29/12/14

js

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Mimo prze­cią­ga­ją­cych od cza­su do cza­su desz­czy, mimo huś­taw­ki pogo­dy od Sasa do Lasa (z pomi­nię­ciem wsza­koż wszyst­kie­go, co koja­rzy­ło­by się z grud­niem; Tade­usz Pió­ro powie­dział kie­dyś, że jed­nym z naj­waż­niej­szych mani­fe­stów toż­sa­mo­ścio­wych jego poko­le­nia jest wers, wła­ści­wie pół, z Tru­mien z IKEI Boh­da­na Zadu­ry: „kie­dyś w zimie był śnieg”), pomi­mo tego wszyst­kie­go – jest sucho. Skąd to prze­moż­ne wra­że­nie? W jed­nym ze swych ostat­nich felie­to­nów pisa­nych dla „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” Andrzej Sta­siuk pró­bo­wał swych sił w zma­ga­niu z tą oso­bli­wą, ponu­rą meta­fi­zy­ką sucho­ści – i może to ta jak zawsze uwo­dzi­ciel­ska reto­ry­ka auto­ra Jadąc do Baba­dag, bo kie­dy go czy­ta­łem, kie­dy patrzę na cho­ro­bli­wie rachi­tycz­ne gałę­zie drzew cele­bru­ją­ce brak śnie­go­wych oki­ści, słu­żą­ce za tło dla prze­cią­ga­ją­cych po bez­brzeż­nie wiel­kim, pustym, smut­nym nie­bie kon­duk­tów żałob­ne­go kra­ka­nia wszyst­kich czar­nych pta­ków, kie­dy sły­szę kościa­ny chrzęst łamią­cych się pod buta­mi, bru­nat­nych traw, myślę o umie­ra­niu. Pew­nie dla­te­go, że suchość koja­rzy mi się z wiel­ki­mi medy­ta­cja­mi śmier­ci w poema­tach T. S. Elio­ta, zwłasz­cza w The Hol­low Men - tytuł dud­ni jak stud­nia, jak nigdy nie­na­żar­ta pasz­cza jakie­goś kosmicz­ne­go gro­bow­ca, pod­czas gdy wer­sy sze­lesz­czą, szem­rzą, chrzęsz­czą, kle­ko­czą…

Chcę wie­rzyć, że to wła­śnie ta suchość para­li­żu­je moje pisa­nie. I że ma to jakiś zwią­zek ze śmier­cią js. Że to wszyst­ko suche to jakieś odbi­cie wyja­ło­wie­nia, w któ­rym być może pogrą­ży­ło­by się pol­skie pisa­nie o lite­ra­tu­rze, gdy­by on ponad pół wie­ku temu nie roz­po­czął swe­go wiel­kie­go dzie­ła naucza­nia nas nowych lite­ra­tu­ro­znaw­czych języ­ków. Rok temu przy­szło mi tu żegnać Pro­fe­so­ra – teraz, poko­naw­szy wiel­kie opo­ry, żegnam js – wiel­kie­go Teo­re­ty­ka, któ­ry odszedł nie­mal rów­no rok (bez jed­ne­go dnia) po Pro­fe­so­rze. Wła­śnie teraz, po adwen­to­wym ocze­ki­wa­niu na Naro­dze­nie, po Godach, na schył­ku roku raz jesz­cze – niko­mu nie­po­trzeb­ny, śmiesz­nie nie­wcze­sny, skar­la­ły guślarz – prze­stę­pu­ję próg zamie­nio­nej na cmen­tar­ną kapli­cę Wie­ży Osob­nej i wzy­wam na Dzia­dy.

To, co myślę o js, nie ode mnie tyl­ko pocho­dzi: czas jakiś temu na semi­na­rium dok­to­ranc­kim u Ryszar­da dys­ku­to­wa­na bywa­ła zacie­kle teza dok­tor­ska E., któ­ra swy­mi docie­ka­nia­mi wkra­cza­ła na nie­obe­szłą zie­mię dys­kur­su teo­re­tycz­no­li­te­rac­kie­go js. Jej to, E., i naszym ówcze­snym dys­pu­tom zawdzię­czam dostęp do Xię­gi inkan­ta­cji, inwo­ka­cji i zaklęć, przy pomo­cy któ­rych będę teraz pró­bo­wał prze­mie­rzyć ową bez­brzeż­nie suchą cac­tus land, by ducha js przed-się-sta­wić.

