18/12/17

„K.” jak kompleksy K.

Karolina Felberg-Sendecka

Strona cyklu

K.
Karolina Felberg-Sendecka

Ur. 1981, badaczka literatury XX i XXI wieku współpracująca z Zespołem do Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Narodowego Centrum Nauki. Autorka książek Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009) i Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej (2015). Edytorka powieści Neponset i wielotomowego wydania Dzienników Agnieszki Osieckiej. Publikowała m.in. w „Pamiętniku Literackim”, „Dekadzie Literackiej”, „Czasie Kultury”, „Kresach”, „Gazecie Wyborczej”, „Wakacie”, „Opcjach”, „Tekstualiach”, „Ricie Baum”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Kulturalnym”. Blogerka na portalu natemat.pl. Mieszka w Warszawie.

Czwar­te­go listo­pa­da bie­żą­ce­go roku w Teatrze Pol­skim w Pozna­niu odby­ła się pre­mie­ra spek­ta­klu „K.” w reży­se­rii Moni­ki Strzęp­ki.

„K” jak klą­twa
W prze­szło­ści Paweł Demir­ski i Moni­ka Strzęp­ka czę­sto zgła­sza­li roz­ma­ite (w więk­szo­ści słusz­ne) zastrze­że­nia wobec libe­ral­nych elit, w tym tak­że wobec poli­ty­ków koali­cji rzą­dzą­cej (PO + PSL), a przy tym dekla­ro­wa­li (jakież budząc przy tym emo­cje!) moż­li­wość zagło­so­wa­nia na Jaro­sła­wa Kaczyń­skie­go. Tym­cza­sem łupem „dobrej zmia­ny” jako pierw­sze padły wła­śnie te sce­ny, z któ­ry­mi „wście­kły duet” w dal­szej bądź bliż­szej prze­szło­ści naj­chęt­niej współ­pra­co­wał. Eki­pa mini­stra Gliń­skie­go ma wszak­że na sumie­niu już nie tyl­ko znisz­cze­nie wro­cław­skie­go Teatru Pol­skie­go, ale i postę­pu­ją­cy kry­zys w Naro­do­wym Sta­rym Teatrze w Kra­kwie. Czyż­by więc „k” jak klą­twa? Oby nie! Bo jeśli tak, to mar­ny czas przed Teatrem Pol­skim w Pozna­niu, na deskach któ­re­go Strzęp­ka z Demir­skim wysta­wi­li „K.”.

„K” jak kur­ty­na
Przed­sta­wie­nie zaczy­na się od tego, że kur­ty­na opa­da. Widz tra­ci więc z oczu sce­nę i bar­dzo wymow­ną deko­ra­cję, a przed kur­ty­ną poja­wia się stand-up-owiec – postać paro­diu­ją­ca Rober­ta Gór­skie­go (komi­ka wcie­la­ją­ce­go się w tytu­ło­we­go boha­te­ra mini­se­ria­lu poli­tycz­ne­go Ucho pre­ze­sa). Wraz z wyj­ściem zza kur­ty­ny kolej­nej posta­ci (spraw­nej w cyber­prze­strze­ni post­pun­kó­wy) sytu­acja kom­pli­ku­je się jesz­cze bar­dziej, bo figu­ra Kaczyńskiego/Górskiego prze­po­czwa­rza się w lide­ra Par­tii Clow­nów, a więc w ów abiekt (odrzut, wymiot, pomiot), któ­ry każ­do­ra­zo­wo powsta­je jako nie­da­ją­ca się zni­we­lo­wać reszt­ka w efek­cie spo­rów stric­te poli­tycz­nych (już nawet nie świa­to­po­glą­do­wo-ide­olo­gicz­nych) Plat­for­my Oby­wa­tel­skiej z Pra­wem i Spra­wie­dli­wo­ścią. W prze­szło­ści for­ma­mi abiek­tal­ny­mi bywa­ły tak zwa­ne przy­staw­ki PiS‑u (LPR, Samo­obro­na), a współ­cze­śnie jest nią m.in. pozor­nie anty­sys­te­mo­wa – zaś w grun­cie rze­czy popu­li­stycz­na – for­ma­cja Kukiz’15. Co waż­ne, towa­rzy­szą­ca lide­ro­wi Par­tii Clow­nów mło­da dziew­czy­na (Moni­ka Rosz­ko wcie­la­ją­ca się w postać nazwa­ną przez auto­rów Ano­ny­mo­usem) oka­zu­je się haker­ką, trol­lem, spraw­nym użyt­kow­ni­kiem nowych mediów. Sta­no­wi zatem figu­rę naj­bar­dziej nie­prze­wi­dy­wal­nej gru­py wybor­ców – mło­dzie­ży, któ­rej sym­pa­tie poli­tycz­nej nie­rzad­ko nijak się mają do prze­sła­nek eko­no­micz­no-histo­rycz­nych, a poza tym sta­no­wią wypad­ko­wą potrzeb oraz doświad­czeń naj­sła­biej roz­po­zna­nych przez ukształ­to­wa­ne w epo­ce ana­lo­go­wej eli­ty. Na pierw­szy rzut oka Ano­ny­mo­us wyda­je się li tyl­ko narzę­dziem w rękach bez­względ­nych oraz cynicz­nych poli­ty­ków – wziąw­szy jed­nak pod uwa­gę fakt, że przed­sta­wio­ne na sce­nie wyda­rze­nia sta­no­wią rela­cję z bar­dzo dłu­gie­go wie­czo­ru wybor­cze­go, do któ­re­go nie­chyb­nie doj­dzie w paź­dzier­ni­ku 2019 r., posta­wy poli­tycz­ne (bo trud­no tu mówić o poglą­dach poli­tycz­nych) tej zszy­tej z lap­to­pem dziew­czy­ny (i rze­szy jej rówie­śni­ków) sta­no­wić mogą języ­czek u wagi. Czy tak się jed­nak sta­nie?

