Jelonka. Opowiadania z wysp
Wioletta Grzegorzewska
Strona cyklu
WyspaWioletta Grzegorzewska
Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.
Akuszerka
Dzisiaj kotka zaczęła rodzić przy biurku, w zaciemnionym kącie pokoju syna. Źrenice miała powiększone jak rozpadające się galaktyki. W nich migały pyłki czegoś obcego.
Syn akurat grał w grę wojenną Black Ops. W czasach zimnej wojny jako amerykański komandos likwidował nazistowskich zombiaków.
Jeden czarny kotek urodził się, pomiaukiwał i pełzał po wykładzinie. Kotka wiła się w bólach. Zauważyłam, że drugi kotek nie może się wydostać. Jego oblepione śluzem nóżki zwisały bezwładnienie. Utknął w drogach rodnych i udusił się. Kotka wstawała, przysiadała, próbowała wypchnąć jego martwe ciałko.
Syn zdobywał kolejne punkty, ale i tak zginął ogłuszony przez granat i pogryziony przez członków Specnazu.
W tym samym czasie walczyłam o życie kotki nie wiedząc, co robić. Masowałam jej brzuszek. Nie chciałam ingerować, aby nie pogorszyć sytuacji.
Żałowałam, że skończyłam filologię zamiast medycyny (tak jak planowałam w liceum) i nie doczytałam rozdziału biologii Villego o rozmnażaniu ssaków. W końcu ciało kotki wygięło się jak podczas egzorcyzmów i nastąpił ostatni skurcz. Pokazała się martwa główka. Kotek był za długi jak na noworodka dachowca. Miał na nosku cztery dziwne, białe wypustki, pysk szczurka, a między sinymi paluszkami błony. „Mutant”, pomyślałam i wraz ze ścierwem łożyska zapakowałam go do plastikowej, śniadaniowej torebki. Tak musiało być. Natura go wyeliminowała.
Po piętnastu minutach pierworodny, wylizany do czysta kotek znalazł sutek i łapczywie próbował go ssać. Czarne galaktyki w oczach kotki kurczyły się powoli. W pokoju rozległo się mruczenie.
Syn w kolejnej rundzie Black Ops jako agent CIA otrzymał nowe życie.
Przystanek
Rozmawiałam z nią codziennie na dworcu autobusowym w Ryde, skąd moja córka o świcie wyjeżdżała ósemką do szkoły, ale nigdy nie dowiedziałam się, jak miała na imię, skąd pochodziła i czym się zajmowała na wyspie. Raz tylko, jakby mimochodem, wyznała, że ma prawie siedemdziesiąt lat i w młodości musiała zostawić syna w Australii.
Po Bożym Narodzeniu zaczęła częstować naszego psa drogimi smakołykami.
– To bardzo miło z pani strony – dziękowałam zdziwiona nagłym przypływem hojności wobec naszego niesfornego Lea, który nie raz pobrudził jej spódnicę błotem.
– Czy pani też ma psa?
– O nie, nie, z psem nie dałabym sobie rady. Mam kota, ale że słabo widzę, to często kupuję mu psią karmę, tak przez pomyłkę – kłamała.
Pewno ranka poszłam na przystanek inną drogą, bo musiałam coś załatwić na poczcie przy Union Street. Gdy dotarłam do dworca, zobaczyłam ją z daleka przy wschodniej ścianie. Na tle zarośniętej twarzy Leonarda DiCaprio z plakatu filmu Zjawa zdawała się jeszcze drobniejsza niż w rzeczywistości. Z niepokojem spoglądała w stronę przejścia dla pieszych, gdzie zwykle przechodziłyśmy dwupasmówkę w drodze na przystanek.
Przed Wielkanocą, gdy powiedziałam jej, że wkrótce muszę wyjechać z wyspy, nie odezwała się do mnie ani słowem, przykucnęła tylko przy psie i wyszeptała:
– Nie bój się Karl, musisz być dzielny. Wkrótce znowu się spotkamy.
