29/04/14

Jaszczurka z iskrą

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Dłu­go cze­ka­łam na to spo­tka­nie. Zasko­czy­ła mnie, bo był to czas pro­mo­cji kolej­nej książ­ki. Mój ostat­ni dzień w Madry­cie miał być jej pierw­szym dniem po powro­cie ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zazwy­czaj nikt nie ma ocho­ty na spo­tka­nia, tym bar­dziej wywia­dy, po wyczer­pu­ją­cej podró­ży zakoń­czo­nej szcze­gól­nym rodza­jem kaca, jakim jest jet lag.

Mój ostat­ni dzień w Madry­cie. Przed połu­dniem wykład na Uni­wer­sy­te­cie im. Karo­la III (przy­jem­na atmos­fe­ra, docie­kli­wi stu­den­ci, ogól­nie miło), a o dwu­na­stej spo­tka­nie z Rosą Mon­te­ro. W myślach to ROSA MONTERO. Sta­ram się nie nakrę­cać, aby póź­niej stres  mnie nie zżarł od środ­ka. Prze­cież muszę zadać jej parę pytań! Wymy­śli­łam sobie, że idąc do pisar­ki, zwie­dzę nie­zna­ne mi miej­sca w Madry­cie. Uni­wer­sy­tet im. Karo­la III mie­ści się na tere­nie daw­nych kosza­rów woj­sko­wych na obrze­żach mia­sta, dla­te­go uda­łam się tam pocią­giem. W dro­dze powrot­nej wysia­dłam na sta­cji Ato­cha, na któ­rej dzie­sięć lat temu doszło do jed­nej z naj­więk­szych tra­ge­dii w histo­rii Hisz­pa­nii i stam­tąd zapla­no­wa­łam dłu­gi spa­cer przez Park Reti­ro, gdzie wiel­cy szu­ka­li natchnie­nia.

Dro­ga wyda­wa­ła się pro­sta, cho­ciaż – jak się póź­niej oka­za­ło – było to złud­ne wra­że­nie. Nad gło­wa­mi lata­ły papu­gi [1]. Tak, zado­mo­wi­ły się tam i nie­któ­rym prze­szka­dza­ją tak bar­dzo, jak te okrop­ne wro­cław­skie gołę­bie, któ­re nie potra­fią zacho­wać tak­tu, zała­twia­jąc potrze­by fizjo­lo­gicz­ne w nie­wła­ści­wych miej­scach. Przy­glą­da­łam się, jak te weso­łe pta­ki buszo­wa­ły pośród gałę­zi drzew oka­la­ją­cych roz­ło­ży­ste ale­je. Zabaw­nie wyglą­da­ły na tle błę­kit­ne­go nie­ba te mru­ga­ją­ce w świe­tle słoń­ca papuż­ki. Kotło­wa­ły się, szar­pa­ły, kłó­ci­ły, prze­krzy­ku­jąc się wza­jem­nie. Wpra­wi­ły mnie w dosko­na­ły nastrój. Szłam i szłam, i nie było widać koń­ca alei. Nie mogłam zna­leźć wyj­ścia. Ani tra­dy­cyj­na mapa, ani nowo­cze­sne urzą­dze­nia mobil­ne z usłu­gą loka­li­za­cji nie pomo­gły przy mojej wro­dzo­nej zdol­no­ści do gubie­nia się w róż­nych miej­scach i oko­licz­no­ściach. Musia­łam chy­ba wyglą­dać na praw­dzi­wą sie­ro­tę czy też zbłą­ka­ne­go kap­tur­ka, ponie­waż pod­szedł do mnie sta­ru­szek, pyta­jąc w czym może mi pomóc. Według jego obja­śnień byłam bli­sko celu, ale ­– gdy wydo­sta­łam się z par­ku – oka­za­ło się, że mam do poko­na­nie jesz­cze oko­ło tysią­ca metrów! Na obca­sach nie było to łatwe, ale dałam radę.

