03/11/14

Jeszcze o piosenkach

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

No i tak. Nie­daw­no przez Tawer­nę prze­to­czy­ły się – w związ­ku z pla­no­wa­nym na naj­bliż­szy Port Lite­rac­ki fina­łem kon­kur­su na naj­lep­szą muzycz­ną inter­pre­ta­cję nowej poezji – pole­mi­ka, deba­ta i son­da poświę­co­ne (każ­da na spo­sób sobie wła­ści­wy) temu, co to zna­czy „dobry” tekst pio­sen­ki. Jakie były wyni­ki – każ­dy może sobie spraw­dzić sam. Deba­tę – z redak­tor­skie­go obo­wiąz­ku – pod­su­mo­wa­łem, w son­dzie zagło­so­wa­łem, ale pole­mi­kę sobie odpu­ści­łem (no dobrze, tu pod­su­mo­wa­nie było takoż moje­go autor­stwa, ale to jed­nak nie to samo). Raz dla­te­go, że – by zacy­to­wać kla­sy­ka – nie moż­na być jed­no­cze­śnie twór­cą i two­rzy­wem, dwa, bo chy­ba nie był­bym w sta­nie wykro­ić z mego ser­ca miej­sca na wymie­nie­nie jed­ne­go tyl­ko, naj­waż­niej­sze­go tek­stu pio­sen­ko­we­go – a takie były (dura lex, sed lex) regu­ły gry. Ale że na takie wymie­nian­ki-typo­wan­ki jestem jakoś szcze­niac­ko łasy, więc pomy­śla­łem, że sobie pofol­gu­ję w mojej Wie­ży Osob­nej, gdzie tyl­ko Kur­rem­kar­mer­ruk (czy­li tak jak­by ja) usta­la zasa­dy. Powiedz­my, że tych opo­wie­ści o tek­stach będzie pięć: pięć nie z powo­du jakie­goś przy­wią­za­nia do sym­bo­li­ki bądź ele­gan­cji tych lub tam­tych cyfr, po pro­stu dla­te­go, że o tylu mi się od razu pomy­śla­ło, a nie chcę mno­żyć sztucz­nie, bo wio­dło­by to w nie­skoń­czo­ność; a „opo­wie­ści o tek­stach” dla­te­go, że poga­dał­bym raczej o tek­ścia­rzach, pły­tach, muzy­kach… choć oczy­wi­ście zawsze ze wska­za­niem. No to uwa­ga fono­ama­to­rzy: kanał lewy, kanał pra­wy, sygnał kon­tro­l­ny – i nagry­wa­my.

1. Bog­dan Loebl, Wiel­ki ogień (Mira Kuba­siń­ska i Bre­ako­ut, Ogień, 1973). To pierw­sze miej­sce – jak i wszyst­kie kolej­ne na poniż­szej liście – jest w sumie abso­lut­nie przy­pad­ko­we, ale to wła­śnie pod­czas kolej­ne­go słu­cha­nia Wiel­kie­go ognia przy­szło mi (via słu­chaw­ki) do gło­wy, żeby swo­je­go BLo­ga zatrud­nić wła­śnie w tym celu, w któ­rym zatrud­niać go dopie­ro co roz­po­czą­łem… Ale ten Bre­ako­ut: są momen­ty, gdy myślę, że to naj­wy­bit­niej­sza pol­ska kape­la roc­ko­wa wszech cza­sów. Od same­go począt­ku pró­bo­wa­li na pol­skiej sce­nie muzycz­nej grać po pro­stu na poważ­nie – gło­śno, suro­wo, moc­no. Czę­sto porów­nu­je się ich do Hen­drik­sa, cza­sem do May­al­la – ale tak napraw­dę naj­bliż­si byli im zde­cy­do­wa­nie The Jef­fer­son Air­pla­ne. Tak czy ina­czej – to gra­nie musia­ło budzić sprze­ciw: w cza­sach póź­ne­go Gomuł­ki, kie­dy podry­gu­ją­ca w dożyn­ko­wym plą­sie, zapo­co­na w syn­te­tycz­nych waria­cjach na temat stro­ju ludo­we­go pol­ska mło­dzież śpie­wa­ła pol­skie pio­sen­ki… Poczci­wy big-bit spod zna­ku Czer­wo­nych Gitar – to był jesz­cze jakiś moż­li­wy do stra­wie­nia przez sło­mia­no­gło­wych poli­tru­ków kom­pro­mis: tro­chę hała­so­wa­li, ale grzecz­ne chło­pa­ki, melo­dyj­ki sym­pa­tycz­ne, tek­sty o wkła­da­niu żab do piór­ni­ka i o tym, że za rok matu­ra, z pew­no­ścią nie godzi­ły w odwiecz­ny sojusz robot­ni­czo-chłop­ski i pol­sko-radziec­ki… Ale Bre­ako­ut – te wszyst­kie prze­ste­ry, solów­ki, nie­ocze­ki­wa­ne przej­ścia per­k­su­ji, cią­go­ty do żywio­ło­wej jaz­zo­wej impro­wi­za­cji; to wszyst­ko było już sta­now­czo nie na miej­scu.
