19/10/20

Kartoteka 25: Piosenki (1)

Filip Łobodziński

Strona cyklu

Kartoteka 25: Piosenki
Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Pamię­ta­my, „obo­wią­zek obo­wiąz­kiem jest / pio­sen­ka musi posia­dać tekst…” Pro­gra­mo­we (choć zapi­sa­ne z auto­iro­nią) sło­wa Kata­rzy­ny Nosow­skiej o obo­wiąz­ku pozna­li­śmy w 1993 roku, z pio­sen­ki Tek­sań­ski zespo­łu Hey. Trzy lata póź­niej Muniek Stasz­czyk skar­ży się, że „podob­no dziś już nikt nie słu­cha tek­stów / sło­wa pio­sen­ki nie­istot­ne są…” (No pasa­ran – 19.11.95zespo­łu T.Love). Co się sta­ło przez te trzy lata, że obo­wią­zek sobie, a groch o ścia­nę sobie?

Kie­dy Muniek wyśpie­wy­wał roz­pacz­li­wą wia­rę w waż­kość słów w pio­sen­ce, w Legni­cy szy­ko­wa­no Euro­pej­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy, któ­re ćwierć wie­ku póź­niej pod imie­niem Sta­cja Lite­ra­tu­ra zdmu­chu­je na tor­cie 25 świe­czek jako naj­star­szy funk­cjo­nu­ją­cy w Pol­sce regu­lar­ny festi­wal poetyc­ki. Tyle że sło­wa „festi­wal poetyc­ki” nie­wie­le mówi­ły wów­czas o tym, co się wła­śnie naro­dzi­ło.

Dziś to oczy­wi­stość, od któ­rej synek­do­chy bolą, ale wte­dy nie każ­dy koja­rzył w Pol­sce festi­wal poezji z czymś innym niż świe­ce, for­te­pian i stro­je wie­czo­ro­we lub alter­na­tyw­nie dłu­gie swe­try otu­lo­ne siwą mgłą z papie­ro­sów. Tym­cza­sem Sta­cja nie tyl­ko stu­ka sło­wa­mi, ale świsz­czy muzy­ką. Sło­wo i muzy­ka mają tu czę­sto swo­je odręb­ne roz­kła­dy jaz­dy, ale naj­dłuż­szy na niej jest peron, gdzie muzy­ka i sło­wo zajeż­dża­ją o tej samej porze.

I to nie post­ro­man­tycz­no-salo­no­wa muzy­ka pro­sto z kla­sycz­nych wie­czor­ków poetyc­kich – ani ser­wo­wa­na na napię­tej stru­nie bar­dow­skiej muzy­ka rodem ze stu­denc­kiej kra­iny „poezji śpie­wa­nej”. Muzy­ka Sta­cyj­na to spusz­czo­ny z łań­cu­cha rock, buszu­ją­cy po pogra­ni­czach jazz, bez­li­to­sna w swej swo­bo­dzie kame­ra­li­sty­ka – elek­tro­nicz­na czy ana­lo­go­wa. Muzy­ka, któ­ra sama pisze poema­ty, epi­gra­ma­ty, haiku czy epo­sy.

Corocz­ne Sta­cyj­ne gody lite­ra­tu­ry z muzy­ką impli­ku­ją waż­ne spo­strze­że­nie: pio­sen­ka, któ­ra sta­wia pyta­nia, wier­ci nam tkan­ki nie­po­kor­nym sło­wem, obna­ża nasze nawycz­ki albo choć­by pusz­cza nam slaj­dy z nie­tknię­te­go kor­po­ra­cyj­ną gład­ko­ścią świa­ta – ma tu peł­no­praw­ne miej­sce. Jest przede wszyst­kim śpie­wa­na i słu­cha­na na żywo. Jest cyto­wa­na w roz­mo­wach i wier­szach. Jest wresz­cie publi­ko­wa­na w posta­ci samych tek­stów, ale nie­kie­dy tak­że jako fono­gra­my. Zosta­ła przy­ję­ta z otwar­ty­mi ramio­na­mi jako peł­no­praw­na człon­ki­ni rodzi­ny poetyc­kiej.

