Kartoteka 25: Debiuty (7)
Joanna Mueller
Strona cyklu
Kartoteka 25: DebiutyJoanna Mueller
Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.
Filip Wyszyński, Skaleczenie chłopca, Wrocław 2012
Patrzę na okładkę debiutanckiej (i jak dotąd jedynej) książki Filipa Wyszyńskiego – na tytuł, który zapowiada skaleczenie, oraz na psotną chłopięcą facjatę z wywalonym językiem, będącą niejako tego tytułu zaprzeczeniem. Kiedy czytam zgromadzone w tomie wiersze, ta okładkowa przeciwstawność rany i psoty nadal mi się narzuca. Rejestruję zranienia – traumy z dzieciństwa, umieranie bliskich, motywy alkoholowe i zwykłą wulnerabilność dnia codziennego – a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że daję się wciągać w grę urwisa, który wytyka język za moimi plecami. To język poetycki, owszem, ale miło nie jest. I przecież nie ma być miło, bo nie po to pisze się i czyta poezję. Problem w tym, że – wbrew tytułowemu skaleczeniu – nie jest również przejmująco. I nie jest wreszcie do śmiechu, a szkoda, bo udane połączenie traumy z dowcipem cenię w poezji szczególnie wysoko.
Próbuję zdiagnozować uczucie mojego nieprzylegania do wierszy Filipa Wyszyńskiego – i nie wiem, czy chodzi o „chłopackość” skaleczeń, które trudno mi przyswoić, bo bardziej ciekawi mnie „ranliwość” dziewczyńska; czy może dykcja „korzenna” (czyli obrabiająca motywy utraconego dzieciństwa) przeżyła się w poezji już w roku 2012, a teraz, niemal dekadę później, nie daje się wskrzesić, nawet na zasadzie historycznoliterackiej nostalgii. Połowiczną odpowiedź na własny dystans znajduję wreszcie w poniższym wierszu.
Nasz Dziennik, nasz sennik, historie choroby
Słucham, jak wyje nocne niebo.
Kończy się każda noc, przed ustaniem życia.
Ta szalona noc z tobą od początku
skwierczy jak rozpalona chata
z wilgotnego drewna.
Nie każ się kończyć
największym radościom,
bo jak tu bez ciebie
opuszczać dom, powieki,
ojczyznę i łóżko?
To jest niemożliwością.
Bo żeśmy się zrobili
jak starzy prywaciarze:
że niby noc jest nasza, na własność
i na zawsze. Kocham cię
przy sobie jak moje lekarstwa.
Twoje oczy, przełyk i żołądek.
Wieczorami jesteś moją
kobietą i idę zrobić ci
kolację albo dziecko.
Czy to na poważnie?
Nasze serca bębnią jak ogromna
pralka. Jutro muszę umierać.
Pamiętaj o piosence i o moim piciu,
bo już nie zobaczysz nawet,
jaki jestem zły i jak się myję
w rzece po nocy,
po wspólnym śnie z tobą.
Samotny jak badyl.
I choć odchodzę, to zawsze
będziemy razem. Bo wszystko jest nasze:
Nasz Dziennik, nasz nocnik.
W wierszu tym skupia się jak w soczewce wszystko to, co w książce Filipa Wyszyńskiego najbardziej charakterystyczne. Mamy przed sobą typowe miłosne wyznanie – tu z nieodgadnionym/ną adresatem/adresatką, w innych wierszach otwarcie homoseksualne – rozpisane na stronę dzienną (zwykle męczącą i rutyniarską) oraz stronę nocną (bardziej namiętną, szaloną). Pojawia się, jak w wielu utworach, silnie nakreślony wątek maladyczny – autor lubi rozpisywać „historie choroby”, a miłosną bliskość chętnie przyrównuje do podręcznych medykamentów („Kocham cię przy sobie/ jak moje lekarstwa” – całkiem ładnie; jednak przy wyznaniu „Jutro muszę umierać” nieco odpadam). Typowe dla Wyszyńskiego (podobne zresztą do opisywanego już przeze mnie w tym cyklu Łukasza Jarosza) jest wyobraźniowe rekwizytorium: „wyjące niebo” musi oczywiście zwiastować rychłe „ustanie życia”, a wszystko odbywa się w „skwierczącej” seksem „rozpalonej chacie/ z wilgotnego drewna”. Podmiot Wyszyńskiego nie pozwala też zapomnieć o swoim piciu – wiele tekstów w debiutanckim tomie notuje „miłość w stanie wskazującym” (to tytuł jednego z nich, gdzie dalej czytamy: „Bawiliśmy się w mamę i tatę./ To znaczy kłóciliśmy się/ o wszystko, a ja cię biłem pasem./ Najlepsze, jak przyniosłem// do stodoły spiryt./ Żeśmy się nalali jak dwa/ Messerschmitty./ Nic się nie może z tym równać”). Jest w tym wszystkim liryzm czystej wody (podlany czystą wódą), jest erotyczna szczerość, a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu wyrażonemu w samym wierszu: „Czy to na poważnie?”.
