05/02/18

K. jak „Kalifornia”

Karolina Felberg-Sendecka

Strona cyklu

K.
Karolina Felberg-Sendecka

Ur. 1981, badaczka literatury XX i XXI wieku współpracująca z Zespołem do Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Narodowego Centrum Nauki. Autorka książek Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009) i Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej (2015). Edytorka powieści Neponset i wielotomowego wydania Dzienników Agnieszki Osieckiej. Publikowała m.in. w „Pamiętniku Literackim”, „Dekadzie Literackiej”, „Czasie Kultury”, „Kresach”, „Gazecie Wyborczej”, „Wakacie”, „Opcjach”, „Tekstualiach”, „Ricie Baum”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Kulturalnym”. Blogerka na portalu natemat.pl. Mieszka w Warszawie.

Kali­for­nia / Gra­ce Slick – naj­now­sze przed­sta­wie­nie René Pol­le­scha – epa­tu­je widza wła­snym „wnętrzem”/„zewnętrzem” nim jesz­cze zga­śnie świa­tło. Kie­dy bowiem widow­nia zapeł­nia się w rytm kul­to­wej pio­sen­ki Whi­te Rab­bit, ubra­ni w srebr­ne rur­ki i kolo­ro­we bluz­ki akto­rzy (Agniesz­ka Pod­sia­dlik, Tomasz Tyn­dyk, Justy­na Wasi­lew­ska) raz po raz wyła­nia­ją się zza sce­no­gra­fii, by przyj­rzeć się widzom, poma­chać do zna­jo­mych, zapre­zen­to­wać wła­sne „zewnę­trze” (sie­bie więc jako akto­rów prze­bra­nych w zapro­jek­to­wa­ne przez Ninę von Mechow kostiu­my). W koń­cu jed­nak świa­tło gaśnie i roz­po­czy­na się spek­takl zaty­tu­ło­wa­ny Kali­for­nia i Mur Pacy­fi­ku, o któ­ry roz­bi­ja się fala eks­pan­sji kolo­nial­nej na Zachód i cofa w posta­ci zin­ten­sy­fi­ko­wa­nych świa­tów wewnętrz­nych, przed­sta­wio­ne przez zespół aktor­ski szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go w Palo Alto pod kie­row­nic­twem Mrs Gra­ce Slick.

