21/12/20

Kartoteka 25: Debiuty (4)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Łukasz Jarosz, Dopie­ro prze­kleń­stwo poma­ga w prze­rą­ba­niu pnia
[Soma, Wro­cław 2006]

Od cza­su wyda­nia debiu­tanc­kiej Somy Łukasz Jarosz zdą­żył wydać trzy­na­ście (o ile mnie źró­dła inter­ne­to­we nie mylą) tomów poetyc­kich, a tak­że otrzy­mać m.in. Nagro­dę im. Wisła­wy Szym­bor­skiej (za tom Peł­na krew z 2012 roku, ex aequo z Kry­sty­ną Dąbrow­ską). Ozna­cza to, że poeta pisał książ­ki w try­bie nie­mal corocz­nym, co sta­no­wi impo­nu­ją­cy doro­bek, ale też poka­zu­je isto­tę Jaro­szo­wej poezji, któ­ra nie­mal orga­nicz­nie zra­sta się z życiem swo­je­go auto­ra. Każ­dy kolej­ny tom uważ­nie reje­stru­je upły­wa­ją­ce dni i mie­sią­ce dane­go roku, dzię­ki cze­mu sta­je się swo­istym lirycz­nym kalen­da­rzem, w któ­rym poeta zazna­cza – wer­sa­mi, meta­fo­ra­mi, puen­ta­mi – to, co naj­waż­niej­sze: naro­dzi­ny i śmier­ci, miło­ści i zdra­dy, zwy­cię­stwa i klę­ski.

Poezja Jaro­sza, jak powie­dzia­łam, zra­sta się z życiem, ale też na owym życiu przy­ra­sta – tak jak kolej­ne sło­je odkła­da­ją się war­stwa­mi, rok po roku, na pniu drze­wa. A on, któ­re­mu z meta­fo­ry­ką drzew­ną zawsze było po dro­dze (i to już wte­dy, gdy pol­ska forest poetry dopie­ro cze­ka­ła na swo­ją Mał­go­się Leb­dę czy Urszu­lę Zającz­kow­ską), z wier­sza­mi się nie cer­to­li, tak jak się nie cer­to­li z pnia­mi, któ­re ma do porą­ba­nia i zwie­zie­nia:

[Dopie­ro prze­kleń­stwo poma­ga w prze­rą­ba­niu pnia]

Dopie­ro prze­kleń­stwo poma­ga w prze­rą­ba­niu pnia.
Przez zaspy cią­gnę wózek z drew­nem, wiatr wci­ska się
w musz­le uszu, po wierz­choł­kach drzew prze­su­wa się chmu­ra,
przy­no­sząc kolej­ny śnieg. W piw­ni­cy pło­ną­ce szcza­py
zasy­pu­ję węglem, pogrze­ba­czem obtłu­ku­ję piec.

Jestem jak czło­wiek pier­wot­ny – cie­pło przy­cią­ga,
pod­no­szę kamyk i trę o ścia­nę, sta­wia­jąc
zalą­żek lite­ry. Za oknem zmierzch. Cicho strze­la
posy­pa­ny solą lód. Wokół, jak ryby wyrzu­co­ne
na brzeg, trze­po­cą bru­nat­ne ćmy.

Wybra­ny prze­ze mnie wiersz poka­zu­je, że Jarosz – rocz­nik 1978 – jest mistrzem kre­owa­nia nastro­ju, a tak­że uli­rycz­nia­nia tego, co zwy­czaj­ne, tak by było zwy­czaj­ne tro­chę mniej. Pierw­sza stro­fa to fizycz­ny mozół, dru­ga – wywie­dzio­na z owe­go mozo­łu epi­fa­nia. Cała twór­czość olku­skie­go poety wyra­sta z tych dwóch korze­ni – z jed­nej stro­ny mamy suro­wy, twar­dy, „ostro cio­sa­ny” realizm dnia powsze­dnie­go (jeden z jego tomów zaty­tu­ło­wa­ny jest nawet Świat fizycz­ny), z dru­giej zaś – łatwe do prze­ocze­nia obja­wie­nie, cien­ką, ale ostrą drza­zgę wizji, któ­ra się przez ten zwa­li­sty kształt rze­czy­wi­sto­ści prze­rą­bu­je.

A prze­rą­by­wać chce się owa epi­fa­nij­na drza­zga aż do czy­tel­ni­cze­go krwio­bie­gu i pły­nąć z pasją do ser­ca. Wiem, że docie­ra. Ma Łukasz Jarosz wier­nych czy­tel­ni­ków, przy­chyl­nych kry­ty­ków, ma też wresz­cie odda­nych słu­cha­czy zespo­łów muzycz­nych, z któ­ry­mi współ­pra­cu­je jako per­ku­si­sta, woka­li­sta i autor tek­stów (Lesers Bend, Cha­otic Splut­ter, Katil Fer­man, Mgłow­ce i Zzia­ja­ni Pory­wa­cze Makow­ców). Mnie, mówiąc szcze­rze, nigdy nie uda­ło się przejść „pier­wot­ne­go rytu” Jaro­szo­wej poezji – ani w oko­li­cach debiu­tanc­kiej Somy, ani póź­niej, w „wie­ku ręb­nym” (że posłu­żę się cyta­tem z bli­skiej zapew­ne poecie Sie­kie­re­za­dyEdwar­da Sta­chu­ry). Nie jest to wobec poety zarzut, raczej pry­wat­na inkli­na­cja – bliż­sze moje­go krwio­bie­gu są epi­fa­nie bar­dziej języ­ko­we, te z kar­po­wi­czow­skich „trud­nych lasów” i „sło­jów zadrzew­nych”, zaś z wizja­mi auto­ra Peł­nej krwi mam o wie­le dal­szy (że przy­wo­łam kolej­ny tytuł tomu Jaro­sza) „sto­pień pokre­wień­stwa”.

Pozo­sta­wiam czy­tel­nicz­ki i czy­tel­ni­ków ze śnież­nym kra­jo­bra­zem za oknem, któ­ry kto wie, czy w ogó­le będzie nam dany w tym kata­stro­ficz­nym roku – roku pan­de­mii, przy­mu­so­wej izo­la­cji, spo­tę­go­wa­ne­go stra­chu. Na szczę­ście jest nam dany w wier­szu – trza­ska­ją­cy mróz na zewnątrz sprzy­mie­rzo­ny z wewnętrz­nym cie­płem idą­cym od piw­nicz­ne­go pie­ca, tak podob­nym u Jaro­sza do pierw­sze­go roz­pa­lo­ne­go przez czło­wie­ka ogni­ska. Bo tym tak­że jest wiersz – zaląż­kiem lite­ry pier­wot­ne­go czło­wie­ka, krze­sa­nym-wskrze­szo­nym gdzieś w oko­li­cach 2006 roku przez pol­skie­go poetę z Olku­sza. Niech Was roz­grze­je ta wizja, miej­cie dobry rok!