A do tego – no wła­śnie – tek­sty. Jesz­cze na – rewe­la­cyj­nym skąd­inąd – debiu­tanc­kim albu­mie Na dru­gim brze­gu tęczy z 1969 roku nie grze­szy­ły one prze­sad­nym pogłę­bie­niem tre­ści, dość pew­nie miesz­cząc się w spa­cy­fi­ko­wa­nym main­stre­amie liry­ki big-bito­wej, choć i tu, trze­ba przy­znać, zda­rza­ły się wyjąt­ki: ponu­ra, bole­sna, pate­tycz­na lamen­ta­cja Bog­da­na Loebla o miło­snym zawo­dzie, czy­li Powie­dzie­li­śmy już wszyst­ko; albo utwór tytu­ło­wy, do tek­stu Jac­ka Gra­ni, pod któ­rym to pseu­do­ni­mem ukry­wał się sam Fran­ci­szek Walic­ki, bez któ­re­go nie było­by w Pol­sce muzy­ki roc­ko­wej – oni­rycz­ny, psy­cho­de­licz­ny, nie­do­słow­ny, melan­cho­lij­ny: śmia­ło mógł być odczy­ty­wa­ny albo jako meta­fo­ra ugrzęź­nię­cia w egzy­sten­cjal­nej sza­ro­ści fun­do­wa­nej przez sys­tem, albo jako zapis nar­ko­ty­ko­we­go tri­pu. Nie wia­do­mo, co gor­sze.
Potem było już – na śmia­ło zer­ka­ją­cej (głów­nie za spra­wą duetu Józe­fa Skrze­ka i Wło­dzi­mie­rza Nahor­ne­go) w kie­run­ku jaz­zroc­ka pły­cie 70a z 1970, na rok póź­niej­szym, olśnie­wa­ją­cym i do dziś nie­prze­kra­czal­nym Blu­esie - coraz nie­bez­piecz­niej. Czy­li – po pro­stu – coraz poważ­niej: peere­low­skim spe­com od kul­tu­ry mło­dzie­żo­wej nie­po­trzeb­ne było jakie­kol­wiek poli­tycz­ne zaan­ga­żo­wa­nie tek­stu, by ich nie­omyl­ne ide­owe buso­le zaczę­ły wska­zy­wać na nie­bez­pie­czeń­stwo; wystar­czy­ło, by ktoś odże­gnał się od urzę­do­we­go opty­mi­zmu, by w spo­sób nie dość wyraź­ny dawał wyraz infan­tyl­nej rado­ści na mocy naka­zu przy­słu­gu­ją­cej szcze­nię­cym latom wygrze­wa­nia się w słoń­cu socja­li­stycz­nej ojczy­zny… A o tym wła­śnie śpie­wał Bre­ako­ut: o mro­kach i bólu, o nie­pew­no­ści i smut­ku, o okru­cień­stwie doro­sło­ści i egzy­sten­cjal­nych roz­ter­kach mło­dzień­cze­go wie­ku dur­ne­go, ale i – o czym wszak prze­ko­ny­wał pierw­szy spo­śród wiesz­czów – chmur­ne­go.
