31/05/21

Kartoteka 25: Debiuty (10)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Dawid Mate­usz, Sta­cja wie­ży ciśnień, Stro­nie Ślą­skie 2016

Z pla­nem na tekst w gło­wie, z zazna­czo­ną fisz­ką „Kolę­dą” (moim uko­cha­nym wier­szem z tej książ­ki, tak czu­łej i otwar­tej na wszyst­ko, „co rodzi się i umie­ra śle­pe”), z per­spek­ty­wą godzin­nej jaz­dy z Gro­cho­wa na Bia­ło­łę­kę w celu pobra­nia pierw­szej daw­ki szcze­pion­ki, wsia­dłam do auto­bu­su 523, żeby już w drzwiach usły­szeć ostrze­gaw­czą komen­dę: „Pro­szę opu­ścić teren pojaz­du”. Nie­zra­żo­na popło­chem współ­pa­sa­że­rów, głu­cha na roz­kaz, nasu­nę­łam masecz­kę i zaję­łam miej­sce w roz­kła­dzie czwór­ko­wym, przy oknie. Otwo­rzy­łam tomik z czer­wie­nią, bie­lą i sta­cją na okład­ce, spoj­rza­łam za szy­bę.

Przy­sta­nek póź­niej wsiadł on – zna­ny z widze­nia, zawsze w kalo­szach, ze swe­trem led­wo kry­ją­cym wydat­ny brzuch, obła­do­wa­ny tor­ba­mi. Usiadł naprze­ciw­ko i zanim zdą­ży­łam prze­czy­tać mot­to („Odrzuć książkę/ i czy­taj”), ponio­sło się po auto­bu­sie grom­kie pyta­nie, czy Moto­ro­la to fir­ma angiel­ska czy ame­ry­kań­ska, a że odpo­wie­dzią było głu­che mil­cze­nie, zasze­le­ścił rekla­mów­ka­mi i wyjął komór­kę. Przy war­ko­czach Tymo­szen­ko, a może pod­czas przy­ci­na­nia ligu­stru, z tele­fo­nu nasta­wio­ne­go na mak­sy­mal­ną gło­śność padły pierw­sze tak­ty „Wyklę­ty powstań, ludu zie­mi”.

Wła­śnie wte­dy mój wzrok – ucie­ka­ją­cy od roz­ra­do­wa­ne­go pie­śnią towa­rzy­sza podró­ży – wbił się w pierw­szy wers „Wykształ­ce­nia” Dawi­da Mate­usza. Potem, kie­dy lud robo­czy z komór­ki szedł na bary­ka­dy, wyso­ko wzno­sząc sztan­dar, ujrza­łam roz­kła­da­ją­ce się w geście oran­ta ręce bez­dom­ne­go na Moście Dęb­nic­kim. Z sie­dze­nia naprze­ciw­ko lecia­ły kolej­ne pie­śni, usa­do­wio­na po sko­sie kobie­ta z książ­ką podróż­ni­ka idą­ce­go „boso przez świat” wypa­la­ła wzro­kiem dziu­ry w czo­le czło­wie­ka w kalo­szach, a ja, men­tal­nie zaklesz­czo­na mię­dzy nią a nim, cze­ka­łam na to, co ma się ziścić – „butel­ki na głowach/ lewi­cy”, „rany w gło­wach pra­wi­cy” – przy­go­to­wa­na na kon­fron­ta­cję, na to, że mar­szo­wą melo­dię prze­rwie deto­na­cja repry­mend, bo pan­de­mia pod­krę­ci­ła ludz­ki wrzask na cały regu­la­tor – sły­szę to, i Ty też sły­szysz, w auto­bu­sach, tram­wa­jach, przy kasach skle­po­wych. Dygo­ta­łam coraz bar­dziej (cza­ił się: „Ten strach – pajączek/ za uszkiem”), jak w gorącz­ce, choć przed wkłu­ciem, aż do Saskiej, gdzie wysia­dłam, i on ze mną, żeby prze­siąść się w 509 na Bia­ło­łę­kę.

