13/05/19

Jak (nie) zostałem kolaborantem

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Gdzieś tam docie­ra­ły do mnie jakieś gło­sy, że ma być nowe pismo lite­rac­kie, że nazy­wa się „Napis”, że jego redak­to­rem naczel­nym został dość kon­tro­wer­syj­ny i potęż­nie kon­ser­wa­tyw­ny lite­ra­tu­ro­znaw­ca, pasjo­nat Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, Józef Maria Ruszar (to mnie zra­zu naj­moc­niej zaję­ło, bo Rusza­ra znam – tak jak­by – skąd­inąd, co jed­na­ko­woż jest moją spra­wą pry­wat­ną), że perio­dyk będzie doto­wa­ny przez Mini­ster­stwo Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go i że publi­ko­wa­nie tutaj będzie sowi­cie wyna­gra­dza­ne. Ale – pod­po­wia­da­ły mi te same gło­sy z Face­bo­oko­we­go offu – te pie­nią­dze od „Napi­su” będą paskar­sko opo­dat­ko­wa­ne śro­do­wi­sko­wym ostra­cy­zmem. Bo – jak to naj­cel­niej stre­ścił bły­ska­wicz­nie stwo­rzo­ny greps – kto w „Napi­sie”, ten za PiS-em; współ­two­rzysz „Napis” – to tak, jak­byś „na-PiS” gło­so­wał.

Dość szyb­ko ten cały „Napis” wpadł mi – za pośred­nic­twem mojej szkol­nej biblio­te­ki – w ręce. Prze­kart­ko­wa­łem – i cokol­wiek się zadu­ma­łem.

Po pierw­sze i – z punk­tu widze­nia tego, co chciał­bym tu napi­sać – mniej waż­ne: zasko­czy­ła mnie nie­by­wa­ła ana­chro­nicz­ność perio­dy­ku, któ­re­go sza­ta gra­ficz­na i pew­na, by tak rzec, edy­tor­ska este­ty­ka przy­wo­dzi na myśl hero­icz­ne cza­sy „Kre­sów”, „Twór­czo­ści” bądź „Odry”. Jak – zacho­dzi­łem (i dalej zacho­dzę) w gło­wę – taka ramo­ta ma się wywią­zać z sza­le­nie ambit­ne­go zało­że­nia pro­gra­mo­we­go, jakim jest sze­ro­ka, poza­bran­żo­wa i poza­śro­do­wi­sko­wa pro­mo­cja lite­ra­tu­ry (tak­że wśród uczniów szkół ponad­gim­na­zjal­nych), powią­za­na z maso­wą bez mała dzia­łal­no­ścią edu­ka­cyj­ną?

Po dru­gie, waż­niej­sze: zdu­miał mnie sro­dze nie­by­wa­ły eklek­tyzm „Napi­su”. Przy­zwy­cza­iłem się jakoś, że pismo lite­rac­kie powin­no być (do pew­ne­go przy­naj­mniej stop­nia) spro­fi­lo­wa­ne… Nie­do­ści­głym wzo­rem pozo­sta­je tu oczy­wi­ście „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie”, któ­rej każ­dy zeszyt jest w zasa­dzie mono­gra­fią już to nur­tu, już to pew­nych zja­wisk z okre­ślo­nej lite­ra­tu­ry naro­do­wej, gru­py arty­stycz­nej, miej­sca, poje­dyn­cze­go nazwi­ska etc.; ale może być też tak, że pismo orien­tu­je się na pew­ne kody odczy­ta­nia (na przy­kład spo­łecz­no-poli­tycz­ne, jak „Ha!art”, „Wakat” czy „Mały For­mat”), albo w ogó­le w jaki­kol­wiek spo­sób pró­bu­je zidio­ma­ty­zo­wać swój pro­fil na tle ogó­łu pro­duk­cji lite­rac­kiej (mniej wię­cej pół­to­rej-dwie deka­dy temu, kie­dy papie­ro­wych perio­dy­ków bran­żo­wych było nie­skoń­cze­nie wię­cej, w „FA-arcie”, „Opcjach” czy „Stu­dium” spo­ty­ka­ło się niby te same nazwi­ska pisa­rzy i kry­ty­ków, ale prze­cież było – choć­by tyl­ko na pra­wach mgli­stej intu­icji – jasne, że w każ­dym z tych pism cho­dzi o coś inne­go; a i dziś nie bez powo­du mówi się prze­cież, że choć­by wokół „KON­TEN­Tu” wytwo­rzy­ło się coś na kształt osob­ne­go „śro­do­wi­ska”, któ­re kie­dyś zapew­ne nazwa­no by „gru­pą”, „for­ma­cją”, czy nawet – o zgro­zo! – „poko­le­niem”). W „Napi­sie” tym­cza­sem jakoś nie­prze­ko­nu­ją­co to wyglą­da… niby jest temat wio­dą­cy, czy­li nie­pod­le­głość, ale umów­my się, że w sezo­nie jubi­le­uszu stu­le­cia pol­skiej suwe­ren­no­ści kate­go­rię tę wyeg­zor­cy­zmo­wa­no już na tak nie­zli­czo­ne spo­so­by, że prze­sta­ła ona chy­ba cokol­wiek ozna­czać. A spis tre­ści zawie­ra nazwi­ska tak bar­dzo do sie­bie nie­przy­sta­ją­ce, że bar­dziej już chy­ba nie moż­na: od (naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc) este­tycz­nie i świa­to­po­glą­do­wo zacho­waw­czych Janu­sza Węgieł­ka czy Ste­fa­na Tür­sch­mi­da do zde­cy­do­wa­nie pro­gre­syw­nych (w każ­dym zna­cze­niu) Bian­ki Rolan­do, Aga­ty Jabłoń­skiej i Mał­go­rza­ty Leb­dy. Nawet zakła­da­jąc, że pomy­sło­daw­cy cza­so­pi­sma wyzna­ją wia­rę w nie­usy­tu­owa­ną w żad­nej doraź­no­ści i lokal­no­ści kate­go­rię „jako­ści lite­rac­kiej”, trud­no mi uwie­rzyć, że całość zawar­to­ści nume­ru w jed­na­ko­wym stop­niu speł­nia kry­te­ria owej „jako­ścio­wo­ści”… Tu z pew­no­ścią jest coś do prze­my­śle­nia i zro­bie­nia, ina­czej ta nowa ini­cja­ty­wa ugrzęź­nie w nija­ko­ści (kohe­rent­nej z ową dosko­na­le bez­wy­ra­zo­wą sza­tą gra­ficz­ną) – dostar­cza­jąc wszyst­kie­go po tro­chu, nie da nicze­go w stop­niu kogo­kol­wiek zado­wa­la­ją­cym.

Nie­za­leż­nie jed­nak od wszyst­kich tych wąt­pli­wo­ści, jed­na myśl z całą pew­no­ści nie przy­szła mi wów­czas, przy prze­glą­da­niu zero­we­go nume­ru „Napi­su”, do gło­wy – że te i ci, któ­rzy tu publi­ku­ją i będą publi­ko­wać, są kola­bo­ran­ta­mi.