Mój Karol Marks
Dla Uli Chowaniec
W drodze do piekarni przyglądałam się budynkowi, w którym latem 1870 roku mieszkał Karol Marks. „Może trafię na jakieś ślady, znajdę tabliczkę czy porysowaną cegłę” – myślałam, czekając jakiś kwadrans, wzbudzając zainteresowanie drogowców, którzy ukryci za żółtymi bramkami trzeci tydzień penetrowali studzienki kanalizacyjne.
Wreszcie moja cierpliwość została nagrodzona. Coś szarego mignęło w oknie. „Jest! To on! Trochę się zmienił przez te wszystkie lata. Broda mu się przerzedła, wzrok złagodniał, ale po minie poznaję, że ma się dobrze.”
Marks wyjrzał przez okno: dumny i zamyślony, z dziwnym spokojem obserwował Nelson Street, która dawno straciła swój burżuazyjny charakter. Regencyjne wille, należące w dziewiętnastym wieku do klasy wyższej, wynajmowali robotnicy. Uniformy kelnerów i kucharzy powiewały na sznurach. W suterenie, gdzie mieszkało bezrobotne małżeństwo z trojgiem dzieci, zapaliła się lampka. Zaniedbane przez landlordów domy przeżerała wilgoć. W ogrodach przybywało klamotów. Farba kruszyła się z futryn. Była ósma rano. Cała ulica, w której centrum znajdowało się przedszkole, zanosiła się płaczem, roznosząc zapach przypalonego mleka i tostów. Niewyspane matki pchały wózki. Emigrant, uczestnik Arabskiej Wiosny Ludów, biegł na pierwszą zmianę, aby powalczyć przy zmywaku.
A Marks? Pręgowany dachowiec, już nie reagował, jakby zobojętniał na świat, przeciągnął się tylko leniwie i ziewnął. Ożywił się dopiero wtedy, gdy listopadowy podmuch strącił liście z pożółkłego klonu i nabił je na druty wystające z ogrodzenia.
Król zaścianka
Poszłam odebrać córkę ze szkoły razem z moim psem, dziewięciomiesięcznym border collie, owczym psem, jak mówili Anglicy, i jak zwykle przywiązałam Lea do płotu, bo w Anglii nie wolno wchodzić na teren szkoły z psami, i spokojnie czekałam razem z innymi rodzicami, aż około trzeciej otworzą bramę.
Nagle mojego psa zaczął zaczepiać buldog francuski, którego nazywałam Charkaczem.
– Chark-chark-chark, chark-chark-chark – co w wolnym tłumaczeniu na ludzki brzmi jakoś tak: „Ty łaciaty głupku ty.”
Leo nic. Spojrzał tylko na mnie i uśmiechnął się oczami.
Za chwilę Charkacz znowu:
– No co, łaciaty, nie umiesz nawet szczeknąć jak prawdziwy pies?
Leo niespokojnie poruszył się przy płocie, spojrzał na przelatującego gołębia i odwrócił się do Charkacza tyłem. Charkacz nie wytrzymał takiej ignorancji:
– No a ta twoja smyczowa (w domyśle: pani), blada taka. Chętnie bym na nią napuścił kolegę dobermana.
Leo zawarczał, podniósł się z murawy i z całej siły przechylił się do przodu. Smycz pękła. Zanim zdarzyłam zareagować, przyciskał Charkacza do ziemi. Zrobił się rwetes. Psy szczekały. Matki piszczały. Towarzyszące im maluchy w wózkach płakały. Ja próbowałam rozdzielić psy. Nagle Smyczowy (w domyśle: pan) Charkacza przyskoczył do Lea i kopnął go buciorem w brzuch. Leo upadł na murawę. Wtedy ja przyskoczyłam, ale zamiast kopnąć smyczowego Charkacza w łydkę, złapałam Lea za obrożę i odsunęłam na porośniętą margerytkami połać przy płocie. Zrobiłam węzeł na smyczy i sprintem pobiegłam z nim do domu, a gdy wróciłam, mocno spóźniona, córka w towarzystwie dyżurnych nauczycieli siedziała na dziedzińcu szkoły i w oczekiwaniu na mnie popłakiwała.