Taka pio­sen­ka, któ­rą postu­lo­wa­li przed laty dwaj spo­śród naj­więk­szych poetów pol­skiej estra­dy, Woj­ciech Mły­nar­ski i Jere­mi Przy­bo­ra. Ten pierw­szy w utwo­rze Pol­ska miłość z dru­giej poło­wy lat 60. por­tre­to­wał namięt­no­ści w pol­skich realiach, roz­wi­bro­wa­ne gwał­tow­no­ścią, dra­ma­tem i wyra­zi­sty­mi gesta­mi, po czym zapy­ty­wał: „Tyl­ko cze­mu, gdy wła­śnie jest taka, / to w pio­sen­kach swych wciąż musi pła­kać […] co by praw­dę jej mówić szko­dzi­ło”. Przy­bo­ra z wła­snym Kaba­re­to­wym wdzię­kiem i iro­nią posu­wał się ze swy­mi postu­la­ta­mi znacz­nie dalej, ape­lu­jąc do auto­rów pio­se­nek, by zre­zy­gno­wa­li z pisa­nia o kaczusz­kach i makach („o tym, jak do się lgną doro­śli i kaczy drób do roślin”) i jęli pisać o wybit­nych myśli­cie­lach (Mam­bo Spi­no­za).

Ape­le Mły­nar­skie­go i Przy­bo­ry skie­ro­wa­ne były oczy­wi­ście do auto­rów słu­żą­cych na niwie estra­do­wej i wyni­ka­ły z prze­ko­na­nia, że roz­ryw­ka nie musi być z defi­ni­cji bez­myśl­na. Sami zwią­za­ni ze sfe­rą kaba­re­to­wą, o zna­cze­niu tek­stu wie­dzie­li wszyst­ko i swo­im pobra­tym­com przy­po­mi­nać o tym nie musie­li. Pol­ski kaba­ret, szcze­gól­nie ten w cza­sach PRL, zawsze miał moc­ny fun­da­ment lite­rac­ki. Wiel­ka estra­da jed­nak wola­ła zaufać pew­nia­kom, czy­li naj­czę­ściej dyr­dy­ma­łom – pio­sen­kom, w któ­rych tekst jest sym­pa­tycz­nym szkie­le­tem, pozwa­la­ją­cym nani­zać melo­dię i wbić się do głów w posta­ci faj­nych szla­gwor­tów. I wła­ści­wie tyl­ko twór­cy tek­stów pocho­dzą­cy ze śro­do­wisk kaba­re­to­wych, jak Mły­nar­ski, Agniesz­ka Osiec­ka czy Jonasz Kofta, prze­my­ca­li zawsze waż­kie tre­ści do chwy­tli­wych melo­dyj­nie pio­se­nek.

Zupeł­nie ina­czej rzecz się mia­ła w świe­cie pio­sen­ki adre­so­wa­nej do mło­dzie­ży. Świat ten, nazy­wa­ny „ryt­ma­mi mło­dych”, „big­bi­tem”, „muzy­ką mło­dzie­żo­wą” – mowa o wszyst­kim tym, co w pro­stej linii pro­wa­dzi­ło do ukształ­to­wa­nia się pol­skie­go roc­ka – zra­zu nie flir­to­wał z lite­ra­tu­rą. Mło­dzież może chcia­ła – a może wma­wia­no jej, że chcia­ła – odcze­pić się od poważ­nych pytań doro­słych, rzu­cić się w wir zaba­wy tanecz­nej, zacząć żyć w mia­rę bez­tro­skim życiem w nowej, szczę­śli­wej sce­ne­rii PRL. Tyle że ta sce­ne­ria oka­za­ła się lip­ną sce­no­gra­fią.

Prze­my­ca­ne nie­kie­dy na wiel­ką estra­dę waż­kie tre­ści, suflo­wa­ne pio­sen­ka­rzom przez Osiec­ką czy Mły­nar­skie­go, były zapew­ne czyn­ni­kiem, któ­ry wsą­czał w gło­wy wyko­naw­com rady­kal­niej­szej muzy­ki, komu­ni­ka­tem, że pol­sz­czy­zna nada­je się do śpie­wa­nia o rze­czach istot­nych. Ale impuls do tego, by potrak­to­wać pio­sen­kę nie­zgod­nie z dymi­nu­tyw­ną koń­ców­ką, czy­li potrak­to­wać ją poważ­nie – przy­szedł z Zacho­du. To tam naro­dzi­ło się zupeł­nie nowe zja­wi­sko, jakim był roc­ko­wy utwór z intry­gu­ją­cym, nie­po­kor­nym tek­stem. Samo­rod­nym ojcem tego zja­wi­ska stał się Bob Dylan, któ­ry prze­pro­wa­dził kosmicz­ną rewo­lu­cję na roc­ku anglo­sa­skim i zara­ził go lite­ra­tu­rą.