Taki wła­śnie jest Wiel­ki ogień z szó­stej pły­ty zespo­łu. Muzycz­nie – osza­ła­mia­ją­cy, choć jakość ówcze­sne­go stu­dia nagra­nio­we­go nie pozwa­la­ła w peł­ni oddać furiac­kie­go roz­ma­chu instru­men­tów. Powol­ny, dusz­ny, wygry­wa­ny głów­nie na per­ku­sji rytm – bar­dzo blu­eso­wy, ale jesz­cze bar­dziej upo­rczy­we, nużą­ce bole­ro. Cicha zra­zu, kan­cia­sta gita­ra wkrót­ce wybu­cha i dołą­cza się do niej nie­praw­do­po­dob­na par­tia gita­ry baso­wej, gra­na – chy­ba – smycz­kiem, prze­cią­ga­nym przez stru­ny w zwrot­kach, tłu­ką­cym w nie neu­ro­tycz­nie w refre­nie, cze­mu w tle towa­rzy­szy mono­ton­ne, żałob­ne zawo­dze­nie muzy­ków. I tak przez bli­sko trzy­na­ście minut, z jakąś roz­ry­wa­ją­cą całość, zupeł­nie nie z tej baj­ki wzię­tą jaz­zo­wą jaz­dą w środ­ku. No i sło­wa: to chy­ba jed­na z naj­bo­le­śniej­szych roc­ko­wych opo­wie­ści o roz­sta­niu: abso­lut­nym, bez­na­dziej­nym, wio­dą­cym w napęcz­nia­ły od samot­no­ści mrok, prze­kra­cza­ją­cym samo sie­bie jedy­nie ku śmier­ci. A co waż­niej­sze – nie jest to wyłącz­nie sub­li­mo­wa­na na pla­to­nizm samot­ność duszy i ser­ca, to tak­że na wskroś sek­su­al­ne opusz­cze­nie samot­ne­go cia­ła. I kie­dy Mira Kuba­siń­ska – na kra­wę­dzi krzy­ku – wybu­cha fra­zą o cią­gle jesz­cze palą­cym się ogniu, robi się dzi­ko, pogań­sko, oto jakaś wiru­ją­ca przy świę­to­jań­skim pło­mie­niu (z cza­sów, w któ­rych nikt go świę­to­jań­skim nie nazwał) sło­wiań­ska Kybe­le wyśpie­wu­je całe swo­je pożą­da­nie, nie­po­dzie­lo­ną jesz­cze przez jude­ochrze­ści­jań­stwo, mistycz­ną, orga­zmicz­ną jed­ność ducha i cia­ła.
No wła­śnie: Wiel­ki ogień nie był­by tym, czym jest, bez dwóch instru­men­tów: bez wspo­mnia­ne­go już, obłą­ka­ne­go basu Jerze­go Gole­niow­skie­go i bez śpie­wu Miry. Słu­cha­nie go dziś, gdy na falach ete­rów – nawet tych cokol­wiek bar­dziej ambit­nych – kró­lu­ją per­fek­cyj­nie nija­kie pomiau­ki­wa­nia panie­nek, któ­rych jedy­nym atu­tem jest posia­da­nie słyn­nych w jaz­zo­wym świat­ku tatu­siów, jest jak tele­por­ta­cja z dna wypeł­nio­ne­go smo­go­wą zupą kra­kow­skie­go garncz­ka na roz­huś­ta­ny zimo­wą burzą tatrzań­ski szczyt. Kuba­siń­ska śpie­wa źle, nie­czy­sto – ale w jej śpie­wie jest siła, bez któ­rej muzy­ka roc­ko­wa zamie­nia się w pro­dukt mar­ke­tin­go­wy, któ­ry z roc­kiem ma mniej wię­cej tyle wspól­ne­go co glu­ta­mi­nian sodu z ziem­nia­ka­mi z far­my ami­szów.

2. Mar­ta Bel­lan, Pło­ną­ca sto­do­ła (Nie­men i Akwa­re­le, Suk­ces, 1968). Mógł­bym oczy­wi­ście się­gnąć rok dalej, po ten powszech­nie uwa­ża­ny za naj­waż­niej­szy z utwo­rów Cze­sła­wa Nie­me­na – czy­li po Dziw­ny jest ten świat, któ­ry w 1967 zafun­do­wał tak rady­kal­ną este­tycz­no-świa­to­po­glą­do­wą kura­cję odmła­dza­ją­cą prze­kar­mio­nej dur­ny­mi estra­do­wy­mi bana­ła­mi publicz­no­ści V Kra­jo­we­go Festi­wa­lu Pio­sen­ki w Opo­lu. Mógł­bym oczy­wi­ście się­gnąć w siód­mą deka­dę, kie­dy to arty­sta nagry­wał – w róż­nych swo­ich wcie­le­niach – albu­my tak nie­wia­ry­god­ne jak choć­by Enig­ma­tic, Nie­men (lepiej zna­ny po pro­stu jako „czer­wo­na pły­ta”), Mario­net­ki czy Aero­lit, abso­lut­ne arcy­dzie­ła roc­ka pro­gre­syw­ne­go: nie tyl­ko pol­skie­go, bo tu mało co w ogó­le mogło­by z nimi kon­ku­ro­wać, ale też świa­to­we­go, bo krąż­ki te