19/10/20

Kartoteka 25: Debiuty (1)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Na biur­ku obok mnie, po lewej stro­nie, pię­trzy się stos 25 debiu­tanc­kich ksią­żek wyda­nych w ostat­nim ćwierć­wie­czu przez Biu­ro Lite­rac­kie. Kil­ka z nich uka­za­ło się w Legni­cy, inne we Wro­cła­wiu, a w tych ostat­nich jako miej­sce wyda­nia figu­ru­je Stro­nie Ślą­skie. Na okład­ce pierw­sze­go tomu widzę drze­wo – i tak też myślę o tych cien­kich publi­ka­cjach, któ­rym zresz­tą drze­wa dały papie­ro­we życie. Do czę­ści z tych 25 tomi­ków poetyc­kich poprzy­ra­sta­ły przez lata nowe „sło­je” – wyda­wa­ne przez autor­ki i auto­rów kolej­ne książ­ki. Ta twór­czość wzra­sta­ła, roz­ga­łę­zia­ła się, nie­któ­re tomy sta­ły się wręcz inspi­ra­cyj­ny­mi „sadzon­ka­mi” i pozwa­la­ły zaist­nieć pierw­szym książ­kom kolej­nych poetów czy poetek. Poezja innych debiu­tan­tek i debiu­tan­tów z jakichś wzglę­dów „nie przy­ję­ła się”, nie zaowo­co­wa­ła dal­szy­mi publi­ka­cja­mi, a ich pierw­sze tomy znik­nę­ły w gąsz­czu histo­rii lite­ra­tu­ry począt­ku XXI wie­ku. Nie podej­mu­ję się tu histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go tru­du odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­cze­go sta­ło się tak, a nie ina­czej. Moim zamia­rem jest raczej spa­cer wśród drzew, podej­ście do każ­de­go z tomów z osob­na (choć na tle innych), wybra­nie jed­nej „gałąz­ki wier­sza” i napi­sa­nie o niej kil­ku słów.

Julia Fie­dor­czuk
[obu­dzi­łam się]
[Listo­pad nad Narwią, Legni­ca 2000]

Tom z drze­wem na okład­ce – Listo­pad nad Narwią Julii Fie­dor­czuk – był nie tyl­ko debiu­tem autor­ki, ale też pierw­szą debiu­tanc­ką książ­ką poetyc­ką wyda­ną przez Biu­ro Lite­rac­kie. I była to w dodat­ku książ­ka poet­ki, co wyda­je się – tak, tak! – istot­ną infor­ma­cją, gdyż sce­na poetyc­ka zwią­za­na z legnic­kim wydaw­nic­twem (a może w ogó­le: sce­na poetyc­ka w Pol­sce) nale­ża­ła na prze­ło­mie wie­ków nie­mal wyłącz­nie do piszą­cych męż­czyzn.

Ale oto jest, obu­dzi­ła się. Obu­dzi­ła się – ona, odważ­na w swo­im emo­cjo­nal­nym wyzna­niu pod­miot­ka wier­sza (w 2000 roku nie uży­wa­ło się jesz­cze żeń­skiej for­my sło­wa „pod­miot”, póź­niej zosta­ło ono wresz­cie – choć nie przez wszyst­kich – oswo­jo­ne); ona – Julia Fie­dor­czuk, autor­ka debiu­tanc­kiej książ­ki, któ­ra w następ­nych dwóch deka­dach opu­bli­ku­je kil­ka kolej­nych zna­ko­mi­tych tomów poetyc­kich, pro­za­tor­skich i nauko­wych (w tym Psal­my uho­no­ro­wa­ne Nagro­dą im. Wisła­wy Szym­bor­skiej w 2018 roku), a ponad­to sta­nie się jed­ną z naj­waż­niej­szych w Pol­sce pro­pa­ga­to­rek eko­po­ety­ki; i wresz­cie ona – ja, czy­tel­nicz­ka tego wier­sza, któ­ra w roku 2020 czy­tam go z rów­nym wzru­sze­niem jak wte­dy, dwa­dzie­ścia lat temu.

[obu­dzi­łam się]

obu­dzi­łam się
i byłam kobie­tą
od stóp, po koń­ce wło­sów, w któ­re
zaplą­ta­ło się peł­no dobrych duchów, bo
sny mia­łam dobre tej nocy.

wsta­łam i mia­łam
sto­py
i cze­muś dzie­sięć
śmiesz­nie małych pal­ców.

chłod­ny deszcz powie­trza
nie­bie­ski kubek
pro­sto­kąt świa­ta
chmu­ry, samo­cho­dy, nawet wiatr
był o mnie

i przy­szłam
żeby ci powie­dzieć
bo to bar­dzo dobra
nowi­na.

Podej­rze­wam, że Julia (z któ­rą od tam­tej pory zdą­ży­ły­śmy się poznać i pew­nie nawet wza­jem­nie zain­spi­ro­wać) może już nie lubić tego wier­sza. Ale rów­nie moc­no podej­rze­wam, że raczej by się go dzi­siaj nie wypar­ła. Ten tekst zawsty­dza i onie­śmie­la swo­ją bez­par­do­no­wą szcze­ro­ścią. Widzę w nim gest odwa­gi – trzy­krot­ne uży­cie sło­wa „dobry” (w róż­nych for­mach) nie może być prze­cież błę­dem warsz­ta­to­wym, nie­do­pa­trze­niem – jest raczej świa­do­mym powtó­rze­niem, rodza­jem man­try albo for­mu­ły modli­tew­nej, jed­nej z tych, jakie Fie­dor­czuk wyzy­ska po latach w swo­ich eko­po­etyc­kich Psal­mach.