Napi­sa­na i wyre­ży­se­ro­wa­na przez Pol­le­scha sztu­ka tak dale­ce pro­ble­ma­ty­zu­je „zni­ka­nie zewnę­trza / zni­ka­nie świa­ta” w kul­tu­rze póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, że aż potrze­bu­je dwóch ope­ra­to­rów kamer oraz sufler­ki na sce­nie (Kata­rzy­na Gaw­ryś-Rodri­gu­ez), by bez­u­stan­nie zaświad­czać o wła­snej media­cyj­no­ści. Czym bowiem był­by świat, gdy­by rze­czy­wi­ście zni­kło w nim wszel­kie „zewnę­trze”? Był­by real­no­ścią oby­wa­ją­cą się bez mediów. Pol­lesch eks­po­nu­je zatem na sce­nie tra­dy­cyj­ne media (ope­ra­to­rów, kame­ry, kadr; sufler­kę, głos sufler­ki, pismo czy­ta­ne przez sufler­kę), albo­wiem tyl­ko w ten spo­sób może zneu­tra­li­zo­wać „zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne świa­ty wewnętrz­ne”, któ­rych odgry­wa­niem zaj­mu­ją się z kolei obec­ni na sce­nie akto­rzy – akto­rzy, dodaj­my, w peł­ni świa­do­mi swo­jej gra­nicz­nej (pato­lo­gicz­nej wręcz) pozy­cji i dys­kur­sy­wi­zu­ją­cy ją w wypo­wia­da­nych bez­u­stan­nie mono­lo­gach. Sto­so­wa­ny przez reży­se­ra chwyt jest zatem pro­sty – zmu­sić akto­rów do kry­tycz­nej i auto­kry­tycz­nej gry z (wła­sny­mi) media­mi. Spra­wić, by za pomo­cą dostęp­nych mediów (takich na przy­kład, jak roz­mo­wa mię­dzy sobą albo reago­wa­nie na obec­ność sufler­ki) una­ocz­nić pro­ce­sy prze­po­czwa­rza­nia się pod­mio­to­wo­ści nowo­cze­snej, zasa­dza­ją­cej się więc zasad­ni­czo na rela­cji „ja” do świa­ta („zewnę­trza”), w fan­to­mo­wy wykwit epo­ki póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, któ­ry nie pod­le­ga już żad­nym tra­dy­cyj­nym regu­la­cjom i roz­róż­nie­niom (nawet tak fun­da­men­tal­nym jak odróż­nie­nie „ja” od „nie-ja”). Gesty oraz dzia­ła­nia tak rozu­mia­ne­go „post-pod­mio­tu” wypły­wa­ją już tyl­ko z afek­tów i ewo­ku­ją kolej­ne afek­ty. „Coś” nimi powo­du­je, jakoś „wpły­wa­ją” na innych – ale inten­syw­no­ści te nie pod­da­ją się łatwo repre­zen­ta­cji. Repre­zen­ta­cje (obra­zy, figu­ry, meta­fo­ry) nie ist­nie­ją prze­cież bez mediów (auto­rów, pod­mio­tów, reży­se­rów, widzów, języ­ka, dys­kur­su). Media zatem w sytu­acji „zni­ka­nia zewnę­trza” sta­ją się li tyl­ko zna­czą­cą jed­no­cze­śnie wszyst­ko i nic pla­mą, ana­chro­nicz­nym szu­mem, nie­pod­da­ją­cym się jakim­kol­wiek struk­tu­ry­za­cjom cha­osem. Pro­wa­dzo­ny przez Mrs Gra­ce Slick zespół aktor­ski szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go w Palo Alto chce nam w ten spo­sób powie­dzieć, że póź­na nowo­cze­sność dobrnę­ła do wła­snych gra­nic. Owszem, używ­ki i współ­cze­sna tech­no­lo­gia umoż­li­wia­ją nam dal­sze, coraz sil­niej­sze eks­plo­ro­wa­nie oraz inten­sy­fi­ko­wa­nie „świa­tów wewnętrz­nych” – rzecz jed­nak w tym, że podą­ża­nie w tym kie­run­ku to… wzmac­nia­nie ist­nie­ją­cych już pato­lo­gii. Kon­kret­ne jed­nej – pod­sta­wo­wym bowiem efek­tem świa­ta oby­wa­ją­ce­go się już bez (tra­dy­cyj­nych) mediów jest (skraj­ny) nar­cyzm. Nar­cyzm tak doj­mu­ją­cy, że aż unie­moż­li­wia­ją­cy (post)podmiotom współ­cze­sno­ści korzy­sta­nie z nowych mediów, któ­re – nomen omen – wła­śnie dla nich zosta­ły wyge­ne­ro­wa­ne. Już w pierw­szej sce­nie rzecz refe­ru­je zasad­nie Agniesz­ka Pod­sia­dlik roz­pra­wia­ją­ca (na lek­kim haju) o tym, że współ­cze­śnie reży­se­rzy, zamiast krę­cić fil­my, cały­mi dnia­mi sie­dzą w kawiar­niach peł­nych akto­rów i narze­ka­ją, że nie mają cza­su, by krę­cić fil­my. A prze­cież posia­da­ją smart­fo­ny wypo­sa­żo­ne w kame­ry. Dla­cze­go więc, mając wszyst­kie media pod ręką (dosłow­nie), nie włą­czą tych kamer i nie zaczną po pro­stu krę­cić?