śmia­ło wytrzy­mu­ją porów­na­nie z naj­więk­szy­mi doko­na­nia­mi Pink Floyd, Gene­sis, Yes czy King Crim­son. Wybie­ram jed­nak tę, z Suk­ce­su, naj­doj­rzal­szej big-bito­wej pły­ty Cze­sła­wa Nie­me­na. Wybie­ram – w pew­nym sen­sie w opo­zy­cji do wcze­śniej­sze­go Wiel­kie­go ognia; bo o ile Bog­dan Loebl napi­sał utwór dła­wią­co poważ­ny, wypeł­nio­ny egzy­sten­cjal­nym mro­kiem, o tyle w Pło­ną­cej sto­do­le kumu­lu­ją – w kształ­cie abso­lut­nie pory­wa­ją­cym – wszyst­kie uro­cze non­sen­sy pol­skiej poezji big-bito­wej. Mar­ta Bel­lan (pod któ­rym to pseu­do­ni­mem ukry­ło się dwóch panów Zbi­gnie­wów: Adr­jań­ski i Kasz­kur) napi­sa­ła pur­non­sen­so­wą nie­mal histo­ryj­kę o strasz­nym poża­rze jed­nej z wiej­skich sto­dół, do któ­rej z pomo­cą bie­gnie głów­ny boha­ter tek­stu, by na miej­scu prze­ko­nać się, że cho­dzi po pro­stu o hucz­ne wese­li­sko. Histo­ria banal­na, ale tekst ślicz­ny – roz­wi­ja się jak­by na jed­nym odde­chu (zwłasz­cza że jest dość krót­ki), zgrab­nie uru­cha­mia róż­ne reje­stry kolo­kwial­nej pol­sz­czy­zny, iro­nicz­nie pusz­cza oko w kie­run­ku ofi­cjal­nej, nud­nej jak nie­szczę­ście ludo­wi­zny w wyda­niu cepe­liow­skim: zamiast jej rzew­no­ści i prza­śne­go poczu­cia humo­ru, mamy nie­sfor­ną, pyska­tą opo­wiast­kę o nie­ziem­skiej balan­dze. Ale tak napraw­dę wszyst­kie te walo­ry tek­stu nie­ist­nie­ją­cej Mar­ty Bel­lan sły­chać dopie­ro w inter­pre­ta­cji Cze­sła­wa Nie­me­na wspar­tej kapi­tal­nym akom­pa­nia­men­tem Akwa­re­li. Wła­ści­wie wszy­scy muzy­cy zamie­nia­ją się w jed­ną sek­cję ryt­micz­ną: rytm pod­sta­wo­wy to oczy­wi­ście per­ku­sja i bas, czy­li Tomasz But­towtt i Tade­usz Gogosz; ale na to nakła­da­ją się – niczym tup­nię­cia towa­rzy­szą­ce kla­ska­niu – dęcia­ki Zbi­gnie­wa Szty­ca i Ryszar­da Pod­gór­skie­go, i agre­syw­ne, kla­ste­ro­we chy­ba pla­my Ham­mon­da Maria­na Zimiń­skie­go. No i oczy­wi­ście głos Nie­me­na: eks­ta­tycz­ny, roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny, nie­na­tu­ral­nie – na gra­ni­cy fal­se­tu – wyso­ki, pełen przy­de­chów, wes­tchnięć, sap­nięć. W kate­go­rii naj­bar­dziej pło­mien­ne­go soulu tam­tych lat cesarz James Brown miał­by tyl­ko jed­ną kon­ku­ren­cję – wła­śnie w Pło­ną­cej (napraw­dę pło­ną­cej!) sto­do­le.

3. Tomasz Adam­ski, Idzie­my przez las (Sie­kie­ra, Nowa Alek­san­dria, 1986). Ten aku­rat tekst (jed­no­wer­so­wy, jak pew­nie wszy­scy wie­dzą) wymie­niam wyłącz­nie z jed­ne­go powo­du – bo przez całe lata moje­go póź­ne­go dzie­ciń­stwa (któ­re przy­pa­da­ło na koniec PeeReL‑u) brud­no­sza­rą ścia­nę blo­ku na jed­nym z osie­dli w moim rodzin­nym Nowym Sączu ozda­biał ogrom­ny, kośla­wy napis nastę­pu­ją­cej tre­ści: „IDZIEMY PRZEZ LAS PIJANI OD SŁÓW”. Nie wie­dzia­łem wte­dy, co to jest ani czy­je, rozu­mia­łem to też tak sobie – ale tam­te sło­wa wbi­ja­ły się w ówcze­sną, bez­na­dziej­nie burą rze­czy­wi­stość, jakąś nie­po­ko­ją­cą siłą. Speł­za­ły sobie z muru powo­li wraz z tyn­kiem, w rytm ówcze­sne­go wszech­ogar­nia­ją­ce­go mara­zmu (zama­lo­wy­wać? moż­na by, ale wła­ści­wie – jak gło­si­ło sta­re pun­kow­skie powie­dzon­ko – na chuj i komu?), dziw­nie zresz­tą ta dekla­ra­cja cho­dze­nia po lesie kore­spon­do­wa­ła z rzę­da­mi jed­na­ko­wych, brzyd­kich wyso­ko­ściow­ców z wiel­kiej pły­ty.