Rychło jed­nak musia­łem się jakoś z tym wid­mem kola­bo­ra­cji zmie­rzyć. Bo zło­ży­ło się tak, że zadzwo­nił do mnie Dawid Mate­usz (któ­ry w mię­dzy­cza­sie został sekre­ta­rzem redak­cji pisma, któ­re to z kolei pismo w dal­szym mię­dzy­cza­sie prze­mia­no­wa­ło się na „Nowy Napis”) z pro­po­zy­cją publi­ka­cji w tym jako­by reżi­mo­wym orga­nie. Po krót­kim waha­niu (nie mają­cym wsza­koż abso­lut­nie cha­rak­te­ru roz­ter­ki etycz­no-poli­tycz­nej; po pro­stu musia­łem prze­kal­ku­lo­wać, czy w zapro­po­no­wa­nym cza­sie będę w sta­nie spro­stać powie­rzo­ne­mu mi kry­tycz­no­li­te­rac­kie­mu zada­niu) zgo­dzi­łem się – i w ten spo­sób zapew­ne dołą­czy­łem do gro­na tych, któ­rych część śro­do­wi­ska będzie teraz trak­to­wać jako zaprzań­ców.

I napraw­dę – nie czu­ję się z tym źle; a cze­mu – spró­bu­ję wyja­śnić.

Spra­wa pierw­sza, naj­bar­dziej ele­men­tar­na i (być może) naj­waż­niej­sza: kie­dy już napi­sa­łem zle­co­ny tekst, przy­szło mi zmie­rzyć się z wca­le pokaź­ną ilo­ścią nanie­sio­nych nań popra­wek i suge­stii redak­cyj­nych. Na nie­któ­re z nich zare­ago­wa­łem w pierw­szym odru­chu bar­dzo emo­cjo­nal­nie i dale­ce nie­chęt­nie – ale kie­dy już emo­cje opa­dły, dosze­dłem do wnio­sku, że nie było się o co pie­klić. Część pro­po­no­wa­nych zmian wyni­ka­ła z tego, że „Nowy Napis” ma mieć cha­rak­ter bar­dziej popu­la­ry­za­tor­ski niż spe­cja­li­stycz­ny – na ile więc mogłem, na tyle odchu­dzi­łem swój szkic z nad­mia­ru być może rze­czy­wi­ście męt­nej lite­ra­tu­ro­znaw­czej nowo­mo­wy. Inne z kolei popraw­ki doty­czy­ły kwe­stii sty­li­stycz­nych – a tu już w ogó­le nie mam zwy­cza­ju kru­szyć kopii, po latach prak­ty­ko­wa­nia meta­li­te­ra­tu­ry znam dosko­na­le wszyst­kie swo­je sła­bo­ści i dzi­wac­twa, i zawsze bar­dzo ocho­czo, bez cie­nia sen­ty­men­tu się z nimi roz­sta­ję. A wszyst­ko to, co uzna­łem za zbyt głę­bo­ką inge­ren­cję redak­to­ra odpo­wie­dzial­ne­go w meri­tum moje­go roz­po­zna­nia, pozwo­li­łem sobie roz­pa­trzyć zde­cy­do­wa­nie odmow­nie – i w tej wła­śnie for­mie (nie­wy­wo­łu­ją­cej we mnie naj­lżej­sze­go nawet poczu­cia, że zosta­łem ocen­zu­ro­wa­ny bądź przy­mu­szo­ny do wygła­sza­nia sądów, któ­rych bym nie podzie­lał) mój tekst został przez redak­cję „Nowe­go Napi­su” zaak­cep­to­wa­ny.

Jeśli więc kola­bo­ra­cję rozu­mieć w sen­sie rady­kal­nym – czy­li jako pró­bę dopa­so­wa­nia się do pew­ne­go świa­to­po­glą­do­we­go dys­kur­su, jako czym­kol­wiek moty­wo­wa­ną zdra­dę wła­snych prze­ko­nań w imię koniecz­no­ści spła­ce­nia ide­olo­gicz­ne­go hara­czu – to tutaj sumie­nie mam czy­ste jak poran­na rosa na Roz­to­czu. Pozo­sta­je jed­nak inny wymiar kola­bo­ra­cji, znacz­nie bar­dziej nie­po­chwyt­ny i deli­kat­ny: czy przez sam fakt publi­ko­wa­nia w perio­dy­ku będą­cym jed­ną z fla­go­wych ini­cja­tyw obec­nej poli­ty­ki kul­tu­ral­nej PiS-owskie­go mini­ster­stwa nie kontr­asy­gnu­ję dzia­łań opcji poli­tycz­nej, od któ­rej jest mi astro­no­micz­nie dale­ko?

Nie.

A w grun­tow­nym prze­my­śle­niu tego, cze­mu jed­nak nie, pomo­gły mi dwa tek­sty: jeden z odcin­ków biBLio­tecz­ne­go cyklu Artu­ra Bursz­ty, zaty­tu­ło­wa­ny Inne podej­ście, oraz szkic Mai Staś­ko Napisz­my sobie rewo­lu­cję. „Napis” a spra­wa pol­ska, opu­bli­ko­wa­ny w luto­wym (tego­rocz­nym rzecz jasna) nume­rze „Małe­go For­ma­tu”.

Bursz­ta pisze w spo­sób sobie wła­ści­wy (czy­li obiek­ty­wi­stycz­ny, powścią­gli­wy, syn­te­ty­zu­ją­cy, prag­ma­tycz­ny) i z moc­no zary­so­wa­ne­go punk­tu widze­nia (dyrek­to­ra wydaw­nic­twa i głów­ne­go orga­ni­za­to­ra jed­ne­go z waż­niej­szych pol­skich festi­wa­li lite­rac­kich, ale też kogoś żywot­nie – tyleż z poczu­cia misji, co we wła­snym zawo­do­wym inte­re­sie – zaan­ga­żo­wa­ne­go w prak­tycz­ną pro­mo­cję czy­tel­nic­twa). Tekst poru­sza w zasa­dzie wie­le kwe­stii – nie tyl­ko spra­wę „Nowe­go Napi­su”, ale też innych lite­rac­kich ini­cja­tyw podej­mo­wa­nych przez obec­ną wła­dzę na szcze­blu pań­stwo­wym: powo­ła­nia do życia Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry oraz zapo­wie­dzi orga­ni­za­cji Mię­dzy­na­ro­do­we­go Kon­gre­su Lite­ra­tu­ry Pol­skiej. Bursz­ta pisze w spo­sób być może nazbyt przy­czyn­kar­ski, wyco­fu­jąc się na pozy­cję kogoś zada­ją­ce­go (ze wszech miar zasad­ne!) pyta­nia i raczej uni­ka­jąc udzie­la­nia na te pyta­nia odpo­wie­dzi. Ale wła­śnie te zanie­cha­nia wyda­ją mi się w Innym podej­ściu naj­cen­niej­sze – bo jeśli cze­goś tu naj­moc­niej bra­ku­je (na szczę­ście!), to aprio­rycz­ne­go potę­pie­nia wszyst­kich tych ini­cja­tyw – potę­pie­nia moty­wo­wa­ne­go tym, że wszyst­ko, co PiS-owskie, jest z defi­ni­cji złe.

