafiłby w tak przemyślany sposób wypowiadać się na temat sterowców i kółek zębatych w zegarku naszej hotelowej sprzątaczki. Od kiedy zacząłeś pić kawę?
– Chodzi o taką z mlekiem. Dobrze wiesz, że nie jestem macho, jak ci wszyscy pozostali cwaniacy. 60? Nawet 58 by mnie mocno podratowało.
– Możemy dokonać małej podmianki. Ja tobie 58, a ty mi wydasz 250. Pokryje to koszta całej tej błazenady. Nie zgrywaj tu marzyciela. Mickiewicz jebnąłby ciebie od razu z kopyta. Ten wyjazd to dla mnie robota, taka sama jak każda inna.
– Dokładnie! Muszę sobie porządnie poruchać. Skończysz i tak na Camden, ze ścierą przy garach. Odechce ci się wtedy szczytowania na szczycie, ponad fioletowymi winogronami, wysmarowanymi szczynami bąków.
4.
- Pierdolony męski szowinizm. Wystarczy zdjąć gacie, a wtedy od razu awansujesz w hierarchii. Dobrze widziałam, jak się na mój widok ślinili. I jak tu nie zostać lesbą? Albo przyjechać na wózku, może wtedy, któryś dziadyga by się w końcu zlitował, wrzucił jakieś drobne do puszki?
– Będę tam w nocy na nieoficjalnym zamknięciu imprezy. Myślisz, że zgadzam się z ich werdyktami? I jak tu nie zostać gejem… Choć w sumie, muszę ci przyznać, wielokrotnie bywałem już gejem. U nich także wewnętrzne podziały i dyskryminacja. Pałacowe podchody non stop. Mała zrzutka? Kupiłbym kilka analitycznych arcydzieł jurorów.
– Zrzutkę to się robi na jointa. Bujaj się naciągaczu…
– Nie jesteś wcale kobietą. Masz w sercu fiuta.
– Mam w sercu wątrobę. Dlatego możesz się jeszcze onanizować, jak podcieram się w tym dwugwiazdkowym, gównianym kiblu.
5.
- Muszę koniecznie odreagować. Pójdziemy się czegoś napić?
– Czemu nie. Ja stawiam.
– Na to się nigdy nie zgodzę. To facet powinien stawiać kobiecie. Jak zareagowaliby ludzie przy sąsiednich stolikach, gdyby zobaczyli, że płaci za mnie dziewczyna? Wezwaliby z miejsca policję albo antyterrorystów.
– Przecież uprawiamy lirykę. Myślałam, że artyści potrafią być mniej szablonowi? OK, jak chcesz. Więc najlepiej zróbmy po skandynawsku. Każdy zapłaci za siebie.
– Zwariowałaś? Tylko nie po skandynawsku! Chyba zapomniałaś o ochotnikach z SS Wiking? Zgoda. Forsa piechotą nie chodzi. Dasz mi 200, ale cichaczem, zanim dotrzemy do knajpy.
Czy jest w tym układzie jakiekolwiek „wyjście w sytuacji bez wyjścia”? Przecież nawet jak ostatni zgasi światło i głupawkę przeniesiemy na Gobi, to tam także po chwili zacznie się bigos, narzekanie na pustynnego (kuszenie) jaszczura, rzucanie kamieniem w niewidzialnych innowierców. Znowu pojawi się stonka z fanatycznym muslimem na czele, duńska strzecha, 5 Dywizja Pancerna, agenci zwielokrotnieni, poezja zaangażowana, kobiety z wąsami i „mężczyźni, którzy wiedzą wszystko”. Spadnie nam z nieba samolot z generałami… Jak zadziałać, żeby się wiecznie nie chlastać i uniknąć losu p. Wołodyjowskiego? Iwonaiwon to oczywiście puzzle, nasze słynne „naczynia połączone”. Osobnik odkleja wąsy, osobnik przykleja wąsy, osobnik łysieje, osobnik dostaje nagle zarostu – tam, gdzie nie życzy sobie jego przewrażliwiony spowiednik. Ktoś lubi morskie glony i małże, a inny zasuwa w pogoni za himalajskimi tropami pingwina, licząc na przełomowe odkrycie yeti. Lewitacja, kopalnia/azbest, Dante i Ewa Demarczyk. Poezja biesiadna. Golem… Gromnica. OK! Ale „rób tak, żeby nie było dzieci”. Bez wkładania butelki do… Na przykład do pojemnika przeznaczonego na niepotrzebne wyroby papiernicze, czyli tzw. makulaturę. Korzystając z tego, że nikt mnie tu nie nagrywa, „PORA NA TELESFORA”: Zaobserwujmy chwilowe „przetrzeźwienie” (niekoniecznie z powodu kaktusa czy koki), coś w stylu znanych okrzyków jeszcze z epoki kamienia łupanego: „obudź się, obudź się, pora się obudzić” albo „jest potrzebna duchowa rewolucja”. Iwona odkrywa „nagle” na swojej kontynentalnej wyspie inną Iwonę, nawet do niej jakoś podobną (może tylko z paznokciem w kolorze blue, zamiast klasycznej odmiany czerwieni lub czerni), a Iwon spotyka „znienacka” dobrze mu chyba znanego z widzenia, lekko przygarbionego, o wiele młodszego, czyli starszego od niego o 10–50 sezonów Iwona. A może wszyscy są nawet rówieśnikami? Intro jak franciszkańska bajka (Cortez kochał przecież potajemnie Pana Montezumę, a Pan Montezuma kochał przecież potajemnie Corteza). I co z tego wynikło?