W kolej­nej sce­nie akto­rzy dys­ku­tu­ją o kam­pa­nii spo­łecz­nej Ste­war­da Bran­da, któ­ry w 1966 roku posta­wił pyta­nie, dla­cze­go w epo­ce inten­syw­ne­go pod­bo­ju kosmo­su Zie­mia­nie nadal nie widzie­li choć­by jed­ne­go zdję­cia Zie­mi. W efek­cie NASA opu­bli­ko­wa­ła w 1968 roku foto­gra­fię „błę­kit­nej pla­ne­ty”, a fakt ów zin­ter­pre­to­wał Pol­lesch nastę­pu­ją­co:

„Jest tyl­ko jeden obraz, jed­no zdję­cie, na któ­rym znaj­du­je się cała ludz­kość. Poza trze­ma oso­ba­mi. Tak, trzech osób nie było na tym zdję­ciu, któ­re uka­zy­wa­ło całą ludz­kość, zawie­ra­ło całą ludz­kość i jed­no­czy­ło całą ludz­kość: na pierw­szym zdję­ciu naszej pla­ne­ty, zro­bio­nym z kosmo­su. To był w pew­nym sen­sie glo­bal­ny obraz. Uni­wer­sa­li­stycz­na iko­na. A jed­nak, jak wia­do­mo: trzy oso­by, któ­re zro­bi­ły to zdję­cie, nie zna­la­zły się na obra­zie. Czę­sto mówi się, że rok 1968 defi­niu­ją majo­we pro­te­sty stu­denc­kie, ale w rze­czy­wi­sto­ści sym­bo­lem tej epo­ki jest zdję­cie, prze­ka­za­ne przez zało­gę misji Apol­lo 8. Czy­li przez trzech astro­nau­tów. To jest moment, kie­dy roz­wój ludz­ko­ści zaczy­na się moc­no chwiać. W tym punk­cie eks­pan­sja na zewnątrz, w kosmos, eks­pan­sja, któ­rej zawdzię­cza­my ten obraz, tę uni­wer­sa­li­stycz­ną iko­nę, odwra­ca się o 180 stop­ni i stwa­rza osta­tecz­ne wnę­trze. Od tej chwi­li cała Zie­mia nie zna już zewnę­trza”.

Moment ten – defi­nio­wa­ny zresz­tą przez reży­se­ra jako począ­tek glo­ba­li­za­cji – ufun­do­wał cał­kiem nową nar­ra­cję o rze­czy­wi­sto­ści. Jej pokło­siem była mię­dzy inny­mi książ­ka Who­le Earth Cata­log Ste­war­da Bran­da, o któ­rej mówi się współ­cze­śnie, że sta­no­wi­ła „pra­mat­kę Google’a” i któ­rą Ste­ve Jobs uzna­wał za swo­ją biblię. Wła­śnie tą publi­ka­cją inspi­ro­wał się Pol­lesch, kon­fron­tu­jąc ją jed­no­cze­śnie z innym kul­to­wym tek­stem – sztu­ką Marat/Sade czy­li męczeń­stwo i śmierć Jean Paul Mara­ta przed­sta­wio­na przez zespół aktor­ski przy­tuł­ku w Cha­ren­ton pod kie­row­nic­twem pana de Sade Pete­ra Weis­sa. Pol­lesch idzie za Weis­sem i stwier­dza, że podob­nie jak w przy­pad­ku rewo­lu­cji fran­cu­skiej, któ­rej następ­stwem były wpierw ter­ror, potem auto­ry­ta­ryzm Napo­le­ona, ruchy kontr­kul­tu­ro­we z 1968 roku nie zapro­wa­dzi­ły na świe­cie ani poko­ju, ani tym bar­dziej powszech­nej miło­ści. Prze­ciw­nie – to wła­śnie ich kon­se­kwen­cją są budo­wa­ne na sil­nych resen­ty­men­tach karie­ry dwu­dzie­sto­pierw­szo­wiecz­nych popu­li­stów i dyk­ta­to­rów. W spek­ta­klu Pol­le­scha figu­ra de Sada zastą­pio­na zosta­je figu­rą Gra­ce Slick – iko­ny kali­for­nij­skich ruchów kontr­kul­tu­ro­wych, guru hip­pi­sów, bard­ki rewo­lu­cji kul­tu­ral­no-oby­cza­jo­wej z 1968 roku.