Nazajutrz woźny kazał mi przypiąć psa sto metrów od bramy.
– Wiesz, mamo, w szkole mówili, że nasz Leoś pogryzł wczoraj szczeniaczka – odezwała się do mnie córka w drodze ze szkoły.
– Tak? A jutro będą mówić, że Leo pożarł pasące się nad Tamizą stado kucyków – uśmiechnęłam się do Julki.
– To ten zły pies, ten zły pies… – szeptały za nami dzieci, a wszyscy dorośli z dobermanami, labradorami i buldogami schodzili nam od tej pory z drogi.
Niedziela
Miałam umówione spotkanie w rumuńskim salonie kosmetycznym z Daną pochodzącą Bukaresztu, więc wstałam o dziewiątej, pojechałam pociągiem do Grays i weszłam do salonu znajdującego się nad sklepem z towarami importowanymi o nazwie Europa, ale nikt oprócz pikacza w drzwiach na mnie nie zareagował.
Minęło dziesięć minut, podczas których wdycham przyjemny zapach wosku do depilacji. Niedzielną ciszę przerywało rytmiczne gruchanie cukrówek, które romansowały na dachu. Znudzona zeszłam na dół, do sklepu i zagadnęłam ekspedientkę:
– Przepraszam. Nie znasz może kosmetyczki Dany? Byłam z nią tu umówiona o jedenastej, no i dałam jej zaliczkę.
Kobieta spojrzała na mnie obojętnie, przekrzywiła chustkę na głowie i wzdychając, układała w gablocie białawe, jakby pociągnięte wapnem szynki salami.
– Z Daną? Ona mieszka tu niedaleko za rogiem. To może ja zwołam kasjerkę?
Po chwili zjawia się zdyszana kasjerka.
– Dana? Ona się spóźni, bo korek jest. Wielki korek!
„Hm – pomyślałam – ciekawe, gdzie ten korek, skoro w Grays jest dziś tak pusto jak po odpuście? Chyba że hulajnogą tu jedzie, skoro mieszka niedaleko. No nic. Poczekam jeszcze trochę.”
– Ty wiesz? – zagadnęła mnie po chwili kasjerka. – Dana już dziś nie przyjdzie, bo jest w szpitalu.
– A co jej się stało? – zapytałam ze stoickim spokojem, zaczynając się domyślać, że wszyscy w tej Europie robią mnie w bambuko.
– Wczoraj zjadła coś na kolację i tak ją zabolało, że aż w nocy zabrali ją szpitala i nie wiadomo, kiedy wróci.
Wściekła wychodzę ze sklepu i już mam skręcić w stronę stacji, gdy zaczepia mnie nieznajomy nastolatek z Indii.
– Co? Dana znów zaspała? – uśmiechnął się – Pani się nie martwi i pójdzie za mną do Zibi – podprowadził mnie pod pomalowaną na fuksję kanciapę w centrum handlowym – Ale pani da funta za polecenie?