Uza­sad­nie­nie tego, cze­mu wła­śnie tak, cze­mu jed­nak war­to spoj­rzeć na Insty­tut, Kon­gres i „Nowy Napis” bez ide­olo­gicz­ne­go zacie­trze­wie­nia, może nie jest w szki­cu sze­fa Biu­ra Lite­rac­kie­go prze­sad­nie dobit­nie wyar­ty­ku­ło­wa­ne – ale zosta­ło dopo­wie­dzia­ne w e‑mailowej dys­ku­sji nad tym tek­stem, jaką pod­ję­li­śmy w gro­nie pra­cow­ni­ków i współ­pra­cow­ni­ków Biu­ra. Uza­sad­nie­nie to (kolek­tyw­ne, nie sfor­mu­ło­wa­ne wyłącz­nie przez Artu­ra) naj­la­pi­dar­niej moż­na stre­ścić nastę­pu­ją­co: poli­ty­cy i par­tie prze­mi­ja­ją, a insty­tu­cje (być może) pozo­sta­ną. Sko­ro zatem tym­cza­so­wi wło­da­rze Pol­ski – któ­rym nie­jed­no moż­na zarzu­cić – pla­nu­ją powo­łać do życia struk­tu­ry orga­ni­za­cyj­ne, któ­re nada­dzą jaki­kol­wiek zauwa­żal­ny roz­miar dzia­ła­niom dotych­czas nad­mier­nie roz­pro­szo­nym (a przez to sła­bo zauwa­żal­nym), a przy oka­zji poja­wia się (wresz­cie!) szan­sa na to, by pisar­ki, pisa­rze i towarzyszące/towarzyszący im kry­tycz­ki i kry­ty­cy mogli za swo­ją pra­cę otrzy­my­wać godzi­we wyna­gro­dze­nie (o tym wąt­ku sze­rzej za chwi­lę) – to może trze­ba taką oko­licz­ność wyko­rzy­stać? War­to może – tro­chę po par­ty­zanc­ku – struk­tu­ry owe prze­jąć, wzmoc­nić, uspraw­nić, by prze­trwać z nimi do cza­sów wymia­ny opcji rzą­dzą­cej; a jeśli wów­czas będą one mieć rację bytu, to kto wie, może następ­na wła­dza uzna, że nie ma co zmie­niać dobre­go na lep­sze? A jeśli tak, jeśli to, co tu piszę, nie jest wyra­zem krań­co­wej dobro­dusz­no­ści, do bólu naiw­nym myśle­niem życze­nio­wym – to może nazwi­ska poja­wia­ją­ce się w spi­sie tre­ści kolej­ne­go nume­ru „Nowe­go Napi­su” (choć­by Anny Ada­mo­wicz, Moni­ki Glo­so­witz, Joan­ny Muel­ler, Woj­cie­cha Brzo­ski, Dawi­da Kuja­wy, Zbi­gnie­wa Mache­ja, Łuka­sza Orbi­tow­skie­go, Ada­ma Plusz­ki czy Jaku­ba Skur­ty­sa) nie są mani­fe­sta­cją kola­bo­ra­cyj­nej hań­by, a wprost prze­ciw­nie: desan­tem na wra­żym tere­nie? Łatwo powie­dzieć, że oto PiS-owska poli­ty­ka kul­tu­ral­na prze­chwy­tu­je lite­rac­ką dyk­cję pro­gre­syw­ną – ale przy wyzby­ciu się choć odro­bi­ny oszo­łom­stwa moż­na rów­nie łatwo spró­bo­wać zało­żyć, że jest na odwrót, że oto arty­stycz­na gueril­la pod­po­rząd­ko­wu­je sobie ide­owo obcą insty­tu­cję…

A sko­ro jesz­cze o prag­ma­ty­zmie mowa: oso­bi­ście patrzę na „Nowy Napis” z innej jesz­cze per­spek­ty­wy – bru­tal­ne­go, z ducha pozy­ty­wi­stycz­ne­go prak­ty­cy­zmu nauczy­cie­la. Bo załóż­my, że rada pro­gra­mo­wa „Nowe­go Napi­su” fak­tycz­nie zre­ali­zu­je swo­je zało­że­nia – i pismo tra­fi pod strze­chy biblio­tek szkół ponad­gim­na­zjal­nych; i załóż­my, że ktoś to fak­tycz­nie będzie czy­tał. Więc jeśli mam do wybo­ru sytu­ację, w któ­rej lice­ali­ści będą obco­wa­li z twór­czo­ścią Polkow­skie­go, Wenc­la, Rym­kie­wi­cza, Dako­wi­cza albo Łysia­ka – lub taką, gdy spo­tka­ją się z abso­lut­nie nie­spre­pa­ro­wa­ny­mi pod obo­wią­zu­ją­cy dys­kurs wier­sza­mi Asi Muel­ler i Ani Ada­mo­wicz, z kry­ty­ką lite­rac­ką Glo­so­witz, Skur­ty­sa i Kuja­wy, to wybie­ram to dru­gie. Napraw­dę, ci czy­tel­ni­cy nie będą sta­wia­li sobie pytań o ścież­kę finan­so­wa­nia perio­dy­ku (to w ogó­le spra­wa dość śli­ska – owszem, może­my obu­rzać się, że pie­nią­dze wyasy­gno­wa­ne na „Nowy Napis” zosta­ły komuś zabra­ne, ale prze­cież jakoś nie sły­chać oskar­żeń o kola­bo­ra­cję tych wszyst­kich, któ­rzy publi­ku­ją w innych cen­tral­nie doto­wa­nych perio­dy­kach, któ­rzy korzy­sta­ją z wszel­kich innych mini­ste­rial­nych sub­sy­diów, a to prze­cież te same pie­nią­dze są!), będą obo­jęt­ni wobec zadę­tych, nijak mają­cych się do zawar­to­ści nume­ru dekla­ra­cji naczel­ne­go – będą (o iro­nio!) obco­wa­li ze zde­cy­do­wa­nie anty-PiS-owską nar­ra­cją w PiS-owskim cza­so­pi­śmie.

Znacz­nie moc­niej­szy w tonie – w porów­na­niu ze szki­cem Bursz­ty – jest arty­kuł Mai Staś­ko. I jak to zwy­kle z wypo­wie­dzia­mi tej autor­ki bywa – pro­wo­ku­je on do dys­ku­sji, do sprze­ci­wu. Ale ja – choć czę­sto się ze Staś­ko nie zga­dzam – tym razem pod­pi­su­ję się pod ogrom­ną więk­szo­ścią rze­czy przez nią tu roz­po­zna­nych. I pomi­mo tego, że nie potra­fię ich wyra­zić tak samo dobit­nie (trud­no zresz­tą się z Mają na dobit­ność licy­to­wać), będę je teraz powta­rzał – ze swo­je­go, odmien­ne­go nie­co punk­tu widze­nia.

Spra­wa pierw­sza, naj­waż­niej­sza, to gło­sy tych, któ­rzy „kola­bo­ru­ją­cych” z nowym perio­dy­kiem oskar­ża­ją o to, że „zdra­dzi­li” (choć co wła­ści­wie „zdra­dzi­li”? swo­je lewi­co­we – anty­fa­szy­stow­skie, femi­ni­stycz­ne, demo­kra­tycz­ne, eman­cy­pa­cyj­ne, rów­no­ścio­we – idee? a może wła­śnie uto­pij­ną lite­rac­ką apo­li­tycz­ność, bez­i­de­owość?) zanę­ce­ni ofe­ro­wa­ny­mi przez „Nowy Napis” gaża­mi. Tutaj to, co pisze Staś­ko, jest aż nad­to oczy­wi­ste i dopraw­dy: wstyd, że trze­ba to komu­kol­wiek (po raz enty) tłu­ma­czyć. A rzecz wyda­je się ele­men­tar­na: jest pra­ca – powin­na być pła­ca; każ­de inne roz­wią­za­nie, masko­wa­nie wyzy­sku nar­ra­cja­mi o eto­sie i misji, jest tym głę­biej nie­na­tu­ral­ne, im bar­dziej przed­sta­wia się je jako natu­ral­ne i oczy­wi­ste.