„Nie mam zamia­ru robić sztu­ki o euro­pej­skiej kul­tu­rze. Tego wie­czo­ru będzie cho­dzi­ło o kul­tu­rę zako­rze­nio­ną w Kali­for­nii, któ­ra defi­niu­je kul­tu­rę całe­go świa­ta. (…) W Kali­for­nii nie jest pro­ble­mem bycie do przo­du z roz­wo­jem tech­no­lo­gicz­nym i rów­no­cze­sne myśle­nie o eko­lo­gii” – powie­dział René Pol­lesch na trzy dni przed pre­mie­rą Kali­for­nii / Gra­ce Slick, któ­ra mia­ła miej­sce 8 grud­nia 2017 roku w TR War­sza­wa. Twór­ca przy­po­mniał tak­że, że „hip­pi­si chcie­li uczy­nić świat lep­szym, roz­sze­rza­jąc jego świa­do­mość (…) ale to posze­rza­nie świa­do­mo­ści zawsze skie­ro­wa­ne było do wewnątrz jed­nost­ki. I był to bar­dzo nar­cy­stycz­ny spo­sób popra­wy świa­ta”. „Ten spek­takl w pewien spo­sób będzie kry­ty­ką kul­tu­ry kali­for­nij­skiej, któ­ra sta­ła się już glo­bal­na” – kon­ty­nu­ował. W opi­nii Pol­le­scha, hasło „jeśli ja będę lep­szy – to i świat się popra­wi” nicze­go nie zała­twia. „To nie jest żad­na rewo­lu­cja”. No wła­śnie. Obec­ni na sce­nie akto­rzy – posta­ci momen­ta­mi naćpa­ne, pija­ne, nakrę­co­ne wła­sną pra­cą (wcie­la­ją się prze­cież w posta­ci akto­rów, odgry­wa­ją roz­ma­ite scen­ki rodza­jo­we itp.) – każ­dym swo­im dzia­ła­niem oraz mono­lo­giem doku­men­tu­ją klu­czo­we zało­że­nia auto­ra tek­stu i reży­se­ra:

„Cały roz­wój ludz­ko­ści, cała histo­ria ludz­ko­ści to ruch na Zachód. A potem mamy Kali­for­nię, tak? Bo tam już nie ma nic dalej, ostat­nią gra­ni­cą świa­ta Zacho­du jest Pacy­fik i na tym murze, ostat­nim murze, jakim jest Pacy­fik, zała­mu­je się fala XX wie­ku. Ja wiem, o czym mówię, dobrze znam tę falę eks­pan­sji, każ­da fala, jak się odbi­je od brze­gu, ma takie małe cof­nię­cie, a to cof­nię­cie obja­wi­ło się w posta­ci psy­cho­de­licz­nych świa­tów wewnętrz­nych, w posta­ci świa­tów wewnętrz­nych hipi­sów i ner­dów, fan­ta­zji na temat glo­bal­ne­go poro­zu­mie­nia i wyzwo­le­nia poprzez tech­no­lo­gię. To wszyst­ko odby­wa­ło się w San Fran­ci­sco, Palo Alto i w Sili­con Val­ley”.

