14/11/21

Kartoteka 25: Debiuty (16)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Alek­san­der Tro­ja­now­ski, Par­kin­gi pod­ziem­ne jako mia­sta spo­tkań, Stro­nie Ślą­skie 2020

Przy­znam, że trud­no mi zebrać myśli, żeby spo­koj­nie napi­sać o książ­ce Olka Tro­ja­now­skie­go – trud­no tak­że dla­te­go, że zamiast kry­tycz­no­li­te­rac­kich sądów wciąż mam w gło­wie to, co autor powie­dział nie­ca­ły mie­siąc temu, gdy odbie­rał tego­rocz­ne­go Sile­siu­sa za debiut roku (od oko­ło 34 minu­ty na fil­mie z gali: https://www.youtube.com/watch?v=157YvcXFnN4). Sytu­acja uchodź­ców na gra­ni­cy pol­sko-bia­ło­ru­skiej – jesz­cze gor­sza niż mie­siąc temu, bo mróz w lasach, bo mróz w dzia­ła­niach władz, bo mróz w kom­ciach na fejs­bu­ku – ale też sytu­acja nas wszyst­kich, któ­rzy w naszych cie­płych domach patrzy­my na to wszyst­ko, i nawet jeśli poma­ga­my, czy w spo­sób real­ny, czy tyl­ko klik­ty­wi­stycz­ny, to jed­nak głów­nie patrzy­my, szar­pa­ni na fron­cie medial­nych i kul­tu­ro­wych wojen – to wszyst­ko spra­wia, że pisa­nie wier­szy i pisa­nie o wier­szach zaczy­na być, przy­naj­mniej w tej chwi­li, czyn­no­ścią wsty­dli­wą, skraj­nie hob­by­stycz­ną, wręcz śmiesz­ną lub nie­mo­ral­ną w swo­im bra­ku spraw­czo­ści.

A jed­nak wier­sze przy­cho­dzą i zabie­ra­ją głos. Zabie­ra­ją, mimo świa­do­mo­ści – któ­rą zresz­tą Olek wyra­ził w swo­im sile­siu­so­wym ape­lu – że nikt z rzą­dzą­cych nie przej­mie się tym, co mają do powie­dze­nia poet­ki i poeci. Przy­cho­dzą i dzia­ła­ją – nie­po­strze­że­nie i w ciszy. Dokład­nie tak, jak na począt­ku listo­pa­da 2021 roku zadzia­łał na mnie ten wiersz:

Ciche lino­leum

Na wszyst­kich kon­dy­gna­cjach cichy szmer kana­łów
tele­wi­zji cyfro­wej lub radia Jed­nost­ka miesz­kal­na
jest prze­mo­czo­na do nitów a nit się docie­ra
jak nikt pod sto­pa­mi wspól­no­ty miesz­kań­ców

Cze­go tu chcesz wier­szy­ku: prze­cią­gnąć mnie na nit­ce
do ich kłęb­ka dymu? (uderz w bla­sza­ny bębe­nek) Badać
śla­dy stóp na cichym lino­leum żeby powie­dzieć: spójrz
jaki porząd­ny pol­ski hek­sa­metr
(Obo­zo­wa­li tu zeszłej nocy)
I taki porząd­ny ale nie posprzą­ta?

Przy­znam, że w daw­niej­szych sytu­acjach lek­tu­ro­wych czy­ta­łam Par­kin­gi pod­ziem­ne jako mia­sta spo­tkań (a czy­ta­łam je przez ostat­nie lata, na róż­nych eta­pach powsta­wa­nia tej książ­ki, wie­lo­krot­nie) zupeł­nie ina­czej niż dziś. Podzi­wia­łam syn­ko­po­wa­ny rytm wier­szy Tro­ja­now­skie­go, ich pod­skór­ną muzycz­ność, rytm fraz, któ­ry w pewien spo­sób mnie uspo­ka­jał, koły­sał i koił. Była mi ta poezja potrzeb­na wła­śnie taka, bez szar­pią­ce­go roze­dr­ga­nia, bez drą­że­nia i gro­zy, bez mno­że­nia traum, któ­rych to moc­nych doświad­czeń poszu­ki­wa­łam w innych tomi­kach, u innych auto­rek i auto­rów. I to nie jest walo­ry­zo­wa­nie – inter­wen­cyj­ny, spo­łecz­no-poli­tycz­ny poten­cjał poezji Tro­ja­now­skie­go już wte­dy wyda­wał mi się rów­nie sil­ny, jak w wier­szach poetów gło­śniej­szych i bar­dziej sztan­da­ro­wych, do któ­rych przy­lgnę­ła jaskra­wa łat­ka anga­żu. Olek po pro­stu inter­we­nio­wał przez swo­je tek­sty ciszej, bar­dziej skry­cie, „w dol­nym reje­strze krzy­ków”. A może raczej Krzy­ków – tych wro­cław­skich, bo prze­cież naj­waż­niej­szym z „miast spo­tkań” w Par­kin­gach pod­ziem­nych jest Wro­cław, w któ­rym Tro­ja­now­ski uro­dził się i miesz­ka, i któ­ry wpi­su­je w swo­ją lokal­no-miesz­kal­ną opo­wieść.

Wła­śnie – lokal­na, miesz­kal­na, a też intym­nie pry­wat­na opo­wieść, przez któ­rą oczy­wi­ście prze­bi­ja się do gło­su poli­tycz­ność – tym była dla mnie do tej pory debiu­tanc­ka książ­ka Alek­san­dra Tro­ja­now­skie­go. Dopie­ro wyda­rze­nia ostat­nich tygo­dni poka­za­ły mi, że jest to rów­nież tom nie­lo­kal­ny i nie­miesz­kal­ny, tom o uchodź­czej pry­wat­no­ści wyrwa­nej ze swo­jej prze­strze­ni i wrzu­co­nej w roz­gry­wa­ną poli­tycz­nie bez­dom­ność. Ta bez­dom­ność wdzie­ra się poprzez wyci­sza­ją­ce lino­leum do miesz­kań, roz­dzie­ra „cichy szmer kanałów/ tele­wi­zji cyfro­wej”, „jak pirac­ki sound­track” loopu­je „ścież­kę wojen­ną wszyst­kich ze wszyst­ki­mi” (wiersz „Krzy­ki”), drą­ży warow­ne języ­ki i prze­cie­ka do głę­bi przez tra­cą­ce szczel­ność nity (i mity).

Bez­dom­ność mówi w róż­nych języ­kach, takich, któ­rej szorst­kiej obco­ści się oba­wia­my, ale odzy­wa się też cichym gło­sem wier­szy­ka, tego, co – jak powie­dzia­no wyżej – wła­ści­wie nic nie może. A jed­nak przy­cho­dzi. Przy­cho­dzi, żeby nas „prze­cią­gnąć (…) na nit­ce do ich kłęb­ka dymu”, żeby wska­zać nam w zim­nym lesie ludz­kie śla­dy po wczo­raj­szym obo­zo­wi­sku. I jesz­cze po to przy­cho­dzi ten cichy wier­szyk, żeby rzu­cić wyzwa­nie boha­ter­skie­mu, „porząd­ne­mu” hek­sa­me­tro­wi pol­skie­mu, któ­re widzi tra­dy­cyj­ne sto­py metrycz­ne tam, gdzie w sty­gną­cych gru­dach odci­ska­ją się bose ludz­kie sto­py.

Tego chciej, po to bądź, wier­szy­ku.