Dodam więc od sie­bie: zaj­mu­ję się pisa­niem o lite­ra­tu­rze nie­mal od dwu­dzie­stu lat. Publi­ko­wa­łem w offo­wych stu­denc­kich efe­me­ry­dach (takich jak „Nowy Wiek” czy „Mega­lo­po­lis”) i w pismach z same­go szczy­tu aka­de­mic­kie­go pre­sti­żu (w „Ruchu Lite­rac­kim”, „Wie­lo­gło­sie” czy w „Tek­stach Dru­gich”). Zała­pa­łem się za perio­dy­ki, któ­re ongiś usta­wia­ły lite­rac­kie hie­rar­chie w Pol­sce („Kre­sy”, „Topos” czy „FA-art”), ale odha­czy­łem się też na liście obec­no­ści w nowych, sie­cio­wych prze­strze­niach (w „Inter-”, „Fra­gi­le”, „KON­TEN­cie” lub „Małym For­ma­cie”). Oczy­wi­ście – były też kolej­ne stro­ny fir­mo­wa­ne przez Biu­ro Lite­rac­kie („Tawer­na”, „Przy­stań” i „biBLio­te­ka”). Była jed­na samo­dziel­na książ­ka i były roz­pra­wy w tomach zbio­ro­wych. Ogó­łem – coś koło sześć­dzie­się­ciu pozy­cji – tych naj­waż­niej­szych. Robię to (czy­li piszę o tym, co prze­czy­ta­łem) po godzi­nach – kie­dy już upo­ram się z pra­cą w szko­le, wró­cę z tre­nin­gu, ugo­tu­ję obiad, zjem kola­cję z żoną, wyką­pię i uśpię synów, ogar­nę koło milio­na zwy­kłych codzien­nych spraw; wte­dy, po dzie­wią­tej wie­czo­rem, mogę pozwo­lić sobie na spę­dze­nie godzi­ny, cza­sem dwóch przed kom­pu­te­rem.

I dalej piszę naj­czę­ściej za dar­mo – to się przez te wszyst­kie lata nie zmie­ni­ło. Kie­dyś było to dla mnie czymś oczy­wi­stym – bo wie­rzy­ło się, że kry­ty­ka lite­rac­ka to misja, bo inte­li­genc­ki etos szan­ta­żo­wał koniecz­no­ścią wspie­ra­nia lite­ra­tu­ry, któ­rej nikt nie znał, bo nie wypa­da­ło żądać kasy od zaprzy­jaź­nio­nych redak­to­rów naczel­nych, któ­rzy sami nie mie­li nic, a środ­ków na cza­so­pi­smo led­wo star­cza­ło im na pokry­cie kosz­tów dru­ku. Nie­co póź­niej, kie­dy wła­ści­wie cały mój czas, któ­ry mogłem poświę­cić lite­ra­tu­rze, pochła­nia­ło bycie jed­nym z redak­to­rów Biu­ra Lite­rac­kie­go, czu­łem się cho­ler­nie dum­ny, że za lwią część zama­wia­nych tek­stów (nie­ste­ty, nie za wszyst­kie) mogę zaofe­ro­wać hono­ra­rium – może nie­zbyt wyso­kie, może nazbyt usztyw­nio­ne jeśli cho­dzi o sumę (co cza­sem pro­wa­dzi­ło do sytu­acji dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych stron dys­kom­for­to­wych), ale kon­se­kwent­nie wypła­ca­ne. I kie­dy potem, po roz­sta­niu z Biu­rem, znów zaczą­łem roz­glą­dać się za miej­sca­mi do publi­ka­cji, z nie­ja­kim smut­kiem odkry­łem, że lądu­ję znów w tym samym miej­scu, gdzie zaczy­na­łem u schył­ku stu­diów, że mam pisać w zamian za poczu­cie reali­za­cji misji, za satys­fak­cję spro­sta­nia eto­so­wi, w imię dobra lite­ra­tu­ry, dla (czy­je­go w sumie?) pre­sti­żu.

I owszem, to wszyst­ko są rze­czy waż­ne: kie­dy mam napi­sać o nowych wier­szach Bian­ki Rolan­do, Rom­ka Hone­ta, Asi Muel­ler, Rad­ka Wiśniew­skie­go, Wald­ka Joche­ra, Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, o pro­zie Fili­pa Zawa­dy – odczu­wam impe­ra­tyw (róż­no­ra­ko moty­wo­wa­ny), żeby to zro­bić. Jasne: robię to też celem zaspo­ko­je­nia wła­snej próż­no­ści, prze­te­sto­wa­nia swo­jej inter­pre­ta­cyj­nej wypor­no­ści, wresz­cie – pisa­nie po pro­stu spra­wia mi przy­jem­ność. I kie­dy sły­szę od kogoś, że nie będzie kasy, bo pismo dzia­ła w cało­ści jako non-pro­fi­to­we – nie strze­lam focha; kie­dy zna­jo­my pro­si mnie o popro­wa­dze­nie spo­tka­nia z poetą i mówi, że może dla mnie albo zor­ga­ni­zo­wać zrzu­tę, albo posta­wić mi piwo – uma­wiam się na piwo, bo wiem, że wyj­dzie taniej (gło­wę do alko­ho­lu mam wszak coraz słab­szą). Kie­dy pew­na redak­tor­ka naczel­na zaczy­na mnie tro­chę ściem­niać gład­ki­mi for­mu­ła­mi o tym, że nie­ste­ty pie­nię­dzy na tekst nie ma, ale prze­cież wszy­scy powin­ni­śmy się cie­szyć, że robi­my coś dobre­go dla lite­ra­tu­ry – cóż, wte­dy jest tro­chę gorzej, mam ocho­tę burk­nąć, żeby­śmy sobie daro­wa­li gad­ki dla sta­ży­stów w kor­po, ale prze­cież nie bur­czę i piszę, naj­le­piej jak potra­fię.

Tak, to wszyst­ko jest praw­dą i na to się godzę – ale nie ma we mnie zgo­dy na jed­no: na uzna­wa­nie, że to jest w porząd­ku, że tak być powin­no. Bo nie powin­no.

I to wła­ści­wie jest kolej­na waż­na dla mnie rzecz prze­wi­ja­ją­ca się przez szkic Mai Staś­ko, może nawet waż­niej­sza od tej oczy­wi­stej (choć nie dla wszyst­kich) praw­dy o koniecz­no­ści pła­ce­nia za wyko­na­ną pra­cę: kon­sta­ta­cja nie­wia­ry­god­ne­go zabe­to­no­wa­nia tego pato­lo­gicz­ne­go ukła­du. Mówiąc Gom­bro­wi­czem: pol­skie życie lite­rac­kie zna­la­zło się w sytu­acji Syfo­na z Fer­dy­dur­ke, któ­ry uznał, że pew­na arbi­tral­na, prze­mo­cą doro­bio­na gęba (tu: nie­pła­ce­nie za tek­sty lite­rac­kie i meta­li­te­rac­kie) jest auten­tycz­ną twa­rzą, twar­dą i nie­na­ru­szal­ną toż­sa­mo­ścią.