Rosa miesz­ka w pięk­nej, świe­żo wyre­mon­to­wa­nej, bia­łej kamie­ni­cy. Na klat­ce jest nawet meta­lo­wa win­da. Wybie­ram scho­dy, bo gdzieś w gło­wie mi dzwo­ni wspo­mnie­nie kamie­ni­cy z Dziec­ka Rose­ma­ry.  Wcho­dzę na odpo­wied­nie pię­tro. Drzwi otwie­ra sym­pa­tycz­na, okrą­gła Mulat­ka, infor­mu­jąc mnie, że pani nie ma. Pod­cho­dzi do niej dru­ga, star­sza pani w far­tusz­ku i potwier­dza, że „la seño­ra ha sali­do”. Pomi­mo tego zapra­sza­ją mnie do środ­ka i pro­szą, abym zacze­ka­ła. Nie jest to łatwe, bo oprócz nich w holu są jesz­cze dwa psy. Uwiel­biam zwie­rzę­ta, a zwłasz­cza te czwo­ro­no­gi, ale szorst­ko­wło­sa jam­nicz­ka od razu zoba­czy­ła we mnie wro­ga  i prak­tycz­nie – co nigdy mi się nie zda­rza w obco­wa­niu z psa­mi – nie pozwa­la­ła mi się ruszyć.

Miesz­ka­nie jest duże, prze­stron­ne, otwar­te. Salon, kuch­nia i przy­le­gły gabi­net są ze sobą połą­czo­ne. Ude­rza biel i świa­tło zza okien, przez któ­re moż­na podzi­wiać Reti­ro. W salo­nie, oprócz ksią­żek, jest dużo kwia­tów i… jasz­czu­rek. Na środ­ku czu­wa ogrom­ny legwan, a na szkla­nym sto­li­ku, w odbi­ja­ją­cych się pro­mie­niach słoń­ca, wygrze­wa­ją się mniej­sze oka­zy. W plam­ki, paski, krop­ki. W pierw­szej chwi­li moż­na ulec złu­dze­niu, że są praw­dzi­we.

Wpa­da uśmiech­nię­ta. Wło­sy w kolo­rze mie­dzia­no-orze­cho­wym. Dżin­sy i luź­na bluz­ka. Gorą­ce psie powi­ta­nie i tyle opo­wia­da­nia, że obcy w domu. Psiej­ska-cza­ro­dziej­ska papla­ni­na cich­nie, kie­dy  pani bie­rze Bru­nę na kola­na. Uspo­ka­ja się, ale wciąż zer­ka nie­uf­nie w moją stro­nę i pil­nu­je, abym się nie zbli­ża­ła do wła­ści­ciel­ki. Jestem ta obca. Z począt­ku i u pani wyczu­wam dystans, ale po chwi­li roz­ma­wia nam się bar­dzo sym­pa­tycz­nie. Rosa się otwie­ra. Jest nie­po­praw­ną opty­mist­ką. Kie­dy pró­bu­ję ją sobie zde­fi­nio­wać w myślach, przy­cho­dzi mi do gło­wy „iskra”. Ma ją w oczach, w zacho­wa­niu, w gło­sie. Nawet na miej­scu nie może spo­koj­nie usie­dzieć. Prze­rzu­ca nogi przez opar­cie fote­la – tak wygod­niej gła­skać roz­ło­żo­ną na kola­nach Bru­nę mru­czą­cą z roz­ko­szy. Rosa ma w sobie coś z Fran­cisz­ka, bo dla niej psy to bra­cia mniej­si, nie­od­łącz­ni przy­ja­cie­le. Oba, któ­re ma w domu, są z psie­go domu dziec­ka. Ten dru­gi leży spo­koj­nie w jej gabi­ne­cie – za dużo prze­szedł w schro­ni­sku i jest zamknię­ty w sobie, jak czło­wiek, któ­ry prze­żył trau­mę w prze­szło­ści.  Mon­te­ro mówi, że te dwa czwo­ro­no­gi są czę­ścią jej rodzi­ny, „są isto­ta­mi, któ­re dopeł­nia­ją świat; są bal­sa­mem, któ­ry koi bole­sną sprzecz­ność, któ­rą my, ludzie, dostrze­ga­my pomię­dzy tym, co kul­tu­ro­we i tym, co zwie­rzę­ce”. Korzy­stam z oka­zji, by zaspo­ko­ić cie­ka­wość i pytam też o te jasz­czur­ki. Histo­ria jest zabaw­na. Czter­na­ście lat temu zro­bi­ła sobie tatu­aż z jasz­czur­ką. Od tej pory przy­ja­cie­le obda­ro­wu­ją ją tymi gada­mi. Ma ich mnó­stwo: z drew­na, z kamie­nia, z róż­nych rodza­jów mate­ria­łu. Uwiel­bia je, ponie­waż są niczym „małe domo­we smo­ki”, niczym „minia­tu­ro­we dino­zau­ry”.  Tłu­ma­czy, że sala­man­dra jest uzna­wa­na za magicz­ne zwie­rzę, sym­bo­li­zu­je odno­wie­nie.