Kres tam­te­mu napi­so­wi poło­ży­ła dopie­ro nowa Pol­ska: blok ocie­plo­no sty­ro­pia­nem, mach­nię­to kolor­ki, a jesz­cze po kil­ku latach do poło­wy jego wyso­ko­ści usa­do­wi­ła się kwia­ciar­nia, przy­kle­jo­na doń tyl­ną ścia­ną… Taki sam los spo­tkał zresz­tą inny kul­to­wy napis z moje­go mia­sta, któ­ry przez lata pysz­nił się na murze opo­ro­wym zapo­bie­ga­ją­cym osu­wa­niu się zie­mi z jed­ne­go z otu­la­ją­cych od pół­no­cy Nowy Sącz wzgórz; ile by się nie sta­ra­no, ile by nie zama­lo­wy­wa­no, i tak wyła­zi­ło, nasma­ro­wa­ne – widać – jakimś fran­co­wa­tym zaj­za­je­rem: jajo­wa­ta pacyf­ka i wście­kłe „ZOMO HUJE”. Dodat­ko­wa per­fi­dia pole­ga­ła na tym, że ten nie­usu­wal­ny palimp­sest sprze­ci­wu wid­niał na miej­scu wyjąt­ko­wo eks­po­no­wa­nym: wspo­mnia­ny mur widać było z dale­ka i nale­ży­cie, nie mógł go prze­oczyć nikt wyjeż­dża­ją­cy z mia­sta jed­ną z głów­nych tras prze­lo­to­wych, jedy­ną cią­gną­cą na Kra­ków… No i znów to dopie­ro świę­ta trój­ca wol­no­ści, demo­kra­cji i kapi­ta­li­zmu, z wła­ści­wą sobie awer­sją do wszel­kiej nostal­gii, zna­la­zła jakieś środ­ki malar­skie i remon­to­wo-budow­la­ne o  pozio­mie tech­no­lo­gicz­ne­go zaawan­so­wa­nia wystar­cza­ją­cym do zde­wa­sto­wa­nia tam­tej pięk­nej dewa­sta­cji. Co tam jest dziś – nie wiem, ale pew­nie coś rekla­mo­we­go; miej­sce, jako się rze­kło, wyma­rzo­ne do obwiesz­cza­nia róż­nych róż­no­ści urbi et orbi.
A Sie­kie­rę (tę pierw­szą, pun­ko­wą, i tę z Nowej Alek­san­drii) oczy­wi­ście tak czy ina­czej wiel­ce sobie powa­żam. Moc­no utkwi­ło mi w pamię­ci to, co o jej pierw­szym pro­jek­cie tek­sto­wym (bo prze­cież ich naj­wcze­śniej­sze utwo­ry to tak napraw­dę jed­na poetyc­ka schi­za, jeden apo­ka­lip­tycz­ny poemat) napisał/powiedział bodaj Wal­ter Cheł­stow­ski: że to opo­wieść nie­do­bit­ków ostat­nie­go oddzia­łu oca­lo­ne­go po jakimś arma­ged­do­nie, prze­mie­rza­ją­ce­go zamie­nio­ną w jed­no wiel­kie pogo­rze­li­sko zie­mię.
Więc chy­ba jest coś bar­dzo sym­bo­licz­ne­go w tym, że tam­ten napis na sądec­kim osie­dlu Mil­le­nium był na zewnętrz­nej ścia­nie ostat­nie­go blo­ku – na tej, któ­rą tyl­ko uli­ca oddzie­la­ła od muru cmen­ta­rza.

