08/03/21

Kartoteka 25: Debiuty (7)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Filip Wyszyń­ski, Ska­le­cze­nie chłop­ca, Wro­cław 2012

Patrzę na okład­kę debiu­tanc­kiej (i jak dotąd jedy­nej) książ­ki Fili­pa Wyszyń­skie­go – na tytuł, któ­ry zapo­wia­da ska­le­cze­nie, oraz na psot­ną chło­pię­cą facja­tę z wywa­lo­nym języ­kiem, będą­cą nie­ja­ko tego tytu­łu zaprze­cze­niem. Kie­dy czy­tam zgro­ma­dzo­ne w tomie wier­sze, ta okład­ko­wa prze­ciw­staw­ność rany i pso­ty nadal mi się narzu­ca. Reje­stru­ję zra­nie­nia – trau­my z dzie­ciń­stwa, umie­ra­nie bli­skich, moty­wy alko­ho­lo­we i zwy­kłą wul­ne­ra­bil­ność dnia codzien­ne­go – a jed­nak nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że daję się wcią­gać w grę urwi­sa, któ­ry wyty­ka język za moimi ple­ca­mi. To język poetyc­ki, owszem, ale miło nie jest. I prze­cież nie ma być miło, bo nie po to pisze się i czy­ta poezję. Pro­blem w tym, że – wbrew tytu­ło­we­mu ska­le­cze­niu – nie jest rów­nież przej­mu­ją­co. I nie jest wresz­cie do śmie­chu, a szko­da, bo uda­ne połą­cze­nie trau­my z dow­ci­pem cenię w poezji szcze­gól­nie wyso­ko.

Pró­bu­ję zdia­gno­zo­wać uczu­cie moje­go nie­przy­le­ga­nia do wier­szy Fili­pa Wyszyń­skie­go – i nie wiem, czy cho­dzi o „chło­pac­kość” ska­le­czeń, któ­re trud­no mi przy­swo­ić, bo bar­dziej cie­ka­wi mnie „ran­li­wość” dziew­czyń­ska; czy może dyk­cja „korzen­na” (czy­li obra­bia­ją­ca moty­wy utra­co­ne­go dzie­ciń­stwa) prze­ży­ła się w poezji już w roku 2012, a teraz, nie­mal deka­dę póź­niej, nie daje się wskrze­sić, nawet na zasa­dzie histo­rycz­no­li­te­rac­kiej nostal­gii. Poło­wicz­ną odpo­wiedź na wła­sny dystans znaj­du­ję wresz­cie w poniż­szym wier­szu.

Nasz Dzien­nik, nasz sen­nik, histo­rie cho­ro­by

Słu­cham, jak wyje noc­ne nie­bo.
Koń­czy się każ­da noc, przed usta­niem życia.
Ta sza­lo­na noc z tobą od począt­ku
skwier­czy jak roz­pa­lo­na cha­ta

z wil­got­ne­go drew­na.
Nie każ się koń­czyć
naj­więk­szym rado­ściom,
bo jak tu bez cie­bie

opusz­czać dom, powie­ki,
ojczy­znę i łóż­ko?
To jest nie­moż­li­wo­ścią.
Bo żeśmy się zro­bi­li

jak sta­rzy pry­wa­cia­rze:
że niby noc jest nasza, na wła­sność
i na zawsze. Kocham cię
przy sobie jak moje lekar­stwa.

Two­je oczy, prze­łyk i żołą­dek.
Wie­czo­ra­mi jesteś moją
kobie­tą i idę zro­bić ci
kola­cję albo dziec­ko.

Czy to na poważ­nie?
Nasze ser­ca bęb­nią jak ogrom­na
pral­ka. Jutro muszę umie­rać.
Pamię­taj o pio­sen­ce i o moim piciu,

bo już nie zoba­czysz nawet,
jaki jestem zły i jak się myję
w rze­ce po nocy,
po wspól­nym śnie z tobą.

Samot­ny jak badyl.
I choć odcho­dzę, to zawsze
będzie­my razem. Bo wszyst­ko jest nasze:
Nasz Dzien­nik, nasz noc­nik.