A może jednak wszystko w tym wierszu (w tym tomie) dzieje się dla poetyckiej zgrywy, ot, żeby wypełnić wersy stylistyką „starych prywaciarzy”? Znów łapię się na tym, że stoi za mną chłopiec z wywalonym językiem, a ja dałam się nabrać na autentyzm z pamiętniczka. Nie chcę się tak czuć, bo podchodziłam do wiersza z wzniosłą powagą, bo łaskawie przymykałam oko na zawieszone na kołku, niezbyt udane kontaminacje idiomów („opuszczać dom, powieki,/ ojczyznę i łóżko” – to na serio?), a już najbardziej starałam się prześlepić banał (i niezamierzoną śmieszność) ostatniego wersu – a jednak nie udało się. Zostawia mnie autor ze swoim wierszem „samotną jak badyl”, a kiedy „słyszę, jak chłopcy tłuką/ kruche szyby z procy” (wiersz „Najśmielszy protestant”), to tylko wzruszam ramionami. Nie przylegam, niech tłuką. Na chorobę, na zdrowie!
Katarzyna Fetlińska, Glossolalia, Wrocław 2012
Pamiętam, jak dziesięć lat temu Katarzyna Fetlińska pojawiła się w gronie poetek i poetów Połowu 2011. Ta dwudziestoletnia studentka anglistyki rozbłysła w światku poetyckim nagle jak kometa, zachwycała warkoczami niesamowitych skojarzeń, iskrzyła przenikliwymi spostrzeżeniami, uwodziła wizjami poetyckimi, imponowała radykalizmem, tym, że w swoich kreacjach artystycznych nie cofała się ani o krok. Ja ją wtedy tak postrzegałam – i widzę ją tak do tej pory – ale mam wrażenie, że światek literacki przegapił jej niezwykłe propozycje poetyckie, jakimi były debiutanckie Glossolalia oraz wydany w 2015 roku tom Sekstaśmy.
Poezja Katarzyny Fetlińskiej jest po awangardowemu wymagająca. Już sam tytuł debiutu, z podwójnym syczącym „s” (przy którym, jak pamiętam, autorka się upierała), na leniwych czytelników może działać odstraszająco. Glossolalia sygnalizują, że oto czeka nas „mówienie językami” (niezrozumiałymi, nieistniejącymi albo po prostu nieznanymi nadawcy i odbiorcy) – i tak rzeczywiście jest, przy czym nie chodzi jedynie o obco brzmiące frazy nagromadzone w wierszach (głównie anglicyzmy, których ówczesna studentka anglistyki się nie wyrzekała), ale bardziej o samo uruchomienie mechanizmu obcości i osobliwości, obliczonego na zadziwianie czytelnika/czytelniczki i wciąganie ich w poetycko-intelektualną grę.
Debiut Fetlińskiej to niemal w całości zbiór ekfraz, a jednak są to ekfrazy zmącone, kubistycznie zwichnięte, anamorficzne (czyli odwołujące się do kilku dzieł jednocześnie), a czasem pozbawione źródłowego desygnatu (zatem jedynie fingujące artystyczny przedmiot, do którego pozornie się odnoszą). Autorka w wyrafinowany sposób posługuje się surrealistyczną zasadą kontaminacji (surrealizm to zresztą jej ulubiony styl artystyczny) – na swoim stole sekcyjnym przypadkowo zderza odniesienia do różnych obrazów, filmów, dzieł muzycznych, teatralnych czy literackich, a czytelników zachęca do podjęcia trudu niemal detektywistycznego – do znalezienia interpretacyjnej odpowiedzi na pytanie, co tu zostało z czym skrzyżowane i jaki z tego wynika sens, jaka opowieść o współczesności została tu opowiedziana.
