05/04/21

Kartoteka 25: Debiuty (8)

Joanna Mueller

Strona cyklu

Kartoteka 25: Debiuty
Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Mar­ty­na Buli­żań­ska, moja jest ta zie­mia, Wro­cław 2013

Mar­ty­na Buli­żań­ska – aktu­al­nie autor­ka dwóch tomów poetyc­kich (dru­gi to wizyj­na z 2017 roku) – zade­biu­to­wa­ła książ­ką moja jest ta zie­mia w wie­ku 20 lat. Kie­dy myślę o bra­wu­rze i ryzy­ku, jakie wią­żą się z debiu­tem poetyc­kim, zwłasz­cza wcze­snym, mam w gło­wie mię­dzy inny­mi tę kru­chą, wraż­li­wą poet­kę z Kujaw. Mar­ty­na za swój tom otrzy­ma­ła dwa waż­ne lau­ry – III nagro­dę w kon­kur­sie Zło­ty Śro­dek Poezji w Kut­nie oraz Wro­cław­ską Nagro­dę Poetyc­ką Sile­sius w kate­go­rii debiut roku – przy czym zwłasz­cza przy­zna­nie tej ostat­niej nara­zi­ło poet­kę na atak dużej czę­ści śro­do­wi­ska. Książ­ka Buli­żań­skiej „poko­na­ła” w fina­le Club­bing Kami­la Bre­wiń­skie­go i Repe­ty­to­rium Macie­ja Taran­ka, czy­li tomy poetów uzna­wa­nych wte­dy za naj­cie­kaw­szych przed­sta­wi­cie­li nur­tu, o któ­rym w tam­tym cza­sie moż­na było jesz­cze bez więk­sze­go obcia­chu mówić „poezja zaan­ga­żo­wa­na”. Prze­ciw „prze­este­ty­zo­wa­nej” poety­ce Buli­żań­skiej wyto­czo­no wów­czas fejs­bu­ko­we arma­ty, żalom i śmie­chom nie było koń­ca, i cho­ciaż tro­chę lat minę­ło, to do dziś pamię­tam swo­je zaże­no­wa­nie tam­ty­mi mło­do­li­te­rac­ki­mi jat­ka­mi. Sama autor­ka, zapy­ta­na po latach o aktu­al­ność swo­je­go debiu­tu, odnio­sła się z prze­ką­sem do tam­tych ata­ków, mówiąc, że moja jest ta zie­mia nadal jakoś „żyje w swo­im nie­za­an­ga­żo­wa­niu” (https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/poezja-nagrodami-moja-ta-ziemia/). Zatem – dorzu­cę – ma się lepiej niż „poezja zaan­ga­żo­wa­na”, bo ta nie dość, że daw­no nie żyje, to w dodat­ku wciąż dosta­je od kogoś w ser­ce osi­ko­wym koł­kiem.

Co w książ­ce Buli­żań­skiej tak zachwy­ci­ło jed­nych i tak roz­sier­dzi­ło innych? Spójrz­my na jeden z wier­szy:

jean­ne; kon­ste­la­cje-roz­war­stwie­nia

pla­ne­ty wra­ca­ją do ukła­du sprzed pię­ciu­set lat; wszę­dzie nie­dzie­le, w któ­re mówi­my sobie – jeste­śmy jesz­cze pięk­niej­sze w tych odle­głych, zamknię­tych mia­stach roz­dzie­lo­nych ruchem dło­ni. wszyst­ko już zga­szo­ne, Jean­ne, jeśli czymś będę, to umknię­tą zasa­dą, spie­nio­ną trzci­ną, histo­rią natu­ral­ną, któ­ra krzy­czy:

każ­da mała nie­gu­stow­na
nie ma żad­ne­go wsta­wa­nia przez sło­wa
każ­da mała nie­gu­stow­na
to grzę­za­wi­sko kur i wio­sek, plam kli­szy, dla któ­rych ja

umy­kam w Świę­to Świa­tła.

(odwróć swo­je oczy, Jean­ne, są do roz­war­stwia­nia innej stro­ny świa­ta).