„K” jak karu­ze­la
Sza­co­wa­ne na pod­sta­wie exit polls wyni­ki zmie­nia­ją się jak w kalej­do­sko­pie. Co praw­da mat­ka K. (Bar­ba­ra Kra­siń­ska) cały czas wie­rzy w bez­względ­ną prze­wa­gę for­ma­cji syna, ale sam K. zda­je się nie­co zagu­bio­ny. W pew­nym momen­cie sza­la prze­chy­la się zde­cy­do­wa­nie na rzecz Donal­da (feno­me­nal­ny Jacek Ponie­dzia­łek), któ­ry, owszem, syci się samą wygra­ną, lecz na myśl o harów­ce, jaka go cze­ka w związ­ku z rzą­dze­niem, tra­ci cały entu­zjazm. No wła­śnie. Bo o ile ostat­nia deka­da XX w. to czas iście kar­na­wa­ło­we­go plu­ra­li­zmu i drob­ni­cy par­tyj­nej, któ­ra osta­tecz­nie nie była w sta­nie kon­ku­ro­wać z for­ma­cją post­ko­mu­ni­stycz­ną, o tyle ideą fixe, wokół któ­rej ukształ­to­wa­ła się pol­ska sce­na poli­tycz­na w XXI w. oka­za­ła się dwu­par­tyj­ność na modłę ame­ry­kań­ską. Pro­blem w tym, że róż­ni­ce mie­dzy PiS-em a PO to w isto­cie naj­czę­ściej nie kwe­stie gospo­dar­czo-oby­cza­jo­wo-świa­to­po­glą­do­we, a tyl­ko kon­flik­ty per­so­nal­ne i czy­sta poli­ty­ka. W rezul­ta­cie, spo­ra część wybor­ców gło­su­je nie na kon­kret­ny pro­gram, lecz na tak zwa­ne mniej­sze zło, co w per­spek­ty­wie sta­no­wi opcję nie­zwy­kle fru­stru­ją­cą.

„K” jak Kras­sow­ski
Bo w isto­cie, czy ist­nie­je dla Pol­ski alter­na­ty­wa wobec karu­ze­li, jaką nam od deka­dy fun­du­ją poli­ty­cy PO–PiS‑u? I czy rze­czy­wi­ście nie ma róż­ni­cy, któ­ra z tych dwóch par­tii jest aku­rat u ste­ru? Podą­ża­jąc za koja­rzo­ną z Rober­tem Kras­sow­skim tezą, podług któ­rej zarzą­dza­nie Pol­ską zre­du­ko­wa­ne zosta­ło w bie­żą­cej poli­ty­ce do nie­da­ją­ce­go się roz­strzy­gnąć kon­flik­tu Tuska z Kaczyń­skim, twór­cy „K.” sygna­li­zu­ją, że chy­ba jed­nak sytu­acja wymknę­ła się spod kon­tro­li, sko­ro z tej roz­krę­co­nej do sza­leń­stwa karu­ze­li spa­da­ją w naszą real­ność – w naszą domo­wość, intym­ność, codzien­ność – coraz strasz­liw­sze demo­ny.