W jed­nej z Face­bo­oko­wych dys­ku­sji toczo­nych wokół tek­stu Staś­ko, głos zabrał Grze­gorz Wró­blew­ski, któ­ry stwier­dził, że wła­ści­wie o co cho­dzi, prze­cież jemu w „bru­lio­nie” nikt nigdy za nic nie zapła­cił. I przy całym moim bez­mier­nym sza­cun­ku dla auto­ra Cho­ro­by Mor­gel­lo­nów, dla jego twór­czo­ści (zarów­no pisar­skiej, jak i malar­skiej), muszę wyznać, że takie sta­wia­nie spra­wy budzi mój żywio­ło­wy sprze­ciw. Bo mówi­my o sytu­acji sprzed ćwierć­wie­cza – a od tam­te­go cza­su zmie­ni­ło się wszyst­ko, śred­nia zasob­ność (a przy­naj­mniej względ­na zdol­ność nabyw­cza) wzro­sła w zasa­dzie we wszyst­kich gru­pach zawo­do­wych, moż­ność egze­kwo­wa­nia należ­nej kwo­ty u pra­co­daw­cy i praw­ne­go pięt­no­wa­nia tegoż pra­co­daw­cy nie­uczci­wo­ści są na nie­po­rów­na­nie wyż­szym niż nie­gdyś pozio­mie (co oczy­wi­ście nie ozna­cza pozio­mu obiek­tyw­nie zado­wa­la­ją­ce­go); być może żyje­my w warun­kach dzi­kie­go kapi­ta­li­zmu (może zresz­tą fak­tycz­nie każ­dy kapi­ta­lizm jest dzi­ki, jak chcą tego lewi­cow­cy), ale już napraw­dę nie na kapi­ta­li­stycz­nym Dzi­kim Zacho­dzie… Dla­cze­go zatem ma być tak, że tyl­ko pisarz i kry­tycz­ka lite­rac­ka wciąż wyda­ni są na łaskę i nie­ła­skę tego, dla kogo wyko­nu­ją pra­cę? Czy napraw­dę mamy powta­rzać neo­li­be­ral­ne bred­nie – że praw­dzi­wie dobra lite­ra­tu­ra obro­ni się sama (idąc tym tro­pem doj­dzie­my do wnio­sku, że lite­ra­tu­ra „praw­dzi­wie dobra” to na przy­kład kolej­ne lite­rac­ko­po­dob­ne wytwo­ry Kata­rzy­ny Bon­dy lub Andrze­ja Pili­piu­ka), że sztu­ka ma być samo­wy­star­czal­na? Dla­cze­go my – ludzie podob­noż inte­li­gent­ni – musi­my w tak żenu­ją­cy spo­sób tę naszą inte­li­gen­cję obra­żać? Podob­no na pew­nym dętym kon­gre­sie kul­tu­ral­nym Grze­gorz Jan­ko­wicz, pro­wa­dzą­cy spo­tka­nie z Lesz­kiem Bal­ce­ro­wi­czem, usły­szał od ojca chrzest­ne­go pol­skie­go kapi­ta­li­zmu taki wła­śnie komu­nał o koniecz­no­ści samo­fi­nan­so­wa­nia się lite­ra­tu­ry – i legen­da gło­si, że Grześ odpa­ro­wał, iż w zasa­dzie podob­ne­mu reżi­mo­wi samo­wy­star­czal­no­ści powin­na pod­dać się armia, co pro­fe­so­ra Bal­ce­ro­wi­cza wpra­wi­ło w stan głę­bo­kiej kon­fu­zji…

Ale na poważ­nie: kto pono­si odpo­wie­dzial­ność za ten stan rze­czy? Maja Staś­ko powia­da, że libe­ral­ne, sek­si­stow­skie i kla­si­stow­skie eli­ty; a ponie­waż kiep­sko mi wycho­dzi ope­ro­wa­nie tak uogól­nio­ny­mi poję­cia­mi, więc pró­bo­wa­łem sobie nie­co wyraź­niej owych win­nych spro­fi­lo­wać – i wła­ści­wie dosze­dłem do dość podob­nych wnio­sków co Maja… No bo chy­ba nie zysku­ją na tym wydaw­cy? Redak­to­rzy naczel­ni cza­so­pism? Więc kto wła­ści­wie? Odpo­wiedź brzmi: pew­na mil­czą­co przyj­mo­wa­na, skraj­nie krzyw­dzą­ca umo­wa spo­łecz­na, któ­ra wykre­owa­ła potwor­ko­wa­ty wzo­rzec oso­bo­wy pra­cow­ni­ka kul­tu­ry zle­pio­ny z resz­tek roman­tycz­ne­go ducha posłan­nic­twa, pozy­ty­wi­stycz­nej idei służ­by, dwu­dzie­sto­wiecz­ne­go eto­su inte­li­genc­kie­go, ze szczyp­tą mło­do­pol­skie­go ary­sto­kra­ty­zmu cyga­ne­ryj­no-deka­denc­kie­go (czy­li – wła­śnie – coś po czę­ści podob­ne­go do kon­struk­tu zapro­po­no­wa­ne­go przez Staś­ko). I jakoś dziw­nie oka­za­ło się, że ten ste­reo­typ jest wyjąt­ko­wo na rękę wszyst­kim w zasa­dzie pol­skim repre­zen­ta­cjom par­la­men­tar­nym po 1989 roku, któ­re kul­tu­rę (zwłasz­cza lite­rac­ką i zwłasz­cza mło­dą) trak­to­wa­ły jako dobro luk­su­so­we, jako zbęd­ne obcią­że­nie dla budże­tu, któ­re nale­ży mak­sy­mal­nie zmar­gi­na­li­zo­wać. A kolej­nych pre­zy­den­tów i pre­mie­rów czę­ściej foto­gra­fo­wa­no z bia­ło-czer­wo­ny­mi sza­li­ka­mi na meczach pol­skiej repre­zen­ta­cji w pił­kę noż­ną niż na pre­mie­rach waż­nych sztuk teatral­nych, na wer­ni­sa­żach malar­skich, na festi­wa­lach poetyc­kich…

Pamię­tam pod­szy­te gory­czą roz­ba­wie­nie wete­ra­nów Soli­dar­no­ści, któ­rzy na prze­ło­mie XX i XXI wie­ku za wyjąt­ko­wo iro­nicz­ny zbieg histo­rycz­nych oko­licz­no­ści uzna­wa­li to, że post­ko­mu­ni­ści pod­pi­su­ją akty wstą­pie­nia Pol­ski do NATO i Unii Euro­pej­skiej. Podob­ne doświad­cze­nie iro­nii prze­ży­wam teraz, gdy oka­zu­je się, że to nie pseu­do­le­wi­co­wy SLD, nie pseu­do­li­be­ral­na PO, ale wła­śnie to strasz­ne (drob­no­miesz­czań­skie, obsku­ranc­kie, fili­ster­skie, tra­dy­cjo­na­li­stycz­ne, koł­tuń­skie, ciem­no­grodz­kie…) PiS naru­szy­ło ten wyzy­sko­wy układ i powo­ła­ło do życia cza­so­pi­smo, któ­re ma fan­ta­zję pła­cić za tek­sty lite­rac­kie i kry­tycz­no­li­te­rac­kie komen­ta­rze. I nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że to ten fakt (że PiS, że wła­śnie PiS…) wywo­łu­je naj­więk­szy – jak­by to powie­dzie­li mało­let­ni – ból dupy u wszyst­kich tych, któ­rzy publi­ku­ją­cych w „Napi­sie” oskar­ża­ją o zaprzań­stwo, kola­bo­ra­cję i sprze­daj­ność.