 

Umiesz­czo­ne w tytu­le „kon­ste­la­cje-roz­war­stwie­nia” mogły­by wła­ści­wie być znacz­ni­kiem gatun­ko­wym wie­lu wier­szy Mar­ty­ny Buli­żań­skiej. Kie­dy je czy­tam, czu­ję się tro­chę tak, jak­bym patrzy­ła w peł­ga­ją­ce w róż­nych obsza­rach nie­ba gwiaz­dy sko­ja­rzeń i alu­zji, podzi­wiam je nawet, odda­ję się temu leże­niu-czy­ta­niu-gapie­niu, cza­sem wyłu­sku­ję jakieś zna­jo­me cia­ło nie­bie­skie (imię, cytat, tytuł), ale nijak nie umiem zre­kon­stru­ować tego gwiaz­do­zbio­ru jako spój­ne­go ukła­du, gdzie każ­dy znak ma swo­je miej­sce, swo­ją nazwę i swo­je zależ­no­ści. Albo żeby się­gnąć do dru­gie­go czło­nu znacz­ni­ka gatun­ko­we­go – lek­tu­ra tych tek­stów jest palimp­se­sto­wa (a tak, odnio­sę się do sło­wa z lek­sy­ko­nu post­mo­der­ni­stycz­ne­go, któ­re­go dzi­siaj też nie nale­ży uży­wać). Wier­sze Buli­żań­skiej to nało­żo­ne na sie­bie war­stwy poza­ma­zy­wa­nych, frag­men­ta­rycz­nych prze­ka­zów, któ­re wcho­dzą w nie­ocze­ki­wa­ne związ­ki, nakła­da­ją się, two­rzą nie­po­ko­ją­ce hybry­dy, a final­ny utwór sta­je się roz­war­stwio­nym szy­frem do zde­ko­do­wa­nia w nie­ła­twym akcie lek­tu­ry.

No wła­śnie – tu war­to zapy­tać: czy poezja Mar­ty­ny jest raczej ze sfe­ry mistycz­nej wizji i kon­tem­pla­cji (o czym świad­czy­ły­by licz­ne wąt­ki reli­gij­ne, a choć­by i sam emfa­tycz­ny tytuł debiu­tanc­kiej książ­ki oraz – to już dzie­ło Wojt­ka Świer­dzew­skie­go – nie­co newage’owa okład­ka?), czy może jed­nak wier­sze te są, owszem, z ducha mistycz­ne­go, ale raczej spod zna­ku pre­cy­zyj­nie kom­bi­na­to­rycz­nej Temu­ry i Gema­trii? Sło­wem: czy to nie­okieł­zna­ny zryw obja­wie­nia, czy raczej skrzęt­nie skon­stru­owa­na inte­lek­tu­al­na zagad­ka? To ostat­nie pyta­nie zadał przy oka­zji dru­gie­go tomu poet­ki Jakub Skur­tys i odpo­wie­dział dość jed­no­znacz­nie: „Wiersz za wier­szem dowo­dzi raczej, że poezja Buli­żań­skiej nie jest wca­le wizyj­na, że nie odby­wa się w niej roz­przę­ga­ją­cy seman­ty­kę ruch wyobraź­ni, jak mia­ło to miej­sce kie­dyś u same­go Hone­ta czy ostat­nio u Pio­tra Przy­by­ły, ale że jest for­mą inte­lek­tu­al­nej zagad­ki, któ­rej roz­wią­zy­wa­nie pozo­sta­je wyso­ce auto­te­licz­ną zaba­wą w sple­en” (http://malyformat.com/2017/09/krytyka-negatywna-4-oslepla/).

Moż­li­we, że to – nomen omen – roz­war­stwie­nie mię­dzy obio­rem nasta­wio­nym na wizję a lek­tu­rą stric­te inte­lek­tu­al­ną jest czymś, co i mnie samej nie­kie­dy spra­wia trud­ność w czy­ta­niu wier­szy Mar­ty­ny. Nie mam w sobie ufno­ści nasto­let­niej Joan­ny (choć ta „mała nie­gu­stow­na” to waż­na dla mnie postać), porwa­nej w mistycz­nym unie­sie­niu z wie­śnia­cze­go pastwi­ska pro­sto w oblę­że­nie Orle­anu, ale nie mam w sobie też chłod­nej racjo­nal­no­ści, z jaką jej oskar­ży­cie­le chwy­ta­li żar­li­we zna­ki i prze­ku­wa­li w kate­go­rycz­ny osąd-stos. Moż­li­we, że ta trud­ność lek­tu­ry – koniecz­ność zawie­sze­nia uwa­gi mię­dzy inter­pre­ta­cyj­ny­mi skraj­no­ścia­mi – jest wyzwa­niem, jakie dwu­dzie­sto­let­nia autor­ka rzu­ci­ła przed laty swo­im czy­tel­ni­kom i czy­tel­nicz­kom. I moż­li­we, że wła­śnie to w jej książ­ce było (i wciąż jest) naj­bar­dziej nęcą­ce, a zara­zem naj­sil­niej roz­sier­dza­ją­ce.