Kie­dy myślę o js, kie­dy myślę-js, do gło­wy przy­cho­dzi mi (zwłasz­cza jeśli mam go porów­nać z Pro­fe­so­rem, cze­go unik­nąć i nie mogę, i nie chcę) słyn­na duali­stycz­na typo­lo­gia aktyw­no­ści huma­ni­stycz­nej, prze­pro­wa­dzo­na ongiś przez Zyg­mun­ta Bau­ma­na – na pra­wo­daw­ców i tłu­ma­czy. Tłu­macz – powia­da autor Nowo­cze­sno­ści i Zagła­dy - to ktoś, kto cho­wa się za inny­mi języ­ka­mi, kto (by spa­ra­fra­zo­wać Her­ber­ta) wyzna­cza sobie skrom­ną i pośled­nią jako­by rolę kro­ni­ka­rza. Porząd­ko­wa­nie, reka­pi­tu­lo­wa­nie, glos­so­wa­nie, kody­cy­le, tal­mu­dycz­nie zaba­zgra­ne przy­pi­sa­mi i przy­pi­sa­mi do przy­pi­sów mar­gi­ne­sy – oto wła­ści­we śro­do­wi­sko byto­wa­nia tłu­ma­cza. I taki bez wąt­pie­nia był Pro­fe­sor – przy­po­mi­nam to, o czym pisa­łem tu przed rokiem: że kie­dy raz w życiu przy­szło mi pisać recen­zję z książ­ki Pro­fe­so­ra, myśla­łem, że nie podo­łam, bo nie mogłem zna­leźć żad­nej instan­cji nadaw­czej, wobec któ­rej mógł­bym nastro­ić swój recen­zenc­ki głos, nie sły­sza­łem niko­go, kto by tę książ­kę napi­sał. Ina­czej pra­wo­daw­ca: on z kolei sku­pia się na wysił­ku kre­acji wła­sne­go badaw­cze­go języ­ka, któ­ry fil­tro­wał­by to, co czy­ta­ne, do posta­ci nowych obiek­tów pozna­nia, opi­sa­nych w nowym, suwe­ren­nym, nie­po­wta­rzal­nym idio­mie.

I to bez wąt­pie­nia była stra­te­gia js. Symp­to­ma­tycz­ne z tego punk­tu widze­nia wyda­ją mi się zwłasz­cza dwie jego wypo­wie­dzi.