W wier­szu tym sku­pia się jak w soczew­ce wszyst­ko to, co w książ­ce Fili­pa Wyszyń­skie­go naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ne. Mamy przed sobą typo­we miło­sne wyzna­nie – tu z nieodgadnionym/ną adresatem/adresatką, w innych wier­szach otwar­cie homo­sek­su­al­ne – roz­pi­sa­ne na stro­nę dzien­ną (zwy­kle męczą­cą i ruty­niar­ską) oraz stro­nę noc­ną (bar­dziej namięt­ną, sza­lo­ną). Poja­wia się, jak w wie­lu utwo­rach, sil­nie nakre­ślo­ny wątek mala­dycz­ny – autor lubi roz­pi­sy­wać „histo­rie cho­ro­by”, a miło­sną bli­skość chęt­nie przy­rów­nu­je do pod­ręcz­nych medy­ka­men­tów („Kocham cię przy sobie/ jak moje lekar­stwa” – cał­kiem ład­nie; jed­nak przy wyzna­niu „Jutro muszę umie­rać” nie­co odpa­dam). Typo­we dla Wyszyń­skie­go (podob­ne zresz­tą do opi­sy­wa­ne­go już prze­ze mnie w tym cyklu Łuka­sza Jaro­sza) jest wyobraź­nio­we rekwi­zy­to­rium: „wyją­ce nie­bo” musi oczy­wi­ście zwia­sto­wać rychłe „usta­nie życia”, a wszyst­ko odby­wa się w „skwier­czą­cej” sek­sem „roz­pa­lo­nej chacie/ z wil­got­ne­go drew­na”. Pod­miot Wyszyń­skie­go nie pozwa­la też zapo­mnieć o swo­im piciu – wie­le tek­stów w debiu­tanc­kim tomie notu­je „miłość w sta­nie wska­zu­ją­cym” (to tytuł jed­ne­go z nich, gdzie dalej czy­ta­my: „Bawi­li­śmy się w mamę i tatę./ To zna­czy kłó­ci­li­śmy się/ o wszyst­ko, a ja cię biłem pasem./ Naj­lep­sze, jak przyniosłem// do sto­do­ły spiryt./ Żeśmy się nala­li jak dwa/ Messerschmitty./ Nic się nie może z tym rów­nać”). Jest w tym wszyst­kim liryzm czy­stej wody (pod­la­ny czy­stą wódą), jest ero­tycz­na szcze­rość, a jed­nak nie mogę się oprzeć wra­że­niu wyra­żo­ne­mu w samym wier­szu: „Czy to na poważ­nie?”.

A może jed­nak wszyst­ko w tym wier­szu (w tym tomie) dzie­je się dla poetyc­kiej zgry­wy, ot, żeby wypeł­nić wer­sy sty­li­sty­ką „sta­rych pry­wa­cia­rzy”? Znów łapię się na tym, że stoi za mną chło­piec z wywa­lo­nym języ­kiem, a ja dałam się nabrać na auten­tyzm z pamięt­nicz­ka. Nie chcę się tak czuć, bo pod­cho­dzi­łam do wier­sza z wznio­słą powa­gą, bo łaska­wie przy­my­ka­łam oko na zawie­szo­ne na koł­ku, nie­zbyt uda­ne kon­ta­mi­na­cje idio­mów („opusz­czać dom, powieki,/ ojczy­znę i łóż­ko” – to na serio?), a już naj­bar­dziej sta­ra­łam się prze­śle­pić banał (i nie­za­mie­rzo­ną śmiesz­ność) ostat­nie­go wer­su – a jed­nak nie uda­ło się. Zosta­wia mnie autor ze swo­im wier­szem „samot­ną jak badyl”, a kie­dy „sły­szę, jak chłop­cy tłuką/ kru­che szy­by z pro­cy” (wiersz „Naj­śmiel­szy pro­te­stant”), to tyl­ko wzru­szam ramio­na­mi. Nie przy­le­gam, niech tłu­ką. Na cho­ro­bę, na zdro­wie!


Kata­rzy­na Fetliń­ska, Glos­so­la­lia, Wro­cław 2012

Pamię­tam, jak dzie­sięć lat temu Kata­rzy­na Fetliń­ska poja­wi­ła się w gro­nie poetek i poetów Poło­wu 2011. Ta dwu­dzie­sto­let­nia stu­dent­ka angli­sty­ki roz­bły­sła w świat­ku poetyc­kim nagle jak kome­ta, zachwy­ca­ła war­ko­cza­mi nie­sa­mo­wi­tych sko­ja­rzeń, iskrzy­ła prze­ni­kli­wy­mi spo­strze­że­nia­mi, uwo­dzi­ła wizja­mi poetyc­ki­mi, impo­no­wa­ła rady­ka­li­zmem, tym, że w swo­ich kre­acjach arty­stycz­nych nie cofa­ła się ani o krok. Ja ją wte­dy tak postrze­ga­łam – i widzę ją tak do tej pory – ale mam wra­że­nie, że świa­tek lite­rac­ki prze­ga­pił jej nie­zwy­kłe pro­po­zy­cje poetyc­kie, jaki­mi były debiu­tanc­kie Glos­so­la­lia oraz wyda­ny w 2015 roku tom Sek­sta­śmy.