Bo taka wła­śnie jest poezja tej autor­ki – to dobra nowi­na, któ­rą Fie­dor­czuk nie­sie giną­ce­mu (choć­by z powo­du kata­stro­fy eko­lo­gicz­nej) świa­tu; to pobud­ka podob­na do tej, jaka zda­rzy­ła się Sta­chu­ro­we­mu Jan­ko­wi Pra­de­rze, gdy prze­bu­dzo­ny zawo­łał: „Poło­ży­łem się wie­czo­rem i wsta­łem rano… Bab­ciu Oleń­ko, to zmar­twych­wsta­nie, to cud!”; to wresz­cie zachę­ta ówcze­snej debiu­tant­ki dla rówie­śnych poetek, któ­re w następ­nych latach zaczną wyda­wać coraz moc­niej­sze książ­ki poetyc­kie: obudź­cie się kobie­ta­mi i miej­cie odwa­gę o tym powie­dzieć w wier­szach!

Jed­ną z kobiet obu­dzo­nych przez Fie­dor­czuk była piszą­ca te sło­wa. I to był bar­dzo dobry sen.


Anna Pod­cza­szy
Nie
[danc, Legni­ca 2000]

Dru­gim kobie­cym debiu­tem wyda­nym przez Biu­ro Lite­rac­kie w 2000 roku był danc Anny Pod­cza­szy – legni­czan­ki, któ­ra za tę książ­kę zosta­ła nomi­no­wa­na do Nagro­dy Nike. Spo­śród wier­szy Ani (piszę po imie­niu, bo rów­nież z tą poet­ką przez lata się pozna­ły­śmy, a nawet mia­ły­śmy parę wspól­nych spraw) mogła­bym wybrać kil­ka, któ­re są mi wciąż bli­skie – choć­by lin­gwi­zu­ją­ce, prze­śmiew­cze „Dzie­je”, gdzie autor­ka roz­pra­co­wu­je histe­rycz­ne pod­ło­że histo­rii, zwie­rza­jąc się na koniec, że to tyl­ko jej pry­wat­na „licen­tia histe­ri­ca”. Jed­nak do niniej­szej pry­wat­nej „play­li­sty” wybra­łam tekst naj­krót­szy (wyda­wa­ło­by się: żar­cik, bła­host­ka), a mimo to nie­zwy­kle moc­ny. Tekst ten od dwóch dekad dzwo­ni mi w gło­wie zawsze wte­dy, gdy ktoś chce prze­mo­cą prze­kro­czyć moje gra­ni­ce. Krzy­czę wte­dy w gło­wie za Pod­cza­szy:

Nie

(Bo ja dbam o swo­ją linię
papi­lar­ną.)

I to już? Wszyst­ko? A tak, wszyst­ko, co trze­ba. Jest w tej krót­kiej odmo­wie odruch, któ­re­go jako kobie­ty uczy­my się (uczą nas) od dziec­ka – nie jedz, bo będziesz gru­ba. Jest tu i nawias, w któ­ry zosta­ła wzię­ta cała treść wier­sza, a któ­ry odczy­tu­ję jako pró­bę ści­szo­ne­go, stłu­mio­ne­go wytłu­ma­cze­nia się przez pod­miot­kę, dla­cze­go w ogó­le odwa­ży­ła się powie­dzieć „nie”. I tu zno­wu cho­dzi o wdru­ko­wy­wa­ne nam od dziec­ka nawy­ki – bo cho­ciaż jako kobie­ty powin­ny­śmy kate­go­rycz­nie odma­wiać łako­ci, to już innych naszych odmów („nie zna­czy nie!”) nie trak­tu­je się z rów­ną powa­gą. I jest wresz­cie w wier­szu Pod­cza­szy to spryt­ne wer­sy­fi­ka­cyj­ne cię­cie, któ­re unie­waż­nia kwe­stie die­te­tycz­ne i tro­pem prze­rzut­ni prze­no­si czy­tel­ni­ków i czy­tel­nicz­ki na poziom wal­ki kobiet o wła­sną toż­sa­mość. Bo nie: nie cho­dzi o obwo­dy naszych kla­tek pier­sio­wych, pasów czy bio­der, ale o linie papi­lar­ne na naszych rękach, w któ­re chce­my wresz­cie brać swój los, któ­ry­mi chce­my two­rzyć i dzia­łać. Dzia­łać tak, jak dzia­ła poetyc­ka minia­tu­ra Pod­cza­szy, nawet jeśli skry­ta w nawia­sie, to groź­na jak bom­ba w koper­tów­ce. Kil­ka­na­ście lat póź­niej poja­wi się w Biu­rze Lite­rac­kim debiu­tant­ka, któ­ra napi­sze nowy „instruk­taż mówie­nia NIE”. W roku 2000 „roz­dan­co­wa­ne”, led­wo zazna­czo­ne nie­śmia­łą linią Nie Pod­cza­szy musia­ło nam wystar­czyć.