Plecak
Przed dwudziestą wsiadłam z córką do pociągu jadącego z Chafford Hundred do East Tilbury (hrabstwo Essex). Pociąg był wypełniony zadowolonymi ludźmi, którzy wracali z zakupów w centrum handlowym Lakeside. Szeleściły torby Primarka. Brakowało miejsc. Usiadłyśmy przy toalecie naprzeciwko młodego mężczyzny. Pasażer przyglądał się nam z uśmiechem. Nagle wstał i rozejrzawszy się po przedziale, wyszedł ze skórzaną saszetką do toalety, zostawiając plecak w przejściu obok siedzenia. W pierwszym odruchu złapałam córkę za rękę i pobiegłam do drzwi. Jeszcze tylko kilka minut do naszego miasteczka: „Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy” – liczyłam w duchu sekundy. Czas zmienił się w ciemną jamę, która, jak myślałam, za chwilę nas wszystkich pochłonie. Z tablic informacyjnych zniknęły napisy i w zamian przewijała się na nich, dość ironiczna w tych okolicznościach, reklama Eurostar, linii kolejowych, które biegną przez Eurotunel pod kanałem La Manche pomiędzy Londynem, Paryżem i Brukselą.
– Co to jest Eurostar, mamo? Dlaczego stoimy już przy drzwiach, jak jest dopiero Tilbury? Dlaczego masz taką minę? Nic nie mówisz? – pytała córka, a ja nie mogłam wydusić słowa.
Inny pasażer zauważył plecak i z przerażoną miną zaczął gdzieś dzwonić. Pociąg się zatrzymał w naszym miasteczku. Wysiadłyśmy.
Gdy szłyśmy przez park, jakby nigdy zachwyciły mnie drzewa: osiki, graby, buki, kasztanowce. Poruszały gałęziami tak dyskretnie jak zegar wskazówkami. Posągowo milczące, przekręcały blaszki liści w stronę zachodzącego słońca.
– Uszczypnij mnie – odezwałam się wreszcie do córki.
– Sama się uszczypnij – odpowiedziała obrażona.
Wakacje
Osiedle Tomasza Baty w East Tilbury. Czwarta po południu. Moja córka zawołała mnie z podwórka:
– Mamo, czy mogę podzielić się z Isabelle obiadem? Jest bardzo głodna, bo nic nie jadła od rana.
Cisza. Stałam w kuchni i przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Jasne, przyjdźcie po dokładkę – powiedziałam i łzy stanęły mi w oczach.
Kolejny raz dowiedziałam się, że pięciolatka z sąsiedztwa w dni wolne od szkoły chodzi głodna. Jej mama, na oko dwudziestoletnia, znów gdzieś wybyła: do koleżanek, na zakupy do centrum handlowego w Lakeside lub randkę, zostawiając dziewczynkę bez opieki w domu. „Isabelle ma plamy z niedożywienia na policzkach, a ta chodzi w ciuchach z Zary” – myślałam i chciało mi się wyć. Powinnam od razu zadzwonić po Social Service, ale się wahałam, chciałam najpierw spotkać się z jej ojcem, bo martwiłam się, co się stanie ze słodką, blond Isabelle o wyglądzie Barbie, gdy trafi do foster family czyli rodziny zastępczej.
Na wyspie Wight, kilka lat temu, poznałam pewnego chłopca, który zaprzyjaźnił się z moim synem: nocował u nas, spał, odrabiał lekcje, jakby był moim trzecim dzieckiem. Gdy jego matka wpadła w depresję, byłam sama na Wight z dwojgiem dzieci, nic nie mogłam zrobić. Będąc pod opieką schroniska dla kobiet, Woman’s Refuge, pracowałam wieczorami i po nocach w fastfoodzie, aby utrzymać córkę i syna. Chłopiec trafił do rodziny zastępczej i był tam nieszczęśliwy, cały rok chodził w tym samym podkoszulku, miał potargane adidasy, bo choć jego opiekunowie dostawali na niego co tydzień kilkaset funtów zapomogi, prawie nic mu nie kupowali. Na śniadanie jadł dwa toasty z masłem i nutellą lub płatki kukurydziane z mlekiem, potem obiad szkolny, który refundowało państwo. Przed świętami Bożego Narodzenia, gdy pojawiły się problemy wychowawcze, bo samotny dzieciak uzależnił się od gier, oddali go kolejnej rodzinie jak psa do schroniska. (Poznałam też inną nastolatkę z rodzinny zastępczej, ale o jej losach naznaczonych przemocą i molestowaniem nie jestem w stanie dziś odpowiedzieć.)