4. Kazik Sta­szew­ski, Po co wol­ność (Kult, Kase­ta, 1989). O pio­sen­kach Kazi­ka mógł­bym napi­sać dru­gi w moim życiu dok­to­rat: Kazik na Żywo (a zaraz potem Kult) to były pierw­sze moje praw­dzi­we kon­cer­ty, w pęka­ją­cej od emo­cji sta­rej hali fabrycz­nej zamie­nio­nej na wiel­ką sce­nę juwe­na­liów orga­ni­zo­wa­nych przez sądec­ką Wyż­szą Szko­łę Biz­ne­su; i chy­ba żad­ne­go inne­go muzy­ka nie widzia­łem na żywo tyle razy… do dziś w cza­sie jego – i tyl­ko jego – kon­cer­tów więk­szość utwo­rów jestem w sta­nie wyry­czeć razem z nim z pamię­ci. A jego pierw­sza solo­wa pły­ta w roc­ko­wym wcie­le­niu – Na żywo, ale w stu­dio z 1994 roku – to na pew­no jeden z albu­mów moje­go życia; i w tym moim fan­ta­zma­tycz­nym dok­to­ra­cie o tek­stach Sta­szew­skie­go, o sło­wach do utwo­rów z tej pły­ty był­by osob­ny, naj­ob­szer­niej­szy roz­dział. Bo chy­ba nie było wte­dy pio­se­nek, któ­re odbie­ra­łem bar­dziej jako moje, jako doty­ka­ją­ce tego, co naj­bar­dziej bola­ło szcze­nia­ka z pierw­szej lice­al­nej – Arty­ści, bo pisa­ło się wte­dy wier­sze i mia­ło się wra­że­nie, że jedy­ną prze­szko­dą w dro­dze na lite­rac­ki Par­nas jest zdzia­dzia­ły drob­no­miesz­czań­ski esta­bli­sh­ment; Pio­sen­ka tre­pa, by był to jesz­cze czas, kie­dy w razie nie­po­wo­dze­nia na matu­rze bądź egza­mi­nie wstęp­nym na stu­dia cza­iła się groź­ba wzię­cia w kama­sze, co wyda­wa­ło mi się (jako prak­ty­ku­ją­ce­mu pacy­fi­ście) naj­więk­szym moż­li­wym ludz­kim upad­kiem; 100000000, bo w pol­skiej gospo­dar­ce dzia­ło się źle, a coraz bar­dziej dur­nie­ją­cy pre­zy­dent Wałę­sa zna­ko­mi­cie ogni­sko­wał fru­stra­cje z tym zwią­za­ne; Spa­laj się! i Tak się robi histo­rię, bo jeśli gdzieś dzia­ło się gorzej niż w pol­skiej gospo­dar­ce, to tyl­ko w pol­skiej poli­ty­ce, prze­żar­tej przez gro­te­sko­we frak­cyj­ne wen­det­ty coraz bar­dziej kom­pro­mi­tu­ją­ce­go się obo­zu soli­dar­no­ścio­we­go i coraz śmie­lej pod­no­szą­cej wam­pi­rzy łeb post­ko­mu­ny; Bia­ły Gib­son - bo w powsta­ją­cych wte­dy roz­gło­śniach komer­cyj­nych coraz chęt­niej gra­no Irę, a ona koja­rzy­ła nam się z naj­bar­dziej god­nym pogar­dy muzycz­nym obcia­chem. A nad tym wszyst­kim kró­lo­wa­ło Nie ma lito­ści… Wte­dy, gdy mło­de pań­stwo wyda­wa­ło się coraz mniej pano­wać nad czym­kol­wiek, nasze uli­ce i osie­dla zamie­nia­ły się w Dzi­ki Zachód, nad któ­rym wła­dzę spra­wo­wa­li a to rosną­cy w siłę skin­he­adzi, a to taka czy inna gang­ster­ka, od tej jed­nak swoj­skiej, po tę groź­nie nową, zor­ga­ni­zo­wa­ną, roz­ma­wia­ją­cą ze sobą – jak gło­si­ły ponu­re ludo­we legen­dy – ze spe­cy­ficz­nym wschod­nim zaśpie­wem. I o tym wła­śnie był tam­ten okrut­ny utwór – a dla nas, chu­der­la­wych inte­li­gen­ci­ków z naj­lep­sze­go w mie­ście liceum, nie było inne­go spo­so­bu na odre­ago­wa­nie swych noc­nych lęków, niż na kon­cer­cie Kazi­ka rzu­cić w parę tysię­cy gar­deł w twarz całej tej nażar­tej ste­ry­da­mi ban­dzie, że „Nie ma lito­ści! Nie ma lito­ści! Nie ma lito­ści – dla skur­wy­sy­nów nie ma lito­ści!”… A jesz­cze jed­ną waż­ną spra­wą była sama muzy­ka: był to czas, gdy tęsk­nie zer­ka­ło się za oce­an, głów­nie do Seat­tle, tro­chę też do Los Ange­les lub na Bronx – a tego było u nas jak na lekar­stwo. Houk jakoś mimo wszyst­ko nie prze­ko­ny­wał, Kr’sh­na Bro­thers podob­nie (oni zresz­tą skoń­czy­li zanim tak napraw­dę zdą­ży­li zacząć), Blen­der­si ciut zanad­to sta­ra­li się być pol­skim Red Hot Chi­li Pep­pers i paja­co­wa­li w spo­sób tro­chę zanad­to osten­ta­cyj­ny, Illu­sion wyda­wał się spra­wą paskud­nie komer­cyj­ną, w osta­tecz­no­ści – prze­sad­nie pate­tycz­ną… Tak napraw­dę to dopie­ro tam­ta pły­ta Kazi­ka ozna­cza­ła wiel­kie wej­ście grun­ge­’u i rap­co­re­’a do pol­skiej fono­gra­fii.