Tu przy­po­mi­na mi się pew­na aneg­do­ta: podob­no w cza­sie II woj­ny świa­to­wej do Win­sto­na Chur­chil­la sta­wił się urzęd­nik z pro­jek­tem budże­tu pań­stwa. „A gdzie tu środ­ki na kul­tu­rę?” – pyta Chur­chill. „Ależ panie pre­mie­rze” – tłu­ma­czy urzęd­nik – „prze­cież mamy woj­nę…”. Na co Chur­chill (lubię sobie wyobra­żać, że nie tra­cąc swej bry­tol­skiej fleg­my i zacią­ga­jąc się cyga­rem) odpo­wia­da: „dro­gi panie – sko­ro nie mamy pie­nię­dzy na kul­tu­rę, to po co my wła­ści­wie pro­wa­dzi­my tę woj­nę?”. No wła­śnie: moż­na nie lubić PiS‑u, moż­na kry­tycz­nie oce­niać Win­sto­na Chur­chil­la – ale nie da się zaprze­czyć, że to wła­śnie obec­na par­tia rzą­dzą­ca zro­bi­ła w spra­wie finan­so­wa­nia poezji i kry­ty­ki lite­rac­kiej coś, cze­go nie zro­bił nikt przed nią. Zapew­ne mia­ła w tym swój cel (choć nie posu­nę­ła się do wymu­sza­nia na autor­kach „Nowe­go Napi­su” poli­tycz­nych hoł­dów), z pew­no­ścią pokrzyw­dzi­ła wie­le innych ośrod­ków i insty­tu­cji (ale któ­ra wła­dza nie roz­da­wa­ła pie­nię­dzy na kul­tu­rę według moc­no arbi­tral­ne­go widzi­mi­się?), ale dla kont tych wszyst­kich, któ­rzy za swo­ją cięż­ką pra­cę dosta­li wresz­cie coś zamiast nicze­go, nie ma to fak­tycz­ne­go zna­cze­nia.

A teraz kolej­ne, ostat­nie już pyta­nie: kto się (tym razem) boi Vir­gi­nii Woolf, czy­li komu naj­bar­dziej doskwie­ra nowy perio­dyk lite­rac­ki? Podob­nie jak poprzed­nio – z uwa­gi na awer­sję do nie­pre­cy­zyj­no­ści, sta­ra­łem się jakoś upo­rząd­ko­wać sobie owe lęki, przy­spo­so­bić robo­czą tak­so­no­mię moty­wów opo­ru przed „Nowym Napi­sem”.

Z pew­no­ścią duża – może nawet naj­więk­sza – część kry­ty­ków nowe­go cza­so­pi­sma ma inten­cje jak naj­czyst­sze: z jed­nej stro­ny wie­rząc (z róż­nych, cza­sem zapew­ne nie­prze­my­śla­nych do koń­ca powo­dów) w ana­chro­nicz­ny, uprzed­nio scha­rak­te­ry­zo­wa­ny etos zaj­mo­wa­nia się lite­ra­tu­rą, z dru­giej – będąc rady­kal­ny­mi prze­ciw­ni­ka­mi Pra­wa i Spra­wie­dli­wo­ści, skłon­ni są oni każ­dą, naj­słab­szą nawet pró­bę sko­rzy­sta­nia z ofer­ty obec­nej wła­dzy trak­to­wać jako hanieb­ną zdra­dę; z tym (jak z każ­dym ide­ali­zmem) trud­no dys­ku­to­wać. Gru­pa dru­ga – naj­roz­sąd­niej­sza – to ci, któ­rzy (na przy­kład reda­gu­jąc cza­so­pi­sma pozba­wio­ne w tym roku dota­cji mini­ste­rial­nych) real­nie ucier­pie­li na nowej poli­ty­ce kul­tu­ral­nej pań­stwa; ich argu­men­tów aku­rat war­to z uwa­gą i powa­gą wysłu­chać. Gru­pa trze­cia to – co tu kryć – gra­fo­mań­scy fru­stra­ci, któ­rzy w swo­jej skraj­nej kontrze dostrze­gli szan­sę na popra­wie­nie sobie nastro­ju, na poczu­cie się choć przez chwi­lę arty­sta­mi wyklę­ty­mi. Ale jest i gru­pa czwar­ta – bene­fi­cjen­ci dotych­cza­so­we­go sys­te­mu zarzą­dza­nia lite­ra­tu­rą: pro­mi­nent­ne kry­tycz­ki lite­rac­kie mono­po­li­zu­ją­ce swo­imi recen­zja­mi szpal­ty poświę­co­nych kul­tu­rze stron wyso­ko­na­kła­do­wych dzien­ni­ków i tygo­dni­ków, eta­to­wi juro­rzy wszyst­kich moż­li­wych kon­kur­sów lite­rac­kich, poet­ki i pisa­rze pod­trzy­my­wa­ni przy życiu przez co bar­dziej pro­mi­nent­ne śro­do­wi­sko­we ukła­dy. W ich wypo­wie­dziach dostrze­gam ema­na­cję pod­świa­do­mych obaw przed tym, że nowe insty­tu­cje lite­rac­kie (tym­cza­so­wo przy­naj­mniej przej­mo­wa­ne – powta­rzam: bez koniecz­no­ści spła­ca­nia jakie­go­kol­wiek hara­czu w posta­ci sprze­nie­wie­rza­nia się wła­snej arty­stycz­nej bądź kry­tycz­no­li­te­rac­kiej uczci­wo­ści – przez pisar­ki i kry­ty­ków do tej pory spy­cha­nych przez esta­bli­sh­ment na mar­gi­nes) po pro­stu naru­szą owo tak skąd­inąd lukra­tyw­ne dla nie­któ­rych sta­tus quo.

Nad jed­ną z takich suro­wych opi­nii chciał­bym się teraz, na koniec, nie­co bli­żej pochy­lić. I nie, nie cho­dzi tu o te słyn­ne już sło­wa z Face­bo­oko­we­go pro­fi­lu Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go (przy­ta­cza­ne przez Staś­ko), w któ­rych poeta dekla­ro­wał, że nie chce mieć nic wspól­ne­go z „Napi­sem”, że „mają wszak swo­ich poetów, któ­rzy dla zapeł­nie­nia lodów­ki zro­bią wszyst­ko”. Owszem, moż­na się i tu pastwić, wska­zu­jąc przede wszyst­kim na dopraw­dy oso­bli­wą podwój­ność stan­dar­dów – że jakoś Świe­tlic­kie­mu nie prze­szka­dza­ło to, że sam (jak pisał w jed­nym ze swo­ich wier­szy) „kola­bo­ro­wał z pismem kato­lic­kim”; nie prze­szka­dza mu też chy­ba zanad­to, że figu­ru­je w spi­sie lek­tur nowej pod­sta­wy pro­gra­mo­wej z języ­ka pol­skie­go dla liceum (z czym, jeśli dobrze rozu­miem, wią­zać się będą kon­kret­ne hono­ra­ria za pra­wa autor­skie do jego wier­szy obo­wiąz­ko­wo dru­ko­wa­nych w każ­dym pod­ręcz­ni­ku). Ale to wszyst­ko spra­wy bła­he – w porów­na­niu z wpi­sem, jak na swo­im Face­bo­oko­wym pro­fi­lu zamie­ścił jakiś czas temu Jacek Deh­nel.

Zaczy­na się od kon­kret­nych histo­rii tych, któ­rzy rze­czy­wi­ście padli ofia­rą „dobro­zmia­no­wych” prze­ta­so­wań per­so­nal­nych, fak­tycz­nie nie­moż­li­wych do uspra­wie­dli­wie­nia – i gdy­by tu spra­wa się skoń­czy­ła, bez pro­ble­mu zakwa­li­fi­ko­wał­bym Deh­ne­la do dru­giej z powy­żej prze­ze mnie opi­sa­nych grup kry­ty­ków „Nowe­go Napi­su”. Nie­ste­ty – póź­niej robi się nie tyle nawet nie­przy­jem­nie, co wprost skan­da­licz­nie.