Kali­for­nia jest dla Pol­le­scha meta­fo­rą póź­nej nowo­cze­sno­ści – for­ma­cji, któ­ra godząc mię­dzy inny­mi wol­ny rynek z komu­ni­zmem (Chi­ny) i poli­ty­kę wol­no­ścio­wą z tra­dy­cyj­ną kasto­wo­ścią (Indie), wikła jed­no­cze­śnie w coraz poważ­niej­szy kry­zys libe­ral­ne demo­kra­cje zachod­nie. „Jed­no­cze­śnie w Kali­for­nii fala eks­pan­sji kolo­nial­nej na Zachód zde­rza się z fizycz­ną, tery­to­rial­ną gra­ni­cą – Pacy­fi­kiem – i zaczy­na poszu­ki­wać nowych obsza­rów – w tech­no­lo­gii, nie­ma­te­rial­nym świe­cie wir­tu­al­nym i w psy­cho­lo­gii. Kali­for­nia sta­je się awan­gar­dą świa­to­we­go roz­wo­ju, wraz z któ­rym roz­po­czy­na się nie­od­par­cie kuszą­ca epo­ka zamknię­cia i inten­sy­fi­ka­cji wnę­trza. Jeste­śmy jej świad­ka­mi” – powia­da Pol­lesch. Krót­ko mówiąc, pięt­na­sto­wiecz­na eks­pan­sja kolo­nial­na na Zachód to zaczą­tek nowo­żyt­no­ści i zrąb pod­mio­to­wo­ści ufun­do­wa­nej na sil­nym prze­ko­na­niu jed­nost­ki, że celem jej życia jest docie­ra­nie do wła­snych nie­moż­no­ści i prze­kra­cza­nie ich za wszel­ką cenę. Kon­kret­nie zaś – za cenę „zewnętrza/świata”, o czym mówi w jed­nej z bar­dziej przej­mu­ją­cych sce­na Agniesz­ka Pod­sia­dlik nastę­pu­ją­co:

„Od tego gada­nia o świe­cie przy­po­mniał mi się film »Moja kola­cja z André«. Kie­dyś, daw­no temu, robi­łam za bile­te­ra, kie­dy to lecia­ło w kinie, ale nie mia­łam poję­cia, o czym jest film. Teraz to dla mnie jasne: oni tam nie mają świa­ta”.

Wypa­da przy­po­mnieć, że Moja kola­cja z André to film Louisa Malle’a z 1981 roku, któ­re­go akcja ogra­ni­cza się w zasa­dzie do tego, że dwóch męż­czyzn (arty­stów) roz­ma­wia ze sobą w nowo­jor­skiej restau­ra­cji. „Oni wła­ści­wie nie potrze­bu­ją zewnę­trza” – kwi­tu­je tę sytu­ację obsa­da spek­ta­klu. Nie jest to jed­nak praw­da – boha­te­rzy Mojej kola­cji nie tyle nie potrze­bu­ją „zewnę­trza”, co je zwy­czaj­nie stra­ci­li: dali się uwię­zić we wła­snych „wnę­trzach”, sta­li się zakład­ni­ka­mi wła­sne­go „ego” – taki­mi samy­mi zakład­ni­ka­mi są zresz­tą akto­rzy René Pol­le­scha. Jeste­śmy nimi też my – publicz­ność tego psy­cho­de­licz­ne­go spek­ta­klu. A nad­mie­nić wypa­da, że  obsłu­ga przed­sta­wie­nia wca­le nie zni­ka w jego trak­cie za sce­no­gra­fią, a inte­rak­tyw­ny­mi ele­men­ta­mi wystro­ju są na przy­kład zapa­da­ją­ca się pod­ło­ga oraz dom pozba­wio­ny „zewnę­trza” i płyn­nie prze­cho­dzą­cy od prze­strze­ni, w któ­rych moż­na by żyć (a zatem kon­su­mo­wać) do prze­strze­ni, w któ­rych moż­na by kon­su­mo­wać (a zatem żyć). Smart Home, w któ­rym miesz­ka­ją boha­te­ro­wie, ani nie oddzie­la ich od zgieł­ku uli­cy i miej­sca pra­cy (gdzieś prze­pa­dła cała jego poło­wa), ani nie spra­wia, że „zewnę­trze”, któ­re nagle prze­ni­co­wa­ło się w ich dom („wnę­trze”), sta­ło się sfe­rą kom­for­tu. Prze­ciw­nie. Mimo bez­po­śred­nich (sze­ro­ko­pa­smo­wych) połą­czeń z gale­rią, pasa­żem, maga­zy­nem czy skle­pem, nie spo­sób w tej prze­strze­ni zała­twić naj­prost­szej spra­wy – nawet zaku­pu łóż­ka. Brak „zewnę­trza” oka­zu­je się zatem pułap­ką, wię­zie­niem, jesz­cze więk­szą nie­do­god­no­ścią niż rze­czy­wi­stość ana­lo­go­wa, w któ­rej każ­da rzecz wyma­ga ogrom­nych środ­ków (mediów!) oraz ope­ra­cji cza­so­prze­strzen­nych.