Jej azy­lem jest dom. Lubi w nim prze­by­wać. To anti­do­tum na trud cią­głych podró­ży. Lubi dom, ale nie lubi prac domo­wych, dla­te­go ma panie do pomo­cy, dobre duchy, ciche opie­kun­ki. Kocha pisa­nie, pisze od zawsze, od kie­dy nauczy­ła się two­rzyć zda­nia. Gdy chce się ode­rwać od kle­pa­nia w kla­wia­tu­rę, wycho­dzi na spa­cer. Krót­szy po oko­li­cy, na któ­ry zabie­ra swo­je uko­cha­ne psy, albo dłuż­szy, po górach. Wte­dy czu­je, że odpo­czy­wa. Lubi też muzy­kę, kon­cer­ty, ope­rę, wysta­wy, teatr i… oczy­wi­ście uwiel­bia czy­tać! A kie­dy ma ocho­tę, wycho­dzi z przy­ja­ciół­mi, aby potań­czyć. Ma w sobie ogrom­ną siłę i wolę życia, cho­ciaż tak dużo nie­daw­no prze­szła. Śmierć męża była szo­kiem, z któ­re­go dłu­go nie mogła wyjść. Wyda­je się, że odzy­ska­ła już wewnętrz­ny spo­kój.  Mówi o sobie, że czer­pie z życia gar­ścia­mi, jest upar­ta, żyje z pasją.  Jest empa­tycz­na, nie­kie­dy ule­ga obse­sjom, dzia­ła pod wpły­wem impul­su. Cza­sa­mi ogar­nia ją smu­tek, ale nigdy się nie pod­da­je, zawsze wal­czy. Pisze codzien­nie dla „El País”. Jest aktyw­na na Face­bo­oku i Twit­te­rze. Bar­dzo dba o swo­ich czy­tel­ni­ków, zawsze sta­ra się odpi­sy­wać albo pro­si o pomoc sekre­tar­kę. Gdzie­kol­wiek jest, nasłu­chu­je, czy nagle w środ­ku nie usły­szy gło­su, któ­ry stop­nio­wo zacznie szep­tać sło­wa, a te będą doj­rze­wać w for­mie powie­ści.

Rosa Mon­te­ro to zna­ko­mi­ta dzien­ni­kar­ka i pisar­ka, a przy tym nie­zwy­kła oso­ba. Urze­kła mnie pod każ­dym wzglę­dem. Wyszłam od niej, ale wie­dzia­łam, że pozna­łam cza­ru­ją­cą oso­bę i za spra­wą jakiejś tajem­ni­czej magii poczu­łam, że sta­ła mi się bli­ska. Magia? Che­mia? Jasz­czur­ki?… A może pasja?…Jakaś iskra zosta­ła we mnie i tli się od tam­te­go dnia.


Przy­pi­sy: 1 Mni­cha nizin­na – gatu­nek, jak to się mądrze mówi, intro­du­ko­wa­ny w wie­lu miej­scach świa­ta. W Madry­cie sta­no­wi praw­dzi­we utra­pie­nie. Wyda­no nawet spe­cjal­ny dekret, któ­ry zezwa­la na polo­wa­nie w okre­ślo­nych prze­dzia­łach cza­so­wych.