MAKE LOVE, NOT WAR 1:
- I co mi masz do powiedzenia, ty kicho ziemniaczana, Matko Polko, Moherze beznadziejny, który kompromituje płeć piękną i pośrednio niszczy moje ulotne poetki zaangażowane?
– Jestem ci tylko niezmiernie wdzięczna! Dozgonnie wdzięczna. Wzmacniasz nasze kółko różańcowe, frekwencja rośnie po każdym twoim wystąpieniu…
– A nie czujesz, że poświęcam się również dla ciebie?
– Tak, zupełnie jak Róża Luksemburg. Wyobraź sobie, że o niej słyszałam. Albo jak Maria Magdalena. Jak zbawiciel, choć on był przecież mężczyzną. A właściwie to chyba nie był, bowiem królestwo jego nie z tego świata…
– Nie pieprz mi tych farmazonów. Przyjdź za to na spotkanie z dziewczyną, która obcięła właśnie dwóm gościom jajca, zrobiła z tego potem ekologiczny poemat, podstawiła oczywiście metaforycznie króliki, żeby nie było przypadkiem kłopotów z władzą.
– My lubimy pasztet z zajączków, mimo że to są bracia mniejsi.
– To przestaw się wreszcie na bakłażany. I jakie „my”?
– Ja i mój stary, dzięki któremu szybciej dostałam rentę. Niedowład spastyczny. Dlatego korzystam obecnie z życia. Modlimy się trzy razy w tygodniu. Fajne z nas babki, może byś kiedyś wpadła?
– A w jakim, za przeproszeniem, celu? Zabawiacie się tam może świeczkami, zamiast wyjść na ulice? Musimy wyjść na ulice, czy ty niczego nie widzisz? Niedługo wprowadzą nam zakaz używania tamponów!
– Masz rację. Wychodź jak najczęściej, a jeszcze najlepiej z czerwonym sztandarem. I koniecznie musisz podpalić kukiełkę. W sumie nie ma znaczenia, czy ktoś ze starej administracji Busha, Żyd, czy jakiś inny, tłusty purpurat. Kukiełka zawsze działa na wyobraźnię.
– My się takimi bzdetami nie zajmujemy. Parytety! Prasa też zdominowana przez chłopów. Podobnie jak polityka. Chodzi o emancypację, o to, żebyś przypadkiem nie utraciła kolejnych zębów.
– „My”?
– My, czyli kobiety, durna pało. Chyba faktycznie będę musiała wpaść do was z pakietem broszurek o prawie do odmawiania seksu, kiedy się miesiączkuje…
– Zaczynam doskonale rozumieć. Ty napiszesz do gazet o parytetach, powiosłujesz flagami z sierpem i rozprowadzisz wśród moich pobożnych matek tomik o kastracji królika. Po czymś takim trzeba się będzie do późna w nocy spowiadać, coraz intensywniej udzielać księżom. Potem podjudzimy też swoje córy i wnuczki. Precz z komuną! Wzmocni się dodatkowo ilość kobiet w kościele. Powolne, kobiece przejmowanie kontroli nad duszami tego moralnie zwichrowanego narodu…
– Nie odwracaj królika, to znaczy kota, ogonem. Chodzi o nowoczesność. O twoją i moją godność. O konfrontację z prześladującym nas od zarania dziejów patriarchatem. Będę szczęśliwa jak złowię u ciebie choć jedną zagubioną owieczkę.
– A ja czytałam Martwe dusze. Zaczyna mi się podobać twoja nomenklatura. Masz takie piękne korale… To może się pocałujmy?
– Z językiem czy bez?
– Wolałabym tak normalnie, czyli z językiem, ale nie wiem, czy wypada kobiecie z kobietą…
– Nie bądź głupia! Zazwyczaj liżę się tylko z fagasami na stanowiskach, ale dla ciebie zrobię wyjątek… Dlatego, że jesteś wystraszoną, zdominowaną przez brutalnego samca cipeczką. Wypada, czy nie wypada! Bezsensowny dylemat. Kompletne drobnomieszczaństwo…
– To smakowało o niebo lepiej niż pasztet z zajączków.
MAKE LOVE, NOT WAR 2:
- Czy my się przypadkiem już kiedyś nie spotkaliśmy? Chociaż nie, to niemożliwe. Ostatecznie zajmuję się poezją badającą znaczenie mrówek w intrygach religijnych i politycznych.
– Ja tam czytać ani pisać nie potrafię, ale jak przypierdolę…
– No właśnie! Wybuchy aktywności przecinające okresy nieaktywności…
– Garowałem za pobicie kobity.