Co cie­ka­we, póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ną pre­dy­lek­cję do zni­ka­nia „zewnę­trza” odno­to­wa­li ostat­nio filo­zo­fo­wie Jan Sowa i Krzysz­tof Wolań­ski w ese­ju Sport nie ist­nie­je. Igrzy­ska w spo­łe­czeń­stwie spek­ta­klu, w któ­rym pisa­li mię­dzy inny­mi:

„Nowo­cze­sny sport jest tak nie­zwy­kle cie­ka­wym przed­mio­tem ana­li­zy wła­śnie dla­te­go, że jego pod­po­rząd­ko­wa­nie regu­łom gospo­dar­ki kapi­ta­li­stycz­nej uwi­dacz­nia kom­plet­ne pano­wa­nie kapi­ta­łu nad całą prze­strze­nią rela­cji spo­łecz­nych. Marze­nia, aby wyjść poza, stwo­rzyć coś »nie­uwi­kła­ne­go«, »czy­ste­go«, »zewnętrz­ne­go« wobec reguł kapi­ta­łu, są bar­dzo pięk­ne, mogą jed­nak mieć sens tyl­ko dia­chro­nicz­ny, a nie syn­chro­nicz­ny: mogą być wizja­mi świa­ta ist­nie­ją­ce­go w innym, przy­szłym cza­sie, a nie w innym miej­scu w obrę­bie teraź­niej­szo­ści kapi­ta­li­zmu. W świe­cie real­nie pod­po­rząd­ko­wa­nym kapi­ta­ło­wi – czy­li w jed­nym, któ­ry jest nam współ­cze­śnie dany – wykro­je­nie jakie­go­kol­wiek zewnę­trza jest abso­lut­nie nie­moż­li­we. Z tego wła­śnie wyni­ka zdol­ność sys­te­mu do wchła­nia­nia wszel­kich eks­ce­sów i alter­na­tyw oraz prze­ra­bia­nia ich na wła­sną modłę”.

W rezul­ta­cie zaklesz­cze­nia wszyst­kich rela­cji eko­no­micz­no-spo­łecz­nych „we wnę­trzu” gospo­dar­ki wol­no­ryn­ko­wej w toku XX i XXI wie­ku szla­chet­na idea spor­to­we­go współ­za­wod­nic­twa prze­po­czwa­rzy­ła się w bez­względ­ną „maszy­nę kor­po­ra­cyj­no-pań­stwo­wej wła­dzy oraz kon­tro­li”, któ­rej „w spo­łe­czeń­stwie spek­ta­klu” nie umknie nie tyl­ko wystrój obiek­tu spor­to­we­go czy wygląd zawod­ni­ka („Spor­to­wiec jest więc czymś na kształt żywe­go, dosko­na­le oświe­tlo­ne­go i cudow­nie trans­pa­rent­ne­go light­bo­xu, w któ­ry wmon­to­wać moż­na dowol­ny pla­kat rekla­mo­wy”), ale nawet strój oraz zacho­wa­nie kibi­ca (w cza­sie mun­dia­lu w RPA w 2010 roku kara­no m.in. „za prze­by­wa­nie na sta­dio­nie w stro­jach w kolo­rze koja­rzą­cym się z akcja­mi mar­ke­tin­go­wy­mi firm nie­zwią­za­nych z mun­dia­lem bądź za kon­su­mo­wa­nie na try­bu­nach ich pro­duk­tów”). Jeśli więc nawet prak­ty­ki spo­łecz­ne zwią­za­ne ze spor­tem prze­sta­ły być dome­ną jak­kol­wiek rozu­mia­nej „wol­no­ści” i tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­nej pod­mio­to­wo­ści, to może jest nią jesz­cze poezja?