„K” jak kosz­mar
Kolej­ną wyni­ka­ją­cą z kon­flik­tu PO z PiS-em reszt­ką, odpry­skiem nie­da­ją­cym się w żaden spo­sób zneu­tra­li­zo­wać, jest rzecz jasna potwor­na agre­sja, któ­rej ofia­rą pada w pierw­szym rzę­dzie Ano­ny­mo­us. Przez moment moż­na nawet odnieść wra­że­nie, że przed­sta­wio­ne na sce­nie wyda­rze­nia to li tyl­ko kosz­mar sen­ny, któ­ry się dzie­je w gło­wie mło­dej haker­ki. Spra­wa wyglą­da nie­ste­ty ina­czej – Ano­ny­mo­us pada ofia­rą real­ne­go, któ­re arcy­dot­kli­wie daje mu (jej!) się we zna­ki przez bru­tal­ne (bru­nat­ne) dzia­ła­nia Jastrzę­bia Pre­ze­sów (Piotr Kaź­mier­czak). Czyż­by auto­rzy chcie­li w ten spo­sób obu­dzić oby­wa­tel­ską wraż­li­wo­ści u anga­żu­ją­cej się nie­co „ina­czej” mło­dzie­ży? Być może. Mnie jed­na­ko­woż naj­bar­dziej ude­rzył inny aspekt zwią­za­ny z Ano­ny­mo­usem: kie­dy bowiem „wście­kły duet” pro­po­nu­je nam bły­ska­wicz­ną prze­bież­kę przez histo­rię III RP i na sce­nę wkra­cza­ją na moment takie posta­ci, jak Mazo­wiec­ki, Wałę­sa, Kwa­śniew­ski, wte­dy Ano­ny­mo­us zgła­sza fun­da­men­tal­ną kwe­stię – ja się wte­dy dopie­ro rodzi­łam. Rzecz w tym, że coraz więk­szej czę­ści elek­to­ra­tu (każ­dej z par­tii) nie spo­sób dziś utoż­sa­miać ani z komu­ni­sta­mi, ani nawet z post­ko­mu­ną, a mimo to czy­ni się ją zakład­ni­kiem zata­cza­ją­cej coraz to nowe krę­gi dez­u­be­ki­za­cji i deko­mu­ni­za­cji. Nawia­sem mówiąc, powra­ca­ją­cy co rusz postu­lat „czysz­cze­nia” z tak zwa­nych zło­gów komu­ny z każ­dą kolej­ną ini­cja­ty­wą odkry­wa swój coraz bar­dziej fana­tycz­no-fan­ta­zma­tycz­ny cha­rak­ter – pomysł z wybu­rza­niem PKiN‑u jest na to naj­lep­szym, jak sądzę, dowo­dem.