Pierw­sza z nich sfor­mu­ło­wa­na zosta­ła w jed­nej z odsłon Bez przy­dzia­łu, cyklicz­nych nota­tek js publi­ko­wa­nych w kolej­nych nume­rach „Tek­stów Dru­gich”, a mowa w niej jest o „cho­ro­bie cudzy­sło­wu”. Cudzy­słów – powia­da js – jest for­mą spe­cy­ficz­nej lite­ra­tu­ro­znaw­czej ado­le­scen­cji, wyra­zem wła­snej nie­pew­no­ści, auto­ase­ku­ra­cyj­nym i lęko­wym po tro­sze cho­wa­niem się za przy­to­cze­niem, para­fra­zą, przy­pi­sem. A prze­cież na polu wie­dzy o lite­ra­tu­rze nie­po­dob­na kryć się w nie­po­wścią­gnię­tej języ­ko­wej inno­ści – tej zaś nie da się powścią­gnąć ina­czej niż poprzez szarp­nię­cie moc­ny­mi cugla­mi wła­sne­go języ­ka, wła­snej ter­mi­no­lo­gii, wła­snej teo­re­tycz­nej wyobraź­ni. Nic nam nie przyj­dzie z pre­zen­ty­stycz­ne­go refe­ro­wa­nia tego, co powie­dzie­li inni – bo choć­by nawet był to pre­zen­tyzm naj­wyż­szej pró­by, choć­by nasza eru­dy­cyj­na kom­pe­ten­cja uję­ta zosta­ła w nie wie­dzieć jak prze­my­śla­ną i kom­plet­ną tak­so­no­mię, bez pie­czę­ci dys­kur­syw­ne­go idio­mu stra­ci się w naszym pisa­niu o lite­ra­tu­rze to, co w nim naj­waż­niej­sze, czy­li swo­istość opi­sy­wa­ne­go lite­rac­kie­go fak­tu. Tak: bata­lia, któ­rą toczył js, była bata­lią o staw­kę naj­wyż­szą – o taki kształt teo­re­tycz­nych języ­ków, któ­ry pozwo­lił­by mówić o tym, co napi­sa­ne (a tak­że tego nauczać) w spo­sób, któ­ry z pierw­szo­rzęd­ną rewe­ren­cją odno­sił­by się do jed­nost­ko­wo­ści lite­rac­kie­go bytu.
Tu – by w peł­ni doce­nić donio­słość dzie­ła js – koniecz­ny jest mały eks­kurs histo­rycz­ny. Lata, w któ­rych js – zwłasz­cza jako pra­cow­nik Insty­tu­tu Badań Lite­rac­kich Pol­skiej Aka­de­mii Nauk – kształ­to­wał swój nie­zrów­na­nie moc­ny spo­sób mówie­nia i pisa­nia o lite­ra­tu­rze, przy­pa­dły na czas zma­ga­nia się pol­skie­go lite­ra­tu­ro­znaw­stwa z socre­ali­zmem. Tu ktoś mógł­by się obru­szyć i spro­sto­wać, że prze­cież socre­alizm to lite­ra­tu­ra, któ­rej wymia­rem „meta” był mark­sizm… Niby racja, ale prze­cież jakoś nie mogę na poważ­nie zesta­wiać tak cel­nych – a pisa­nych z mark­si­stow­skie­go punk­tu widze­nia – oko­ło­li­te­rac­kich roz­po­znań jak te, któ­re moż­na zna­leźć w umow­nej men­tal­nej prze­strze­ni roz­cią­ga­ją­cej się od Györ­gy Lukác­sa po Fre­de­ri­ca Jame­so­na, z tym, co wypi­sy­wa­ła choć­by nie­ja­ka tow. Mela­nia Kier­czyń­ska… Wystar­czy zresz­tą porów­nać Teo­rię powie­ści z wul­gar­ny­mi leni­now­ski­mi egzor­cy­zma­mi odpra­wia­ny­mi we wstę­pach do wydań pol­skich roman­ty­ków z prze­ło­mu lat 40. i 50. by zro­zu­mieć, w czym – tyleż donio­sła, co gro­te­sko­wa i zło­wiesz­cza – róż­ni­ca. Tak zatem – lite­ra­tu­ro­znaw­czy socre­alizm: bru­tal­ne redu­ko­wa­nie aktu pisa­nia do pło­du świa­do­mo­ści będą­cej na takim to a takim eta­pie kla­so­we­go uświa­do­mie­nia, bez­par­do­no­we zamie­nia­nie opi­su na war­to­ścio­wa­nie. I na tym tle poja­wia się js, wpierw tyl­ko zafa­scy­no­wa­ny rosyj­skim for­ma­li­zmem i pra­skim struk­tu­ra­li­zmem (ten naj­bar­dziej eks­pan­syw­ny, fran­cu­ski, zna­czo­ny choć­by wiel­ką sygna­tu­rą Rolan­da Bar­the­sa, dopie­ro pod­ów­czas kieł­ko­wał), póź­niej do tego fascy­nu­ją­ce­go struk­tu­ra­li­stycz­ne­go poli­lo­gu doda­ją­cy swój głos, z cza­sem coraz wyraź­niej (nie tyl­ko w Pol­sce) sły­szal­ny. Poja­wia się – jak się mia­ło nie­ba­wem oka­zać – rów­nież (choć oczy­wi­ście nie tyl­ko po to), by oca­lić god­ność lite­ra­tu­ry. Bo pod socre­ali­zmem autor był jako­by doce­nia­ny (te wszyst­kie legen­dar­ne apa­na­że, sty­pen­dia, domy pra­cy twór­czej, świe­tli­ce po brze­gi wypeł­nio­ne w czas spo­tkań autor­skich wdzięcz­nym kolek­ty­wem, wdzięcz­ny kolek­tyw wdzięcz­ność swą wyra­ża­ją­cy fun­do­wa­niem wil­li i samo­cho­dów), ale ceną za to była rezy­gna­cja z poj­mo­wa­nia lite­ra­tu­ry jako bytu obda­rzo­ne­go mini­mal­ną choć­by suwe­ren­no­ścią – to, co pisa­ne, było albo nad­bu­do­wą nad eko­no­micz­ną bazą, albo/i pod­da­nym suro­wej oce­nie pro­duk­tem speł­nia­ją­cym okre­ślo­ną spo­łecz­no-poli­tycz­ną funk­cję. A to z kolei rozu­mie­nie lite­ra­tu­ry zako­rze­nio­ne było w kon­sty­tu­ują­cym ją języ­ku kry­ty­ki lite­rac­kiej, histo­rii i teo­rii lite­ra­tu­ry. Tym­cza­sem postu­lat struk­tu­ra­li­zmu był mini­mal­ny i (na pierw­szy rzut oka przy­naj­mniej) bez­piecz­ny – zna­leźć dla opi­su lite­ra­tu­ry język, któ­ry był­by uwzględ­nia­ją­cym swo­istość dys­cy­pli­ny ekwi­wa­len­tem nie­do­ści­głe­go ide­ału nauko­wo­ści dys­kur­su nauk przy­rod­ni­czych i ści­słych, i któ­ry tym samym umoż­li­wił­by bada­nie aktyw­no­ści piśmien­ni­czej jako samo­dziel­ne­go, spe­cy­ficz­ne­go przed­mio­tu badaw­cze­go namy­słu. Efek­tem było stop­nio­we (obej­mu­ją­ce tak­że dydak­ty­kę szkol­ną) uwal­nia­nie lite­ra­tu­ry spod opre­sji pry­mi­tyw­nej i odtoż­sa­mia­ją­cej dia­lek­ty­ki wal­ki klas, spły­ca­ją­ce­go mate­ria­li­zmu, bana­li­zu­ją­ce­go histo­ry­zmu i cia­snej uty­li­tar­no­ści.