Tamtego dnia przyglądałam się Isabelle. Mała siedziała z moją córką na murku przed domem i pałaszowała galaretkę. Mówiła, że smak polskich truskawek jest yummy, yummy. Była bystra, bardzo bystra, potrafiła obsługiwać tablet lepiej ode mnie i pokazała mi ulubioną grę oraz nowe shopkinsy, które dostała od jakiegoś wujka, co przychodził do mamusi. Mamusia wróci wieczorem, weźmie prysznic, podpiłuje paznokcie i z miną nastolatki wybierającej się na bal na zakończenie High School wyjdzie w nocy wystrojona na imprezę. W oknie jej domu zaświeci się różowa gwiazdka. Pewnie to lampka z pokoju Isabelle, która zasypia i budzi się sama.
Gdy w Anglii zaczęły się wakacje, poszłam do Co-op’a (sklepu spółdzielczego), kupiłam jak nigdy dwie paczki ziemniaków. Obierając je, spoglądałam na kalendarz z widokami Wielkiej Brytanii i miałam ochotę rzucać w odpicowane landszafty nożem.
Jelonka
Moje miasteczko zapomniało o czerwcowym referendum, choć na budynkach publicznych, na murze przed szkołą i placu zabaw wciąż widnieją nachlapane pomarańczową farbą swastyki. Nikt na nie reaguje, jakby nagle stały się częścią krajobrazu.
Dzisiaj największą atrakcją na naszym osiedlu były jelonki rogacze, które, być może z powodu rójki, wyłaziły na chodniki. Dziewczynki na widok kilkucentymetrowych owadów zaczęły piszczeć. Chłopcy rozglądali się za kamieniami.
Wybiegłam przed szeregówkę i choć nie znałam angielskiej nazwy jelonków, zaczęłam tłumaczyć dzieciom, że nie wolno robić chrząszczom krzywdy.
– To królowie owadów. Są pod ochroną – powiedziałam.
– Dość paskudne jak na króle – odparła czteroletnia dziewczynka.
– Ale to jest królewna, samiczka. Zobacz, jak jej się błyszczy pancerz.
– Wydaje się zmęczona i umazała się błotem.
– Bo całą noc uciekała przed pościgiem złego władcy, który chciał ją uwięzić w dziupli drzewa.
Gdy przez następny kwadrans przenosiliśmy razem owady w bezpieczne miejsce, kątem oka zauważyłam na słupie nową wlepkę ze swastyką i pomyślałam o tym, że też bywam taką jelonką w skórze człowieka.
Łabędź
Całą jesień woziłam córkę autobusem do szkoły, a potem wracałam na skróty pieszo do domu przez dzikie wertepy: Nettlestone, Seaview, Pondwell. Po drodze spotykałam jeże, lisy i zabłąkane psy, lądowałam w błocie, pokrzywach lub strumieniu.
Dziś było gradobicie i oberwanie chmury. Zasłaniałam się torbą, ale lodowate odłamki wpadały do kozaków i za kołnierz kurtki. Tuż za gospodą The Wishing Well spotkałam drwali, którzy popijając cydr ukryli się przed deszczem pod figowcem, a gdy dowlekłam się wreszcie do Ryde, pojawiło się słońce.
Na skwerku czekał on. Nie wiem, dlaczego tu przyczłapał samotnie z pobliskiego stawu. Wyglądał zniewalająco w mżawce na tle jaskrawozielonej murawy. Pozwolił mi podejść bardzo blisko. Samochody trąbiły. Ludzie się zatrzymywali, a on spoglądał tęsknie na przeciwległy brzeg cieśniny, gdzie we mgle majaczyła tak samo śnieżnobiała jak on wieża Spinnaker.