„K” jak Kaczyń­ski
Naj­bar­dziej nie­oczy­wi­stą posta­cią jest tytu­ło­wy K. – Pre­zes z Żoli­bo­rza gra­ny przez Mar­ci­na Czar­ni­ka. Czy K. to genial­ny wizjo­ner, któ­ry bez­błęd­nie gry­wa w te pol­skie sza­chy, czy jed­nak zakład­nik wła­snych kom­plek­sów, obse­sji nie­speł­nień? Chy­ba jed­nak to dru­gie, co nie zmie­nia fak­tu, że ma (i jesz­cze dłu­go będzie miał) ogrom­ny wpływ na pol­ską rze­czy­wi­stość. Demir­ski ze Strzęp­ką eks­po­nu­ją na sce­nie przede wszyst­kim jego sła­bo­ści. Te zatem spraw­ki, któ­re naj­szyb­ciej wymknę­ły się mu spod kon­tro­li, a są nimi mię­dzy inny­mi flir­ci­ki z faszy­sta­mi i gier­ki z wyklu­czo­ny­mi, któ­rych ema­na­cją jest arcys­fru­stro­wa­na i arcy­ner­wo­wa Powia­to­wa (Bar­ba­ra Pro­ko­po­wicz). Poza tym K. nie bar­dzo ma pla­ny na przy­szłość, bo o jakież przy­szło­ści może myśleć bez­dziet­ny eme­ryt? Co wię­cej, K. nie umie wyjść poza prze­są­dy cha­rak­te­ry­stycz­ne dla wycho­wa­ne­go w PRL‑u inte­li­gen­ta z Żoli­bo­rza. Wszak jest synem figu­ry wca­le nie­oczy­wi­stej i nie­jed­no­znacz­nej. Mat­ka Pre­ze­sów w pre­zen­ta­cji Strzęp­ki i Demir­skie­go oka­zu­je się mieszcz­ką o bar­dzo ście­śnio­nych hory­zon­tach. Powo­du­ją nią lęki przed wszyst­kim, co obce, inne, odmien­ne. Demir­ski o tym mil­czy, ale my dobrze wie­my, że Jadwi­ga Kaczyń­ska kształ­ci­ła się na polo­nist­kę w sta­li­ni­zmie, a potem zaj­mo­wa­ła się nauko­wo twór­czo­ścią… Leona Krucz­kow­skie­go. Jakież to wszyst­ko przy­kre i skom­pli­ko­wa­ne – zwłasz­cza teraz, kie­dy widzia­na z moje­go okna ulicz­ka Krucz­kow­skie­go prze­mia­no­wa­na zosta­ła w ramach deko­mu­ni­za­cji na uli­cę Zbi­gnie­wa Her­ber­ta. Cały ten kom­pleks domo­wo-rodzin­ny – przy­wo­ła­na w „K.” tra­gicz­na śmierć bra­ta Pre­ze­sa oraz zwią­za­ne z nią zabie­gi mają­ce choć na chwi­lę uchro­nić Mat­kę Pre­ze­sów przed smut­ną praw­dą – prze­są­dza o kon­dy­cji same­go K., któ­ry w salo­ni­ku rodzi­ciel­ki pozo­sta­je w dużej mie­rze zależ­ny, bier­ny, bez­wol­ny. Ścią­ga buty, nakła­da kap­cie, a potem ścią­ga kap­cie, nakła­da buty. Jak­by w jego życiu nie było alter­na­ty­wy wobec drep­ta­nia w miej­scu i zakli­na­nia nie­wy­god­nej czy przy­krej dlań rze­czy­wi­sto­ści. Auto­rzy przed­sta­wie­nia nie dra­pu­ją K. na męża sta­nu – prze­ciw­nie, obna­ża­ją jego nie­doj­rza­łość i uwi­kła­nie w roz­ma­ite zaszło­ści.