Szy­mon Słom­czyń­ski, Nad­jeż­dża, Wro­cław 2013

Tym razem wyjąt­ko­wo nie o auto­rze (niech mu będzie ten luk­sus skry­to­ści), lecz o dziew­czy­nach zamknię­tych w jego wier­szach.

O czym Nadzie­ja gawę­dzi z inny­mi panien­ka­mi, a na co nadzie­ję ma obser­wa­tor? Te o przy­miar­kach ciu­chów, ten by je chęt­nie z każ­dej zdarł. Ach nie? Więc skąd gaz w toreb­kę, cze­mu nie­bez­piecz­nie? Cze­mu w wier­szach śle­pe ulicz­ki, w któ­re lepiej się, dziew­czy­no, nie zapusz­czaj? Ze mną się nie zapu­ścisz? – zapy­ta śli­sko, gdy zaiskrzy poga­węd­ka, aż zadrżą kole­żan­ki. I kole­dzy, bo poetyc­ki spi­sek wykro­jo­ny z brud­nych spra­wek, nęcą­cy głę­bią ilu­zji, więc łatwo czmych­nąć, zmy­lić trop w nar­cy­stycz­nym labi­ryn­cie luster, po angiel­sku znik­nąć w szcze­li­nie (jaki znak twój? unik!) – dobrze, że wiersz zawsze w for­mie, gięt­ki szczu­plak, nie­na­gan­nie pła­ski. W sam raz na jędr­ne poślad­ki, zuży­tą gumę, zamknię­tą salę (roz­luź­nij mię­śnie, będzie mniej bola­ło). Umiesz zręcz­nie, han­dla­rzu, ale to ich oddech roz­sie­wa świe­żość, choć­byś przy­ci­snął usta, zdu­sił pro­test. To natu­ral­nie tyl­ko fan­ta­zja, stad­na akcja, hasz­tag. Rwie się nar­ra­cja. A jeśli mam rację?

Panien­ki gawę­dzą

o ciu­chach. Ach nie? Więc o Stre­fie Gazy,
gazie w toreb­ce, nie­bez­piecz­nych stre­fach
mia­sta, gdzie moż­na, codzien­nie, coś stra­cić
cen­ne­go, jak brzuch, nie­na­gan­nie pła­ski,
gład­ki jak skru­cha, po któ­rej się śli­zga,
wsty­dli­wie grze­sząc? Poga­węd­ka się skrzy;

kro­ją, mimicz­nie, taki spi­sek, że niech
zadrżą kole­dzy. Za dzie­sięć lat będą
mówić o dzie­ciach. Albo uda­wać,
że by nie chcia­ły (znak: unik, kie­dy
się ten temat ruszy, choć­by tknie pół­sło­wem).
Wsta­ły, a jed­na wyplu­ła do kosza

gumę. To zna­czy: jej oddech roz­sie­wa
tu świe­żość. Jędr­ne poślad­ki cze­ka­ją
pod leg­gin­sa­mi. Gdy­bym tyl­ko chciał,
mógł­bym ją zabrać do zamknię­tej sali.
Roz­luź­nij mię­śnie – będzie mniej bola­ło,
powie­dział­bym jej; wie­dząc dosko­na­le,

że umiem kła­mać zręcz­nie, niby han­dlarz,
któ­rym zosta­nę, kie­dy mi już przej­dzie
faza pod­ry­wa­nia. Czy to będzie za
moje­go życia? Ty nie umrzesz śmier­cią
natu­ral­ną, rzekł, lata temu, Olek,
widząc mnie w akcji. A jeśli miał rację?

Rwie się nar­ra­cja.