Ale same tek­sty Kazi­ka śpie­wa­ne razem z Kul­tem to też wiel­ka spra­wa – twier­dzą nie­któ­rzy, że się wypa­lił, że nie napi­sze już nowej Pio­sen­ki mło­dych wio­śla­rzy, nowej Arah­ji, nowej Wód­ki czy nowych Gene­ra­ła Fer­re­iry lub Do Ani. Może to i w jakiejś czę­ści praw­da, ale nie do koń­ca: bo komu jak nie jemu uda­je się dziś jesz­cze przy­wró­cić muzy­ce roc­ko­wej ten tak trud­ny do wyzy­ska­nia bez osu­wa­nia się w banał patos gnie­wu, sprze­ci­wu, opo­ru… Czte­ry lata temu uka­za­ła się pły­ta Hur­ra! - i cała zdro­wo już pod­du­szo­na smro­dem rodzi­mej poli­ty­ki Pol­ska śpie­wa­ła Amne­zję; rok temu do skle­pów muzycz­nych tra­fia Pro­sto, a że wia­do­my smród jedy­nie zgęst­niał, więc ta sama Pol­ska obie­ra sobie za hymn tytu­ło­wy utwór. W mię­dzy­cza­sie zago­spo­da­ro­wać nasze publicz­ne fru­stra­cje pró­bo­wa­ło wie­lu – uda­ło się (na taką ska­lę) tyl­ko jemu.
Takie wła­śnie jest Po co wol­ność: gniew­ne, bole­sne, hym­nicz­ne – do wyśpie­wy­wa­nia przez tysią­ce. Muzy­ka pro­sta (zwłasz­cza ten otwie­ra­ją­cy, pory­wa­ją­cy pochód gita­ry), sło­wa – w tym ich naj­więk­sza siła – nie­zno­śnie uni­wer­sal­ne. Okrut­ne enu­me­ra­cje erza­ców, któ­re pod­sta­wia­my sobie za praw­dzi­wą wol­ność, moż­na dowol­nie wydłu­żać, pod­mie­niać poszcze­gól­ne ich ogni­wa. To tak moc­ne oskar­że­nie nie jest wymie­rzo­ne w tych czy tam­tych poli­ty­ków, nie jest – by powo­łać się na inne­go kla­sy­ka – na pohy­bel ani czar­nym, ani czer­wo­nym. Prze­ciw­sta­wia się spo­łecz­ne­mu mara­zmo­wi, któ­ry leży u pod­staw try­um­fu każ­dej złej wła­dzy – a czy imie­niem tego mara­zmu będzie dyk­to­wa­na przy­wią­za­niem do naszej małej sta­bi­li­za­cji nie­moż­ność doga­da­nia się robot­ni­ka i inte­li­gen­ta, czy też nie­po­tra­fią­ca prze­kro­czyć pięć­dzie­się­ciu pro­cent fre­kwen­cja wybor­cza, jest spra­wą dopraw­dy dru­go­rzęd­ną.
Czy­li w sumie (ten sam kla­syk) utwór na pohy­bel wszyst­kim.