– „Zdarzenia zlewają się w coś w rodzaju mitycznego horyzontu…”, kto to napisał? Za dużo biorę ostatnio na barki. Kurwa, kto to napisał?
– Kurwa, że co?
– W końcu się ten troglodyta odezwał.
– Garowałem za pobicie kobity. Zważ naleśnik, z kim balujesz…
– Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Na folklor nie damy się złapać. To było poza tym: „Zważ herbatnik, w czym się maczasz”. Ale, jaki to region naszego bogatego w rudę miedzi obszaru?
– Ale jak przypierdolę…
– Oczywiście! Społecznie zdefiniowana, strukturalna odległość… Łączenie gałęzi drzewa genealogicznego w miarę cofania się do mrowiska…
– Na drzewie to powiesił się kiedyś mój stryjek.
– Jedność. Męskość. Poezja! Takie spotkania działają na mnie stymulująco! Żadna samica nie potrafiłaby komunikować się w podobnie filozoficzny, lapidarny sposób.
– Masz pan coś na coś pod to spotkanie?
– Coś w rodzaju mitycznego horyzontu? Kurwa, może to ja wymyśliłem?
– Kurwa i kurwa… Piątaka albo przynajmniej trzy złote.
– Zdaje mi się, że odnalazłem zagubione ogniwo. Sens poezji polega wyłącznie na łączeniu gałęzi drzewa genealogicznego w miarę cofania się do mrowiska…
– Pod drzewem można się napić…
– Jedność. Męskość. Poezja!
– I poruchać.
– Żadna samica nie potrafiłaby komunikować się w podobnie filozoficzny, lapidarny sposób.
– Filozoficznie… to ja mogę ciebie. W dupę. Dawaj piątaka i zjeżdżaj, zanim się nie skoncentruję…
– Tak, oczywiście. Proszę, mam równo 10. Reszty nie trzeba wydawać. Szczęść boże! Społecznie zdefiniowana, strukturalna odległość…
– Pożal się boże… Że też takie frajerstwo nadal się kręci po świecie. Ale dał 10. Co on tam właściwie nawijał? Jedność, męskość, ruchanie?
I na tym kończy się nasz „Telesfor”. W przypadku Iwona niezbyt może idealistycznie. Ale ostatecznie (próba myślenia mniej robaczywego) ssaki się nie zagryzły. Sprawę załatwił (jak zwykle) banknot. Pieniądz rządzi światem! Czy bardziej „sprawiedliwy podział dóbr” (banknot poety był być może b. ciężko „wyszarpanym” banknotem, bieda ma różne oblicza) zneutralizowałby konflikt wokół 5 Dywizji Pancernej, złagodził fantazje niedopitego ojca narodu, przyczynił do nakierowania poezji zaangażowanej na „sprawy związane z łączeniem gałęzi drzewa genealogicznego w miarę cofania się do mrowiska”? Raczej nie. Przecież taką masz teraz funkcję – napiszesz do gazet o parytetach i rozprowadzisz wśród pobożnych matek tomik o kastracji królika. Potem i tak rozmydlisz się w „wielkim błękicie”… To tylko chwilowe wybuchy aktywności przecinające okresy nieaktywności. Społecznie zdefiniowana, strukturalna odległość… Ale podróże kształcą. Nie muszą powodować wyłącznie maniakalnej depresji. Zawsze warto – to przecież wiesz! – z tymi bakłażanami.
PS.
I jeszcze na koniec mini-akcent z naszego ukochanego frontu „animals”. Jakiś czas temu miałem na blogu Wojtka Wilczyka „hiperrealizm” szybką, spontaniczną wymianę „info” dot. zwierząt, szwedzkiej kiełbasy z czerwoną skórką, a także (finałowo) brałna (czyli brown sugar). Zapodałem tam pewną rzecz, tutaj przytoczę w lekko zmodyfikowanej formie: „Parki bezkrwawego safari w Afryce! W ostatnich latach właśnie na ich terenach kłusownicy wybili największą ilość ssaków, nie tylko tych zagrożonych wyginięciem. Zaczęły więc powstawać tzw. prywatne rezerwaty (najwięcej z nich w RPA). I okazało się, że w przeciągu ostatnich kilku lat znacznie zwiększono populację słoni, nosorożców, lwów etc. Funkcjonują one na dość mało „romantycznej”, czy poprawnej politycznie zasadzie. Mają po zęby uzbrojony personel ochronny, idealnie wyposażony w nowoczesne urządzenia elektroniczne, które z łatwością namierzają kłusowników. Kontaktując się z tymi rezerwatami, można zamówić polowanie na dowolnego ssaka, nawet takiego z listy zagrożonych. Ceny w zależności od gatunku: 10.000 – 100.000 USD. I panowie/panie z Manhattanu mogą sobie strzelać, ile chcą, do oporu. Dzięki jednemu zabitemu zwierzęciu, udaje się podhodować trzy następne. Rezultat jest konkretny – tylko tam będą mogły przetrwać unikalne gatunki… Więc postawa spontaniczna albo wyrachowana. Sztandary lub kalkulacje. Debata jest zakręcona, bo ludzie są pojebami i widocznie należy działać tylko w ten sposób, who knows?”.