Glossolalia przypominają mi pod wieloma względami debiutancki tom Wątpia Ani Adamowicz (która zresztą pojawiła się jako finalistka Połowu rok po Fetlińskiej, a jednak zadebiutowała dopiero w 2016 roku). Obie poetki są upartymi „szperaczkami”, które przeszukują rozmaite warstwy nauki i kultury (tudzież inne sfery ludzkich doświadczeń), wynoszą z tychże zakamarków kurioza i skarby, a następnie na swoich stołach sekcyjnych tworzą z owych znalezisk zaskakujące poetyckie kontaminacje. Autorki nie ułatwiają swoim czytelnikom i czytelnikom „roboty odbioru” – nie wyposażają wierszy w przypisy (albo robią to oszczędnie), nie bawią się w przekładanie surrealistycznych skojarzeń „z obcego na nasze”, niechętnie też podsuwają interpretacyjne rozwiązania w wywiadach czy komentarzach. Ufają potencjalnym odbiorcom i odbiorczyniom na tyle, żeby pozwolić im na luksus lekturowego trudu (trud ten zresztą, przyznajmy, nie jest tak wielki – wujek Google chętnie podpowie, co oznacza niezrozumiała fraza, i do czego odnosi się dana ekfraza).
Luksus lekturowego trudu? Ano, tak właśnie! Każdy wiersz Katarzyny Fetlińskiej to odrębny kosmos (że posłużę się po raz drugi metaforą astronomiczną), a lektura każdego z nich jest osobną intelektualną podróżą. To nie są wyprawy dla czytelników leniwych, przyzwyczajonych do utartych ścieżek interpretacyjnych, dla tych, którzy w poezji szukają jedynie miłego poczucia swojskości. Zapraszam Państwa do rajdu w obcość – tym razem wyjątkowo nie napiszę ani słowa o samym wierszu (jednym z moich ulubionych), tylko stracę grunt pod nogami razem z Meret i Manetem, Marcelem i Rose, Masochem i Venus – i wpadnę z nimi w trawę, welwet, sierść.
Breakfast in Fur, 1936 (on the Grass, 1863)
Śniadanie w trawie czy futrze? Wybierajcie, panowie: czas
na piknik, taka nasza natura – martwa. Doświadczamy lata
na własnej, gęsiej skórze. Rose Sélavy, niech żyje eros
i naga prawda; wznieśmy więc toast za życie, póki poszycie
soczyste i miękkie; a nam miłe pożycie i słowa, skraplające
się cicho na nerwach, jak ślina na brzegu filiżanki obszytej
sierścią. Który mnie stworzyłeś – dlaczego pędzlem nalałeś
mi sadła za skórę i muszę słuchać rozmów toczonych aż po
wieczność. Patrzeć w obiektyw sztalug, na wieki wieków
prześwietlona: soczyste krągłości wytoczone na trawę,
na widok publiczny – mechate podszerstkiem brzoskwinie,
wisienki poczerniałe słońcem. Szkoda, że nie mam wpływu:
nie mogę odwrócić głowy albo chociażby kichnąć, łaskotana
wyrosłym na krawędzi porcelany włosiem. Boże, dlaczego.
Wypełniłeś kosze owocami, nagimi kobietami – futra i klatki
kostkami marmuru bez skrzydeł. Niech żyje sztuka! Boże,
dlaczego świat wynaturzasz i w Bois de Boulogne umieściłeś
Eden: Adama Buonarotti i Ewę, wodzącą na biczowanie wśród
drzew morwowych. Wyglądamy na sztucznych, a tak bardzo
chcielibyśmy stać się bardziej zwierzęcy, zadziorni, gryzący
i zamiast dostawać wilka – usiąść w kawiarni, zjeść bezę,
wywarczeć: ermine furs adorn the imperious*. Zanurzyć usta
w ciepłym futrze, obudzić w sobie Wenus i zwierzę. O nicości
mówić tylko szczerze. Na koniec łzy otrzeć – łyżką, talerzem.
* Królestwo za norkę.