„D” jak demo­kra­cja, czy­li duchy nowo­cze­sno­ści
Demir­ski i Strzęp­ka uru­cho­mi­li jesz­cze jed­ną co rusz wyska­ku­ją­cą z inne­go rogu sce­ny i epa­tu­ją­cą nas wła­sną nad­in­ten­syw­no­ścią figu­rę – jest nią Duch Unii Wol­no­ści (Joan­na Droz­da), sta­no­wią­cy skrzy­żo­wa­nie bez­względ­nych w cza­sie trans­for­ma­cji postaw wol­no­ryn­ko­wych z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla Tuska, Komo­row­skie­go czy HGW bra­kiem soli­da­ry­zmu wobec tych, któ­rzy nie odna­leź­li się w kapi­ta­li­zmie póź­nej nowo­cze­sno­ści. Udra­po­wa­na na Suchoc­ką tudzież Gron­kie­wicz-Waltz paniu­sia – w ele­ganc­kiej gar­son­ce, z bukie­tem kwia­tów i balo­ni­kiem zamiast postwy­bor­cze­go con­fet­ti – koja­rzy z wol­na, że w tak zwa­nym mię­dzy­cza­sie (ale wła­ści­wie dla­cze­go? jak? kie­dy?) sta­ła się wid­mem, upio­rem, draż­nią­cą lud „łże-eli­tą”. Tym­cza­sem ona marzy tyl­ko (i aż) o reak­ty­wa­cji „Gaze­ty Wybor­czej” oraz sobot­nich poran­kach przy gazet­ce i pysz­nej kawu­si. Ona jed­na chcia­ła­by, żeby świat na powrót stał się dome­ną nowo­cze­sno­ści – z cha­rak­te­ry­stycz­ną dlań pro­fe­sjo­na­li­za­cją: rol­nik sie­je i zbie­ra, hydrau­lik wymie­nia rury, han­dlarz sprze­da­je, lekarz leczy, poli­tyk robi w poli­ty­ce, a wszyst­ko – od marek towa­ro­wych po poglą­dy poli­tycz­ne – jest kwe­stią wol­nych, niczym nie­zde­ter­mi­no­wa­nych wybo­rów (jedy­nym ogra­ni­cze­niem są rzecz jasna pie­nią­dze, no ale te trze­ba sobie po pro­stu zaro­bić – nasłu­cha­li­śmy się o tym pod­czas ostat­nich kam­pa­nii wybor­czych). Nic z tego. Współ­cze­śnie wszyst­ko jest poli­ty­ką: od jeż­dże­nia rowe­rem po mie­ście, przez sto­su­nek do nie­dziel­nych zaku­pów w cen­trach han­dlo­wych oraz „in vitro”, po wrzu­ce­nie kil­ku zło­tych raz w roku do pusz­ki okle­jo­nej napi­sa­mi WOŚP. Rzecz jasna, to nie Kaczyń­ski pokrył rze­czy­wi­stość wer­nik­sem poli­tycz­no­ści. Poten­cjał poli­tycz­ny jest nie­od­łącz­nym aspek­tem wszel­kich doświad­czeń i rze­czy, moż­na jed­nak ów poten­cjał mniej lub bar­dziej cynicz­nie roz­gry­wać. Jak go roz­gry­wa PiS (zarzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie opo­zy­cji, że każ­dą decy­zję klu­bu czy rzą­du spro­wa­dza do gołej poli­ty­ki) widzi­my nie­ste­ty na co dzień.

„K” jak „K.”
Demir­ski ze Strzęp­ką obśmia­li w „K.” nowo­cze­sność spod zna­ku elit libe­ral­nych oraz wska­za­li na abso­lut­ną nie­istot­ność współ­cze­snej lewi­cy, któ­rej na sce­nie w ogó­le nie poka­za­li – i słusz­nie, bo po ostat­nich afe­rach z „femi­ni­sta­mi” róż­nej maści widać (Rud­nic­ki, Dymek, Wybie­ral­ski), że pol­ska lewi­ca nawet w spra­wach oby­cza­jo­wych jest for­ma­cją li tyl­ko kana­po­wą i salo­no­wą. Czy jed­nak o samym K. powie­dzie­li nam coś, cze­go dotąd nie wie­dzie­li? Nie­ko­niecz­nie. Jaki jest K. – każ­dy widzi. Lecz „K.” to nie tyl­ko traf­na dia­gno­za sta­nu rze­czy – to tak­że zapo­wiedź przy­szło­ści i pierw­szych ofiar „k‑izmu”, któ­ry­mi wca­le nie będą (wbrew codzien­ne­mu bia­do­le­niu w mediach) poli­ty­cy opo­zy­cji, a wła­śnie rze­sze przy­pad­ko­wo uwi­kła­nych w poli­ty­kę: tych, któ­rzy napraw­dę chcie­li pozo­stać apo­li­tycz­ni, i tych, któ­rych w 1989 r. nie było jesz­cze na świe­cie.
Pole­cam ten spek­takl mło­dzie­ży – ku nauce. I wszyst­kim pol­skim poli­ty­kom, bo „K.” nie jest por­tre­tem Kaczyń­skie­go – „K.” jest por­tre­tem pol­skiej kla­sy poli­tycz­nej. Wszak współ­cze­śni poli­ty­cy to takie wła­śnie… „k”. „K” jak karie­ro­wi­cze, „k” jak kon­for­mi­ści, „k” jak kabo­ty­ni, „k” jak klau­ni… I wresz­cie – „k” jak opa­da­ją­ca za spra­wą Demir­skie­go i Strzęp­ki kur­ty­na. Jak mate­ria­li­zu­je i mani­fe­stu­je się współ­cze­śnie to „k” – każ­dy widzi…

„K.”, reży­se­ria Moni­ka Strzęp­ka, tekst Paweł Demir­ski, Teatr Pol­ski w Pozna­niu, od 4 listo­pa­da 2017 r.