Jacek Deh­nel odnaj­du­je bowiem ana­lo­gię do opi­sy­wa­nej sytu­acji w tym, co ponad sześć dekad temu dia­gno­zo­wał Cze­sław Miłosz w Znie­wo­lo­nym umy­śle i cha­rak­te­ry­zu­je współ­cze­snych Alfę, Betę, Gam­mę i Del­tę, współ­twór­ców zawia­dy­wa­ne­go przez Józe­fa Marię Rusza­ra perio­dy­ku (dla porząd­ku przy­po­mnę, że u nobli­sty pod tymi czte­re­ma pierw­szy­mi lite­ra­mi grec­kie­go alfa­be­tu kry­li się – odpo­wied­nio – Jerzy Andrze­jew­ski, Tade­usz Borow­ski, Jerzy Putra­ment i Kon­stan­ty Ilde­fons Gał­czyń­ski):

Del­ta, waż­ny poeta swo­je­go poko­le­nia (a może nie tyl­ko poko­le­nia), od lat wal­czą­cy z alko­ho­li­zmem; daje swo­je nazwi­sko, żeby kap­to­wać inne nazwi­ska. Uwa­ża się za Wal­len­ro­da. Alfa – mło­de bez­ta­len­cie z wiel­ki­mi pokła­da­mi ego, któ­re czu­je, że teraz sobie wresz­cie porzą­dzi; Gam­ma – przy­ku­rzo­ny kla­syk, któ­re­mu „cho­dzi o prze­trwa­nie sub­stan­cji, bo to naj­waż­niej­sze” („a poza tym, słu­chaj, oni jed­nak świet­nie pła­cą”); Beta – ultraz­dol­na poet­ka, któ­ra z cze­goś żyć musi, więc to sobie uspra­wie­dli­wi.

Pierw­szą rze­czą, któ­rą tu trze­ba wypunk­to­wać, jest oczy­wi­sta wadli­wość wykon­cy­po­wa­nej przez Deh­ne­la ana­lo­gii, wyni­kła chy­ba tyl­ko z nader powierz­chow­ne­go odczy­ta­nia kano­nicz­ne­go ese­ju Miło­sza. Auto­ra Znie­wo­lo­ne­go umy­słu w naj­mniej­szym stop­niu (lub – co naj­wy­żej – w stop­niu skraj­nie nie­istot­nym) nie inte­re­so­wa­ło to, czy ktoś z cha­rak­te­ry­zo­wa­nych prze­zeń pisa­rzy legi­ty­mi­zo­wał ówcze­sny porzą­dek poli­tycz­ny poprzez publi­ko­wa­nie w kon­tro­lo­wa­nym przez pol­skich komu­ni­stów orga­nie pra­so­wym – z banal­ne­go zaiste powo­du: innych prze­strze­ni publi­ka­cji wów­czas nie było (dość przy­po­mnieć, że nawet nie­złom­ny Zbi­gniew Her­bert w 1954 roku opu­bli­ko­wał swo­je wier­sze w anto­lo­gii …każ­dej chwi­li wybie­rać muszę, wyda­nej przez na wskroś pod­ów­czas ser­wi­li­stycz­ny PAX); Miłosz ana­li­zu­je wyłącz­nie mecha­ni­zmy wyrod­nie­nia dys­kur­su, hara­cze ide­olo­gicz­ne, któ­re for­mu­ło­wa­ne były expres­sis ver­bis w powie­ściach, opo­wia­da­niach i wier­szach. A o ile mi wia­do­mo, żaden z opu­bli­ko­wa­nych w „Nowym Napi­sie” tek­stów nie był cen­zu­ro­wa­ny i wypa­cza­ny – jeśli zatem Deh­nel chce poprzez swo­ją ana­lo­gię wyka­zać, że nie ma róż­ni­cy mię­dzy ówcze­sny­mi a dzi­siej­szy­mi mecha­ni­zma­mi zależ­no­ści pisa­rek od wła­dzy, to fatal­nie roz­mi­ja się z inten­cją dzie­ła Miło­sza; na tyle fatal­nie, że zasa­da jego porów­na­nia po pro­stu prze­sta­je mieć sens.

To jed­nak w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku dro­biazg (rzecz oczy­wi­ście przy­kra, bo przy­kre jest cze­pia­nie się nie­do­stat­ków czy­jejś lek­tu­ry, zwłasz­cza gdy ten ktoś – a tak jest w tym wła­śnie przy­pad­ku – zda­je się żywić prze­ko­na­nie o donio­sło­ści swo­je­go odczy­ta­nia); dro­biazg w porów­na­niu z tym, co robi Deh­nel w dal­szym cią­gu (uprzed­nio cyto­wa­nym) swo­je­go posta – a w porów­na­niu z czym nawet legen­dar­na już „pary­te­to­wa dzier­lat­ka” z jed­ne­go z biBLio­tecz­nych felie­to­nów Ada­ma Popra­wy (grom­ko w swo­im cza­sie opro­te­sto­wy­wa­na przez śro­do­wi­sko) wyda­je mi się czymś zgo­ła nie­win­nym.

Naj­pierw ten Del­ta – co praw­da Jacek Deh­nel zastrze­ga, że „nie ozna­cza osób ani insty­tu­cji i pro­si uprzej­mie o nie­do­py­ty­wa­nie oraz nie­roz­wi­kły­wa­nie pseu­do­ni­mów”, ale umów­my się, że trud­no trak­to­wać to poważ­nie (i rów­nie trud­no nie oskar­żyć tu auto­ra o cynicz­ną hipo­kry­zję, w naj­lep­szym przy­pad­ku – o wyjąt­ko­wo kiep­ski żart): kotła­si­my się w napraw­dę nie­wiel­kim graj­do­le i raczej nie spo­sób wyobra­zić sobie, by ktoś nie roz­szy­fro­wał, kim jest Del­ta (to samo doty­czy zresz­tą pozo­sta­łych trzech kryp­to­ni­mów); w isto­cie więc dal­sze dekla­ra­cje Deh­ne­la (że „to reflek­sja, nie donos”, że on „raczej im współ­czu­je niż pięt­nu­je”, że „uwi­kła­nym nie chce urzą­dzać prę­gie­rza”) brzmią tak strasz­li­wie nie­szcze­rze (bo nie wie­rzę, że autor tych słów może być aż tak naiw­ny), że aż gro­te­sko­wo. A co dalej? Przyj­rzyj­my się po kolei.

Del­ta zatem to „waż­ny poeta swo­je­go poko­le­nia (a może nie tyl­ko poko­le­nia)”. Tu oczy­wi­ście nie spo­sób się nie zgo­dzić: owszem, to poeta nie tyl­ko waż­ny, ale też jeden z kil­ku, może kil­ku­na­stu naj­waż­niej­szych archi­tek­tów prze­mian w pol­skiej poezji ostat­nich trzy­dzie­stu lat; to spra­wa, jak sądzę, prze­są­dzo­na przez histo­rię lite­ra­tu­ry – a prze­cież Deh­nel pró­bu­je ten histo­rycz­no­li­te­rac­ki sąd pod­wa­żyć: naj­pierw waż­ność Del­ty zosta­je zre­du­ko­wa­na do feno­me­nu „swo­je­go poko­le­nia” (w domy­śle: for­ma­cji jed­no­ra­zo­wej, prze­brzmia­łej i o ogra­ni­czo­nym polu oddzia­ły­wa­nia), dopie­ro potem dopusz­cza się tu moż­li­wość (ale w nawia­sie i z wyraź­nym zazna­cze­niem spe­ku­la­tyw­ne­go dystan­su) szer­sze­go zna­cze­nia oddzia­ły­wa­nia Del­ty.

