09/12/19

Julian Przyboś, Gmachy

Tadeusz Dąbrowski

Strona cyklu

W metaforze
Tadeusz Dąbrowski

Urodzony w 1979 roku,  poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „TOPOS”. Publikuje m.in. w „The New Yorker”, „Paris Review”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ogłosił siedem tomów wierszy, ostatnio Środek wyrazu (a5, 2016), oraz powieść Bezbronna kreska (Biuro Literackie, 2016). Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (2009) oraz Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, którą otrzymał od Tadeusza Różewicza. Tłumaczony na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.

Julian Przy­boś
Gma­chy

Poeta, wykrzyk­nik uli­cy!

Masy wpół­za­trzy­ma­ne, z któ­rych budow­ni­czy
upro­wa­dził ruch: znie­ru­cho­mia­łe pię­tra.
Dachy
prze­rwa­ne w skło­nie.
Mury
wyni­kłe ści­śle.
Góry nała­do­wa­ne tru­dem czło­wie­czym:
gma­chy.

Pomy­śleć:
Każ­da cegła spo­czy­wa na wyję­tej dło­ni.

Poeta jako „wykrzyk­nik uli­cy”. Cóż ktoś taki robi? Spra­wa jest cał­kiem pro­sta: wykrzy­ku­je. Sko­ro pie­karz pie­cze, lekarz leczy, a malarz malu­je, to poeta, któ­ry jest wykrzyk­ni­kiem – wykrzy­ku­je. Przy­boś dookre­śla, że ten ktoś wykrzy­ku­je uli­cę.

Krzyk jest wyra­zem skraj­nych emo­cji. A więc w tej zwar­tej, zbi­tej, ście­śnio­nej meta­fo­rze czai się poetyc­ki postu­lat, taki mia­no­wi­cie, że poezja jest tak­że wyra­zem uczuć. To spo­re zasko­cze­nie dla tych, któ­rzy pamie­ta­ją ze szko­ły, że poezja awan­gar­do­wa jest powścią­gli­wa w oka­zy­wa­niu uczuć. Otóż nie­praw­da. Ona  te emo­cje kumu­lu­je w meta­fo­rze jak w aku­mu­la­to­rze, tak byśmy w każ­dej chwi­li mogli się do nie­go pod­łą­czyć i uczu­cia te odzy­skać. Ona sku­pia emo­cje w meta­fo­rze, któ­ra eks­plo­du­je nie na papie­rze, lecz dopie­ro w naszej wyobraź­ni.

Uli­ca to, oczy­wi­ście, nie tyl­ko szo­sa, chod­nik, przej­ście dla pie­szych. To tak­że sto­ją­ce przy niej domy i miesz­ka­ją­cy w nich ludzie. To set­ki, tysią­ce życio­ry­sów, nadziei, wiel­kich pla­nów na przy­szłość i spi­sa­nych na kar­tecz­kach list zaku­pów, mija­ją­cych się nie­ustan­nie i spo­ty­ka­ją­cych się w róż­nych oko­licz­no­ściach dnia i nocy. Uli­ca to nie tyl­ko ter­min urba­ni­stycz­ny, to tak­że codzien­ność we wszyst­kich jej prze­ja­wach.

„Wykrzyk­nik uli­cy” jest więc piew­cą – złe sło­wo, zbyt kla­sycz­ne, zbyt roman­tycz­ne – reje­stra­to­rem, sej­smo­gra­fem powsze­dnio­ści – znów za wąsko, bo reje­stra­tor jest bier­ny, a więc jesz­cze ina­czej: wykrzyk­nik uli­cy jest żywą, twór­czą komór­ką miej­skie­go orga­ni­zmu, uczest­ni­kiem ruchu. Tym, któ­ry w powsze­dnio­ści zauwa­ża odświęt­ność, albo raczej: wznio­słość bez odwo­ły­wa­nia się do filo­zo­fii, ide­olo­gii czy pustych poli­tycz­nych haseł.

Ale sko­ro poeta jest wykrzyk­ni­kiem uli­cy, tak­że w sen­sie dosłow­nym, to zna­czy, że stoi na koń­cu zda­nia. Uli­ca jest więc zda­niem, dłu­gim bądź krót­kim, pro­stym albo zawi­łym, pustym lub zatło­czo­nym zna­cze­nia­mi. Nie jest zada­niem poety zmia­na ukła­du ulic, two­rze­nie nowej mapy, rewo­lu­cja, roman­tycz­ne burze­nie i odbu­do­wy­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści. Zada­niem poety, któ­ry stoi na koń­cu uli­cy, na skrzy­żo­wa­niu jak wykrzyk­nik, jak poli­cjant z gwizd­kiem w ustach, jest kie­ro­wa­nie ruchem zna­czeń, bo zmia­na orga­ni­za­cji ruchu jest w jakimś sen­sie zmia­ną, przy­naj­mniej na jakiś czas sen­su uli­cy, zda­nia, dziel­ni­cy nasze­go myśle­nia i odczu­wa­nia. Kolej­ne zasko­cze­nie: wbrew temu, co pamię­tam ze szko­ły poeta awan­gar­do­wy nie burzy zasta­ne­go świa­ta, gma­chu Rze­czy­wi­sto­ści, on go współ­two­rzy, prze­kształ­ca, mody­fi­ku­je.

Przy peł­nej świa­do­mo­ści, że język jest trans­for­ma­cją jakiejś obiek­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści – bo prze­cież mia­sto i uli­ca ist­nie­ją – a poeta tyl­ko je zamiesz­ku­je, ale zamiesz­ku­je świa­do­mie, a więc współ­two­rzy jego ruch – poeci Awan­gar­dy Kra­kow­skiej z całą sta­now­czo­ścią sta­wia­ją na język, na zda­nie, na meta­fo­rę. Nie po to jed­nak, by uciec na niej z codzien­ne­go świa­ta w pod­nieb­ną prze­strzeń idei i mitu, ponad chmu­ry, skąd ludz­ka krzą­ta­ni­na wyda­je się mało waż­na. Nie po to tak­że, by w języ­ku obwa­ro­wać się jak w twier­dzy, zamknąć jak w strze­żo­nym osie­dlu.

Po co zatem? Aby wykrzy­ki­wać odświęt­ność powsze­dnio­ści, kie­ro­wać ruchem zna­czeń w ‒ zda­wa­ło­by się ‒ oczy­wi­stej siat­ce ulic, by cie­szyć się z jasnej, czy­taj: twór­czej natu­ry czło­wie­ka, z niej czer­pać, współ­uczest­ni­czyć poetyc­ko zarów­no z archi­tek­tem, jak i z pro­stym mura­rzem. Czy to jest poetyc­ki socja­lizm? Tak, to jest poetyc­ki, a więc: apo­li­tycz­ny socja­lizm. To jest rado­sny kon­struk­ty­wizm, któ­ry zro­dził się w pol­skiej lite­ra­tu­rze w latach 20. XX w. i któ­re­go wiel­kim repre­zen­tan­tem jest Julian Przy­boś.

Poeta ‒ wykrzyk­nik uli­cy. Ktoś, kto żyje obok nas. Ale też ktoś, kto z gwizd­kiem meta­fo­ry w ustach poma­ga roz­ła­do­wać kor­ki w wiel­kich arte­riach i zapusz­czo­nych ulicz­kach nasze­go umy­słu.