Poezja współ­cze­sna rów­nież przy­łą­cza się do sta­no­wi­ska pre­zen­to­wa­ne­go przez Pol­le­scha i przy­to­czo­nych wyżej filo­zo­fów. Przy­kła­do­wo, dla Andrze­ja Sosnow­skie­go brak „zewnę­trza” repro­du­ku­je się obec­nie (rów­nież w jego naj­now­szym tomie poetyc­kim Tra­wers) jako kul­tu­ra recy­klin­gu (repre­zen­ta­cji, repe­ty­cji, relo­ka­cji i recy­ta­cji), któ­ra zasad­ni­czo spro­wa­dza naszą egzy­sten­cję do tkwie­nia w sytu­acjach nie­roz­strzy­gal­nych, pośród nie­speł­nio­nych ludzi oraz nie­do­koń­czo­nych pro­jek­tów. Co cie­ka­we, w latach 90. XX wie­ku symp­to­my nie­speł­nie­nia w lite­ra­tu­rze pol­skiej chęt­nie utoż­sa­mia­no z wyczer­pa­niem, a samo zja­wi­sko trak­to­wa­no jako „wybryk”, „poety­kę”, „stra­te­gię medial­ną”. Jeśli więc w latach trans­for­ma­cji sku­pia­no się na per­spek­ty­wie „koń­ca” (koń­ca, któ­ry – jak­kol­wiek pomy­śla­ny – jakoś nie nad­szedł, nie wybrzmiał), to współ­cze­śnie chęt­niej się myśli o kon­cep­cie jesz­cze bar­dziej nie­do­stęp­ne­go „począt­ku”. Poemat „Tra­wers” jest więc taką nie­moż­li­wą podróż­ną do wła­snych źró­deł, do nie-miejsc, któ­ry­mi od zawsze kar­mi się wyobraź­nia i idiom Andrze­ja Sosnow­skie­go. Sytu­acją natu­ral­ną dla boha­te­ra Sosnow­skie­go jest spek­takl (od wode­wi­lu, przez ope­rę, ope­ret­kę, koro­wód, tele­dysk, po fil­mi­ki rekla­mo­we, a więc po „spon­ta­nicz­ne cele­bra­cje chwil” w świe­cie póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, gdzie wszyst­ko – zwłasz­cza tzw. speł­nie­nie – sta­je się mar­ką, logo, towa­rem), dys­kur­sem zaś, w któ­rym mówi (oraz któ­ry się kar­mi), jest język baro­ko­we­go nad­mia­ru. Jeśli więc poszu­ku­je „życia”, to pośród takich słów tak dale­ce „nie­ży­cio­wych” jak: „Życie? Yeti czy bazy­li­szek? Może man­ty­ko­ra, kalan­dra, scy­ta­la, leu­cro­cot­ta?” (to z „Psal­mu” opu­bli­ko­wa­ne­go w 2015 roku w tomie Dom ran). Wszel­kie „koń­ce” i wszel­kie „począt­ki” to, pod­po­wia­da poeta, nic inne­go jak nasze pro­jek­cje. Pro­jek­cje oraz pro­jek­ty cał­ko­wi­cie zależ­ne od gra­nic naszych wyobraź­ni, któ­ry­mi są, rzecz jasna, gra­ni­ce nasze­go języ­ka. Roz­sze­rza­jąc wła­sny język, roz­sze­rza­my gra­ni­ce wła­snej wyobraź­ni, z kolei zawę­ża­jąc idiom, któ­rym mówi­my, zamy­ka­my się na przy­cho­dzą­ce skąd­inąd oso­bli­wo­ści (nie bez powo­du języ­ki nie­na­wi­ści kar­mią się ste­reo­ty­pem, uprosz­cze­niem, pro­stac­twem). A mimo to po eks­ta­tycz­nych („roz­wie­ra­ją­cych” dys­kurs) tomach z lat 90. Sosnow­ski prze­szedł w książ­kach z XXI wie­ku (poczy­na­jąc od Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi z 2005 roku) na pozy­cje obron­ne – nie pozy­sku­je już nowych domen, a tyl­ko czai się na pozy­cjach zdo­by­tych w prze­szło­ści. Jak­by zamarł w nim gen roman­tycz­ne­go eks­plo­ra­to­ra, eks­pan­syw­ne­go kolo­ni­sty, czło­wie­ka stric­te nowo­cze­sne­go, dla któ­re­go speł­nie­nie jest zawsze hory­zon­tem. Sosnow­ski z ostat­nich ksią­żek zda­je się być poetą znu­żo­nym nowo­cze­sno­ścią, któ­ra nie tyl­ko nie chce się skoń­czyć, ale nawet nie bar­dzo wie, jak się zacząć.