Poezja Kata­rzy­ny Fetliń­skiej jest po awan­gar­do­we­mu wyma­ga­ją­ca. Już sam tytuł debiu­tu, z podwój­nym syczą­cym „s” (przy któ­rym, jak pamię­tam, autor­ka się upie­ra­ła), na leni­wych czy­tel­ni­ków może dzia­łać odstra­sza­ją­co. Glos­so­la­lia sygna­li­zu­ją, że oto cze­ka nas „mówie­nie języ­ka­mi” (nie­zro­zu­mia­ły­mi, nie­ist­nie­ją­cy­mi albo po pro­stu nie­zna­ny­mi nadaw­cy i odbior­cy) – i tak rze­czy­wi­ście jest, przy czym nie cho­dzi jedy­nie o obco brzmią­ce fra­zy nagro­ma­dzo­ne w wier­szach (głów­nie angli­cy­zmy, któ­rych ówcze­sna stu­dent­ka angli­sty­ki się nie wyrze­ka­ła), ale bar­dziej o samo uru­cho­mie­nie mecha­ni­zmu obco­ści i oso­bli­wo­ści, obli­czo­ne­go na zadzi­wia­nie czytelnika/czytelniczki i wcią­ga­nie ich w poetyc­ko-inte­lek­tu­al­ną grę.

Debiut Fetliń­skiej to nie­mal w cało­ści zbiór ekfraz, a jed­nak są to ekfra­zy zmą­co­ne, kubi­stycz­nie zwich­nię­te, ana­mor­ficz­ne (czy­li odwo­łu­ją­ce się do kil­ku dzieł jed­no­cze­śnie), a cza­sem pozba­wio­ne źró­dło­we­go desy­gna­tu (zatem jedy­nie fin­gu­ją­ce arty­stycz­ny przed­miot, do któ­re­go pozor­nie się odno­szą). Autor­ka w wyra­fi­no­wa­ny spo­sób posłu­gu­je się sur­re­ali­stycz­ną zasa­dą kon­ta­mi­na­cji (sur­re­alizm to zresz­tą jej ulu­bio­ny styl arty­stycz­ny) – na swo­im sto­le sek­cyj­nym przy­pad­ko­wo zde­rza odnie­sie­nia do róż­nych obra­zów, fil­mów, dzieł muzycz­nych, teatral­nych czy lite­rac­kich, a czy­tel­ni­ków zachę­ca do pod­ję­cia tru­du nie­mal detek­ty­wi­stycz­ne­go – do zna­le­zie­nia inter­pre­ta­cyj­nej odpo­wie­dzi na pyta­nie, co tu zosta­ło z czym skrzy­żo­wa­ne i jaki z tego wyni­ka sens, jaka opo­wieść o współ­cze­sno­ści zosta­ła tu opo­wie­dzia­na.

 Glos­so­la­lia przy­po­mi­na­ją mi pod wie­lo­ma wzglę­da­mi debiu­tanc­ki tom Wąt­pia Ani Ada­mo­wicz (któ­ra zresz­tą poja­wi­ła się jako fina­list­ka Poło­wu rok po Fetliń­skiej, a jed­nak zade­biu­to­wa­ła dopie­ro w 2016 roku). Obie poet­ki są upar­ty­mi „szpe­racz­ka­mi”, któ­re prze­szu­ku­ją roz­ma­ite war­stwy nauki i kul­tu­ry (tudzież inne sfe­ry ludz­kich doświad­czeń), wyno­szą z tych­że zaka­mar­ków kurio­za i skar­by, a następ­nie na swo­ich sto­łach sek­cyj­nych two­rzą z owych zna­le­zisk zaska­ku­ją­ce poetyc­kie kon­ta­mi­na­cje. Autor­ki nie uła­twia­ją swo­im czy­tel­ni­kom i czy­tel­ni­kom „robo­ty odbio­ru” – nie wypo­sa­ża­ją wier­szy w przy­pi­sy (albo robią to oszczęd­nie), nie bawią się w prze­kła­da­nie sur­re­ali­stycz­nych sko­ja­rzeń „z obce­go na nasze”, nie­chęt­nie też pod­su­wa­ją inter­pre­ta­cyj­ne roz­wią­za­nia w wywia­dach czy komen­ta­rzach. Ufa­ją poten­cjal­nym odbior­com i odbior­czy­niom na tyle, żeby pozwo­lić im na luk­sus lek­tu­ro­we­go tru­du (trud ten zresz­tą, przy­znaj­my, nie jest tak wiel­ki – wujek Google chęt­nie pod­po­wie, co ozna­cza nie­zro­zu­mia­ła fra­za, i do cze­go odno­si się dana ekfra­za).