I już w następ­nym frag­men­cie Deh­nel – moc­no (w swo­im prze­ko­na­niu) osła­biw­szy ran­gę Del­ty – ata­ku­je abso­lut­nie poni­żej pasa: „od lat wal­czą­cy z alko­ho­li­zmem”. Tu już napraw­dę nie wiem, jak się zacho­wać: wycią­ga­nie komuś (czy nawet tyl­ko publicz­ne przy­po­mi­na­nie cze­goś być może rze­czy­wi­ście powszech­nie zna­ne­go z obie­gów pry­wat­nych) oko­licz­no­ści tak dra­ma­tycz­nych jak cho­ro­ba alko­ho­lo­wa (i każ­da inna cho­ro­ba, zwłasz­cza psy­chicz­na) to coś na pozio­mie tak niskim, że chy­ba dają­cym się wyra­zić jedy­nie w war­to­ściach ujem­nych; i aż nie chce się wie­rzyć, że to wła­śnie Jacek Deh­nel, wie­lo­krot­na ofia­ra skan­da­licz­nych ata­ków o cha­rak­te­rze homo­fo­bicz­nym, do tego pozio­mu się zni­ża. Bo już za moment oka­że się, że alko­ho­lizm Del­ty słu­ży Deh­ne­lo­wi do suge­ro­wa­nia pew­ne­go oso­bo­wo­ścio­we­go nie­do­wła­du, ludz­kiej niepełno(s)prawności obiek­tu jego ata­ku – czy­li napraw­dę nie jeste­śmy aż tak dale­ko od tych, któ­rzy twier­dzą, że homo­sek­su­alizm czy­ni czło­wie­ka wybra­ko­wa­nym.

Bo nie za bar­dzo wiem, jak ina­czej wyja­śnić to, co na jed­nym odde­chu pisze Deh­nel w dal­szym cią­gu swo­je­go posta: „daje swo­je nazwi­sko, żeby kap­to­wać inne nazwi­ska”. Zesta­wie­nie tak moc­ne­go oskar­że­nia z poprze­dza­ją­cym go wtrę­tem o alko­ho­li­zmie daje się wytłu­ma­czyć (zakła­da­jąc, że Deh­nel jest w choć­by tyl­ko mini­mal­nym stop­niu świa­dom zna­cze­nia swych słów) tyl­ko w jeden spo­sób: Del­ta to ktoś tak bez­na­dziej­nie pogrą­żo­ny w wód­cza­nej demen­cji, że jest mu dokład­nie wszyst­ko jed­no, co ktoś zro­bi z jego auto­ry­te­tem (istot­nie, do pew­ne­go stop­nia podob­nie Miłosz dia­gno­zo­wał Gał­czyń­skie­go: jako kogoś, kto za kie­li­cha napi­sze wszyst­ko dla kogo­kol­wiek, kto pła­ci). To alko­hol spra­wia, że Del­ta świa­do­mie kup­czy swo­ją oso­bą (ewen­tu­al­nie: to alko­hol dopro­wa­dził go do takie­go pozio­mu nie­po­czy­tal­no­ści i nie­su­we­ren­no­ści); i czy napraw­dę nie przy­po­mi­na to homo­fo­bicz­nych pseu­do­prawd o „gejo­stwie” deter­mi­nu­ją­cym do zacho­wań nie­god­nych, do swe­go rodza­ju toż­sa­mo­ścio­wej nie­su­we­ren­no­ści, etycz­nej nie­nor­ma­tyw­no­ści?

Prze­sa­dzam? Nie sądzę (w isto­cie bowiem zakła­da­nie, że ktoś jest cze­muś winny/do cze­goś imma­nent­nie nie­zdol­ny dla­te­go, że jest kobie­tą, alko­ho­li­kiem, schi­zo­fre­ni­kiem, chrze­ści­ja­ni­nem, gejem, żydem, lewa­kiem, muzuł­ma­ni­nem czy czar­no­skó­rym uwa­żam za prze­ja­wy jed­ne­go i tego same­go dys­kur­su wyklu­cze­nia i dys­kry­mi­na­cji) – ale nawet jeśli mnie tro­chę ponio­sło, to pozo­sta­je jesz­cze spra­wa tego, że for­mu­ło­wa­nie w wypo­wie­dzi jed­nak jakoś tam upu­blicz­nio­nej sądów tak dekla­ra­tyw­nych jak te Jac­ka Deh­ne­la jest (o ile nie znaj­du­je potwier­dze­nia w moc­nych dowo­dach) czymś nie­bez­piecz­nie bli­sko sąsia­du­ją­cym z pomó­wie­niem bądź oszczer­stwem.

No i wresz­cie Del­ta – zda­niem Deh­ne­la – „uwa­ża się za Wal­len­ro­da”. I znów z grub­sza te same pyta­nia: co ma zna­czyć ta nie do koń­ca jasna meta­fo­ra (Wal­len­rod to wszak jed­na z naj­bar­dziej zło­żo­nych posta­ci pol­skie­go roman­ty­zmu)? I skąd Jacek Deh­nel wie, za kogo uwa­ża się Del­ta? Roz­ma­wiał z nim? Nie sądzę (przy­naj­mniej nie ostat­nio chy­ba)… Wyczy­tał to z jakichś publicz­nych dekla­ra­cji adre­sa­ta swo­ich nie­wy­bred­nych ata­ków? Jakoś nie przy­po­mi­nam sobie, by ten, kogo Deh­nel nazy­wa Del­tą, szcze­gól­nie wylew­nie tłu­ma­czył swo­ją współ­pra­cę z „Nowym Napi­sem”. A zatem dalej pozo­sta­je­my na grun­cie publicz­ne­go for­mu­ło­wa­nia oskar­żeń nie znaj­du­ją­cych dla sie­bie naj­mniej­sze­go potwier­dze­nia w czymś, co w żar­go­nie praw­ni­czym nazy­wa się bodaj praw­dą mate­rial­ną.

Z dal­szy­mi boha­te­ra­mi posta Deh­ne­la spra­wa jest może mniej dra­stycz­na, ale nie­mniej nie­ele­ganc­ka (naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc). Mie­szan­ka oso­bi­stych ani­mo­zji („z wiel­ki­mi pokła­da­mi ego, któ­re czu­je, że teraz sobie wresz­cie porzą­dzi”), uprosz­czo­nych i skraj­nie subiek­tyw­nych ocen („bez­ta­len­cie”, „przy­ku­rzo­ny kla­syk” – sym­pli­fi­ka­cje, na któ­re moja kry­tycz­no­li­te­rac­ka odpo­wie­dzial­ność jest szcze­gól­nie uczu­lo­na), pro­tek­cjo­nal­no­ści („mło­de”, „ultraz­dol­na poet­ka”) i kla­si­stow­skiej pogar­dy („z cze­goś żyć musi, więc to sobie uspra­wie­dli­wi”). A może też – jed­nak – resen­ty­ment, poczu­cie zagro­że­nia swo­jej coraz bar­dziej nie­pew­nej (jeśli mie­rzyć to raczej nie­zbyt przy­chyl­ną recep­cją ostat­nich lite­rac­kich doko­nań Jac­ka Deh­ne­la) pozy­cji w życiu lite­rac­kim?

Pod­su­mo­wa­nie?… Mam z nim kło­pot: furia, jaką wywo­łał we mnie wpis Deh­ne­la, zni­we­czy­ła zamysł kom­po­zy­cyj­ny tego szki­cu. Ale może jed­nak spró­bu­ję…

Nie wiem, jakie miej­sce prze­zna­czył­by mi autor Ser­ca Cho­pi­na w Miło­szo­wej gale­rii kola­bo­ran­tów (z całą poko­rą akcep­tu­ję swo­ją nie­waż­kość dla Jac­ka Deh­ne­la, acz nie ukry­wam, że chęt­nie widział­bym się w roli „Tygry­sa” Kroń­skie­go), ale poziom jego ata­ku na twór­ców „Nowe­go Napi­su” spra­wia, że dobrze się czu­ję w ich gro­nie. Z poczu­cia – o iro­nio! – dość ele­men­tar­nej przy­zwo­ito­ści.