To zatem, co w poezji Andrze­ja Sosnow­skie­go i post­dra­ma­tycz­nym teatrze René Pol­le­scha sta­no­wi­ło nie­gdyś inten­syw­ność pole­ga­ją­cą na rady­kal­nej eks­plo­ata­cji (eks­pan­syw­no­ści oraz bez­kom­pro­mi­so­wo­ści utoż­sa­mia­nych z twór­czą wol­no­ścią), w Kali­for­nii / Gra­ce Slick oraz Tra­wer­sie kom­pro­mi­tu­je się jako… li tyl­ko kolej­ny prze­ja­wy gospo­dar­ni wol­no­ryn­ko­wej. O ile posta­ci gra­ne przez Pod­sia­dlik i Wasi­lew­ską to figu­ry arcy­nar­cy­zmu (przy czym Pod­sia­dlik repre­zen­tu­je jego intro­wer­tycz­ną odsło­nę, a Wasi­lew­ska – eks­tra­wer­tycz­ną), to już postać gra­na przez Tyn­dy­ka rela­cjo­nu­je total­ną bez­wol­ność po wie­lo­kroć uwi­kła­ne­go „ja” – „ja”, dla któ­re­go wię­zie­niem jest już nie tyl­ko ego­tycz­ne i ego­cen­trycz­ne „ego”, ale nawet jego sper­so­na­li­zo­wa­ny Smart Home.

Napi­sa­ny przez René Pol­le­scha tekst to jeden z naj­pięk­niej­szych ese­jów, jakie w życiu sły­sza­łam. Fakt, że ów esej mógł zaist­nieć na sce­nie jako fascy­nu­ją­ce przed­sta­wie­nie, to z kolei zasłu­ga wybit­nych akto­rów. Cała trój­ka (po raz kolej­ny) poka­za­ła, że na tym eta­pie jest już w sta­nie zagrać dosłow­nie wszyst­ko – nawet wła­sne „zewnę­trze”. Wię­cej – nawet brak tegoż. Kali­for­nia / Gra­ce Slick to obraz świa­ta, któ­re nie potrze­bu­je beto­nu, by wię­zić, odgra­dzać, znie­wa­lać – wystar­czą mu bowiem naj­do­sko­nal­sze nośni­ki afek­tów… fale!

Kali­for­nia / Gra­ce Slick, reż. René Pol­lesch, pre­mie­ra 8 grud­nia 2017 r. w TR War­sza­wa.