Luk­sus lek­tu­ro­we­go tru­du? Ano, tak wła­śnie! Każ­dy wiersz Kata­rzy­ny Fetliń­skiej to odręb­ny kosmos (że posłu­żę się po raz dru­gi meta­fo­rą astro­no­micz­ną), a lek­tu­ra każ­de­go z nich jest osob­ną inte­lek­tu­al­ną podró­żą. To nie są wypra­wy dla czy­tel­ni­ków leni­wych, przy­zwy­cza­jo­nych do utar­tych ście­żek inter­pre­ta­cyj­nych, dla tych, któ­rzy w poezji szu­ka­ją jedy­nie miłe­go poczu­cia swoj­sko­ści. Zapra­szam Pań­stwa do raj­du w obcość – tym razem wyjąt­ko­wo nie napi­szę ani sło­wa o samym wier­szu (jed­nym z moich ulu­bio­nych), tyl­ko stra­cę grunt pod noga­mi razem z Meret i Mane­tem, Mar­ce­lem i Rose, Maso­chem i Venus – i wpad­nę z nimi w tra­wę, wel­wet, sierść.

Bre­ak­fast in Fur, 1936 (on the Grass, 1863)

Śnia­da­nie w tra­wie czy futrze? Wybie­raj­cie, pano­wie: czas
na pik­nik, taka nasza natu­ra – mar­twa. Doświad­cza­my lata
na wła­snej, gęsiej skó­rze. Rose Séla­vy, niech żyje eros
i naga praw­da; wznie­śmy więc toast za życie, póki poszy­cie

soczy­ste i mięk­kie; a nam miłe poży­cie i sło­wa, skra­pla­ją­ce
się cicho na ner­wach, jak śli­na na brze­gu fili­żan­ki obszy­tej
sier­ścią. Któ­ry mnie stwo­rzy­łeś – dla­cze­go pędz­lem nala­łeś
mi sadła za skó­rę i muszę słu­chać roz­mów toczo­nych aż po

wiecz­ność. Patrzeć w obiek­tyw szta­lug, na wie­ki wie­ków
prze­świe­tlo­na: soczy­ste krą­gło­ści wyto­czo­ne na tra­wę,
na widok publicz­ny – mecha­te pod­szerst­kiem brzo­skwi­nie,
wisien­ki poczer­nia­łe słoń­cem. Szko­da, że nie mam wpły­wu:

nie mogę odwró­cić gło­wy albo cho­ciaż­by kich­nąć, łasko­ta­na
wyro­słym na kra­wę­dzi por­ce­la­ny wło­siem. Boże, dla­cze­go.
Wypeł­ni­łeś kosze owo­ca­mi, nagi­mi kobie­ta­mi – futra i klat­ki
kost­ka­mi mar­mu­ru bez skrzy­deł. Niech żyje sztu­ka! Boże,

dla­cze­go świat wyna­tu­rzasz i w Bois de Boulo­gne umie­ści­łeś
Eden: Ada­ma Buona­rot­ti i Ewę, wodzą­cą na biczo­wa­nie wśród
drzew mor­wo­wych. Wyglą­da­my na sztucz­nych, a tak bar­dzo
chcie­li­by­śmy stać się bar­dziej zwie­rzę­cy, zadzior­ni, gry­zą­cy

i zamiast dosta­wać wil­ka – usiąść w kawiar­ni, zjeść bezę,
wywar­czeć: ermi­ne furs adorn the impe­rio­us*. Zanu­rzyć usta
w cie­płym futrze, obu­dzić w sobie Wenus i zwie­rzę. O nico­ści
mówić tyl­ko szcze­rze. Na koniec łzy otrzeć – łyż­ką, tale­rzem.

* Kró­le­stwo za nor­kę.