5. Krzy­siek Ostrow­ski, Mar­cin Kowal­ski, Kuba Wan­da­cho­wicz, Kamil Łazi­kow­ski, Woj­tek Micha­lec, Łukasz Klaus, Wie­my wszyst­ko (Cool Kids of Death, Plan ewa­ku­acji, 2011). Chło­pa­ki z CKOD – jak na demo­kra­tów rady­kal­no-bez­po­śred­nich przy­sta­ło – kon­se­kwent­nie pod­pi­su­ją swo­je utwo­ry jako doko­na­nia zbio­ro­we… Niech im będzie – waż­ne, że nagra­li pięk­ną pły­tę, świad­czą­cą o feno­me­nal­nej ewo­lu­cji zespo­łu, któ­ry prze­cież od począt­ku posta­wił sobie bar­dzo wyso­ko poprzecz­kę. Tam­ten debiu­tanc­ki album sprzed dwu­na­stu już lat, kul­to­wy, natych­miast okrzyk­nię­to gło­sem nowe­go poko­le­nia bez­kom­pro­mi­so­wych roc­ko­wych bun­tow­ni­ków – już nie włó­czą­cych się przez całą Pol­skę hipi­sów, nie cuch­ną­cych winem i buta­pre­nem pun­ków, nie budzą­cych powszech­ną gro­zę wiel­bi­cie­li Kata, ale wykształ­ciu­chów w oku­la­rach, arty­stow­skich filo­zo­fów, dobro­wol­nych i warun­ko­wych dezer­te­rów ze spo­łe­czeń­stwa dobro­by­tu. Kie­dyś jakoś nie prze­pa­da­łem za tam­ty­mi nagra­nia­mi, wyda­wa­ły mi się nazbyt histe­rycz­ne, dekla­ra­tyw­ne bez pokry­cia – po latach odkry­wam je na nowo, cza­sem nawet wyko­rzy­stu­ję w pra­cy nauczy­ciel­skiej; i to nie jako polo­ni­sta, lecz na godzi­nach wycho­waw­czych…
Pią­ta pły­ta, Plan ewa­ku­acji, jest zupeł­nie inna: muzycz­nie bogat­sza, zła­go­dzo­na elek­tro­ni­ką, bar­dziej zróż­ni­co­wa­na. Tek­sty cią­gle nastro­szo­ne, ale już ina­czej – z więk­szą dozą dystan­su, reflek­sji, z więk­szą wyro­zu­mia­ło­ścią. I Wie­my wszyst­ko - nie­zwy­kły. Pew­nie naj­smut­niej­szy z wszyst­kich, muzycz­nie – pełen melan­cho­lij­nych, jesien­nych pogło­sów, któ­re dosko­na­le kom­po­nu­ją się ze smut­nym tek­stem o zni­ka­niu wszyst­kie­go. Niby nic: widzę to jako taką sobie histo­ryj­kę o face­tach, któ­rzy – zapew­ne w prze­czu­ciu coraz wyraź­niej prze­ci­na­ją­cej hory­zont smu­gi cie­nia – „klu­cza­mi do domu / rysu­ją karo­se­rie / par­ku­ją­cych samo­cho­dów” lub „wybi­ja­ją kamie­nia­mi / okna dział­ko­wych alta­nek”. Cóż, od cza­sów Sta­siu­ko­we­go Bia­łe­go kru­ka wia­do­mo, że są bar­dziej eks­tre­mal­ne w swej auto­de­struk­cyj­no­ści spo­so­by na (nie)radzenie sobie z kry­zy­sem wie­ku śred­nie­go… Ale ten tetra­stych koń­czą­cy pio­sen­kę: „Mija­my punkt w któ­rym mia­sto / prze­cho­dzi w przed­mie­ścia. / W cie­płe dni star­sze kobie­ty / jeż­dżą tędy na cmen­tarz” – pięk­ny, bar­dzo pięk­ny. Po pro­stu. Kwin­te­sen­cja nie tyle prze­mi­ja­nia, co pogo­dze­nia się z nim. Bo są star­sze kobie­ty i jest cmen­tarz. Ale jest też cie­pły dzień.

Mia­ło być pięć – więc jest pięć. Zabrak­nie Strzeż się tych miejsc Klau­sa Mitf­fo­cha, któ­ry ktoś kie­dyś nazwał – jak­że traf­nie! – pol­skim Riders on the Storm. Nie będzie też Świe­tli­ków – ani Pogo, ani Kore­spon­den­cji pośmiert­nej, ani Pod wul­ka­nem, ani nawet Oplu­te­go 44, choć tam­tą paskud­ną jesie­nią na pierw­szym roku stu­diów pewien zakom­plek­sio­ny chło­pa­czek z pro­win­cji tak czę­sto nucił sobie, że któ­re­goś dnia to mia­sto będzie nale­żeć do nie­go. Ale co zro­bić? Jak w słyn­nej sce­nie z żuka­mi z Dzien­ni­ka Gom­bro­wi­cza: kie­dyś trze­ba zde­cy­do­wać, że kolej­ne­go insek­ta już się nie ura­tu­je, choć jest to decy­zja o wadze kosmicz­nej, kwe­stia – co naj­mniej – życia i śmier­ci.