„Odrzuć książkę/ i czy­taj” – dud­ni­ły mi potem w gło­wie przez wie­le godzin sło­wa Enzens­ber­ge­ra, któ­ry nie tyl­ko dla Dawi­da Mate­usza jest waż­nym, for­mu­ją­cym twór­cą; dud­ni­ły tym bar­dziej, że tego dnia fak­tycz­nie nie mogłam się sku­pić na lite­rach wdru­ko­wa­nych w kart­ki, za to lepiej przy­swa­ja­łam nie­zna­ne zakąt­ki mia­sta, ich fak­tu­rę i bar­wę, mora­le mura­li, przyj­mo­wa­łam na zmia­nę piesz­czo­tli­wość i kan­cia­stość tłu­mu, w ośrod­ku spor­to­wym wszy­scy byli­śmy pięk­ni i pija­ni Pfi­ze­rem, gdy strze­la­li­śmy sobie sel­fie z ręka­mi w geście oran­tów, jak­by na prze­bła­ga­nie, na ofia­rę za dary, na usta­nie zara­zy.

Póź­niej przyj­mo­wa­łam jesz­cze inne podar­ki: pro­ste ese­me­sy i krzy­we laur­ki od tych, któ­rzy poka­za­li mi, jak kochać i być kocha­ną. Ręka drę­twia­ła, nawet bez unie­sień, gło­wa pęka­ła, a kie­dy wie­czo­rem w toa­le­cie liceum star­szej cór­ki, do któ­re­go poszłam na pierw­sze od mie­się­cy zebra­nie rodzi­ców na żywo, zoba­czy­łam wydra­pa­ne sło­wa: „Wyklę­ty powstań ludu zie­mi”, poczu­łam, że tego inten­syw­ne­go dnia, 26 maja 2021, w tej roz­go­rącz­ko­wa­nej chwi­li, 17.57, jestem dyk­to­wa­nym przez kogoś tęt­nem tek­stu, któ­ry ktoś inny będzie mógł prze­czy­tać lub odrzu­cić.

Wykształ­ce­nie

Widzia­łem jak bez­dom­ny na Moście Dęb­nic­kim roz­kła­da ręce
w geście oran­ta, cze­ka­jąc na to,
co ma się ziścić. Spa­ce­ro­wa­łem po bul­wa­rach
i roz­po­zna­łem miej­sce, w któ­rym Wisła wyrzu­ci­ła na brzeg

dwa mar­twe łabę­dzie. Raz do roku
skła­da­łem ofia­rę w posta­ci cho­ro­by,
naj­czę­ściej w listo­pa­dzie, dla świę­te­go
spo­ko­ju. Sły­sza­łem, jak gaw­ron modli się
na Plan­tach, a wio­sen­ne wie­trze­nie kamie­nic
przyj­mo­wa­łem jako dowód zmian. Widzia­łem

marsz nie­rów­no­ści i butel­ki na gło­wach
lewi­cy. Widzia­łem marsz nie­rów­no­ści i rany
w gło­wach pra­wi­cy. Wszy­scy byli­ście pięk­ni

i pija­ni nocą, a ja żar­łem nie­na­wiść

z obu waszych rąk, gdy wbie­ga­łem wnie­bo­wzię­ty
w sam śro­dek zwia­sto­wa­nia podej­rza­nych panie­nek
i w dziew­czy­ny smut­ne jak Ruczaj,

by jadać

ich rybę widel­cem i nożem, a nie­bo pal­ca­mi
bie­ga­jąc na oślep.

Poka­za­łaś mi, jak kochać i zdra­dzać,

więc wie­dzia­łem, jak kochać i zdra­dzać. Wdy­cha­łem
ste­ryl­ne miesz­ka­nia i smród ich śmiet­ni­ków. Nio­sąc
przez rze­kę tru­chło idei, widzia­łem

jak bez­dom­ny na Moście Dęb­nic­kim roz­kła­da ręce
w geście oran­ta, cze­ka­jąc na to,
co ma się ziścić.

I nadal patrzę

jak ta sama inten­syw­na nie­obec­ność dyk­tu­je tęt­no –

Nie­wie­lu jest poetów, któ­rzy w rów­nie moc­ny spo­sób jak Dawid Mate­usz potra­fią dyk­to­wać inten­syw­ność chwi­li, nie­wie­lu umie tak dokład­nie mie­rzyć ciśnie­nie wyda­rzeń, nie­wie­lu wykształ­ci­ło w sobie to coś, co pozwa­la tak odczu­wać i patrzeć. „Trzy­mam pustą kart­kę” – czy­tam w koń­czą­cym Sta­cję wie­ży ciśnień wier­szu „Pol­ska” – i cze­kam, aż ta biel się wypeł­ni. Odrzuć, towa­rzy­szu podró­ży, pustą kart­kę, pisz, się ziść!