Dru­ga waż­ka wypo­wiedź js – nie pamię­tam już, czy gdzieś prze­czy­ta­na, czy tyl­ko (z dru­giej ręki) zasły­sza­na – to ta, w któ­rej dekla­ro­wał on, że jego ulu­bio­nym gatun­kiem wypo­wie­dzi jest hasło w słow­ni­ku bądź ency­klo­pe­dii. Tam bowiem zni­ka koniecz­ność stresz­cza­nia sta­nu badań, kon­tek­stu­ali­zo­wa­nia, pole­mi­zo­wa­nia i pola­ry­zo­wa­nia – tam jest się tyl­ko swo­im języ­kiem, swo­im kon­struk­tem teo­re­tycz­nym, swo­ją dys­kur­syw­ną jed­nost­ko­wo­ścią. Słow­nik i ency­klo­pe­dia to wie­dza czy­sta, nie­za­po­śred­ni­czo­na i osta­tecz­na – taka, któ­rą (wyzwo­lo­ną z wszel­kiej subiek­tyw­nej przy­god­no­ści) moż­na pod­pi­sać wyłącz­nie dwie­ma lite­ra­mi – „js”. Czy było to tyl­ko marze­nie, nie­re­ali­zo­wal­na uto­pia? W osta­tecz­nym rachun­ku pew­nie tak, ale w wymia­rze ogra­ni­czo­nym do dru­giej poło­wy XX wie­ku struk­tu­ra­lizm oka­zał się – jak go jesz­cze kie­dy indziej nazwał js – „nie­wy­wra­cal­nym sło­niem”, naj­moc­niej­szą i naj­bar­dziej wpły­wo­wą szko­łą czy­ta­nia i pisa­nia o czy­ta­niu.

***

Oszczę­dzę aneg­dot z jedy­ne­go w moim życiu spo­tka­nia z js – bo choć nie­wąt­pli­wie śmiesz­ne, wyda­ją mi się nazbyt zako­rze­nio­ne w pew­nym towa­rzy­skim uni­wer­sum, by opo­wie­dzia­ne były czym­kol­wiek wię­cej niż płyt­ki­mi dyk­te­ryj­ka­mi (jak ta o cha­rak­te­ry­stycz­nym syku otwie­ra­nia przez js pusz­ki z piwem, któ­ry to syk prze­rwał naboż­ne mil­cze­nie pew­ne­go kon­fe­ren­cyj­ne­go obia­du, wypeł­nio­ne odgło­sa­mi sior­ba­nia kom­po­tu z tru­ska­wek). Tym­cza­sem suchość prze­po­czwa­rzy­ła się z posta­ci jesien­nej i wietrz­nej w mroź­ną i ogra­ni­cze­nie śnież­ną… Ale jesz­cze parę dni temu wiatr wydo­by­wał z hory­zon­tal­nej per­spek­ty­wy coraz więk­sze zło­gi noc­nych świa­teł, odko­pu­jąc chmu­ry wyżej, gdzie wisia­ły niczym ta „cięż­ka z oło­wiu pokry­wa” Bau­de­la­ire­’a, naj­prost­sza i naj­sil­niej­sza figu­ra depre­sji. Gasły mi kolej­ne zapał­ki. Było sucho.