Z cza­sem obok Dyla­na zaczę­li wyra­stać inni – naj­pierw rówie­śni­cy, ośmie­le­ni jego dezyn­wol­tu­rą, potem ducho­we dzie­ci. Pio­sen­ka prze­sta­ła być wyłącz­nie pre­tek­stem do zaba­wy, sta­ła się plat­for­mą roz­mo­wy.

Dokład­nie tym jest lite­ra­tu­ra. Dokład­nie tym są spo­tka­nia w For­cie, Por­cie i na Sta­cji.

Pio­sen­ki, któ­rych sło­wa zebra­łem w niniej­szym zesta­wie­niu, naro­dzi­ły się w roz­ma­itych oko­licz­no­ściach, naj­róż­niej­sze też bywa­ły impul­sy i powo­dy ich powsta­nia. Każ­da malo­wa­na jest inną wraż­li­wo­ścią, nawet jeśli pisa­na jest przez tę samą oso­bę. Ale mają dwie cechy, któ­re je łączą. Wszyst­kie sta­ra­ją się, jak to postu­lu­je Lech Janer­ka w Szk­syp­czach, „nazwać nie­na­zwa­ne”. I auto­rzy wszyst­kich odci­snę­li się w jakiś spo­sób w życiu Sta­cji czy Biu­rze Lite­rac­kim.

Bob Dylan i Pat­ti Smith po pol­sku to moje oso­bi­ste „biu­ro­we dzie­ci”. Nazwi­ska­mi ich sygno­wa­ne są czte­ry tytu­ły wyda­ne jak dotąd w ofi­cy­nie patro­nu­ją­cej Sta­cji Lite­ra­tu­ra. W 2018 roku mot­tem festi­wa­lu sta­ła się tytu­ło­wa fra­za dyla­now­ska The Times They Are a‑Changin’, w moim prze­kła­dzie jako Cza­sy nad­cho­dzą nowe. Rok póź­niej wezwa­nie Nie gódź się, zaczerp­nię­te z moje­go prze­kła­du pie­śni Radio Bagh­dad Pat­ti Smith nada­ło ton kolej­nej Sta­cji. Oby­dwa te zaśpie­wa­ne wier­sze musia­ły wejść do wybo­ru 50 tek­stów na 25-lecie. Oraz jesz­cze po trzy inne tek­sty Dyla­na i Smith.

Obok nich – i na tych samych pra­wach – weszli do tego gro­na Lau­rie Ander­son i Nick Cave. Oby­dwo­je też mogą się pochwa­lić swo­imi nazwi­ska­mi w kata­lo­gu Biu­ra. Ame­ry­kań­ska per­for­mer­ka gości­ła zresz­tą oso­bi­ście na jed­nym z festi­wa­li, a jej Język przy­szło­ści w wybo­rze i prze­kła­dzie Julii Fie­dor­czuk to jed­na z naj­pięk­niej wyda­nych ksią­żek BL (przy tym kon­ku­ren­cja jest tu bar­dzo ostra). Jeden ze sztan­da­ro­wych utwo­rów Ander­son z tej wła­śnie publi­ka­cji, Super­man, tra­fił do mojej pięć­dzie­siąt­ki. Pozo­sta­łe trzy jej utwo­ry wybra­łem i prze­ło­ży­łem już oso­bi­ście.

Nick Cave w Biu­rze i na Sta­cji zaist­niał poprzez pro­zę – ale nie pro­zą zachwy­cił świat naj­pierw i nie dzię­ki niej jest zna­ny. Austra­lij­ski muzyk od począt­ku lat 80. zeszłe­go stu­le­cia jest wła­ści­wie sym­bo­lem alter­na­ty­wy roc­ko­wej. Eks­pre­syj­ny wyko­naw­ca, kom­po­zy­tor i poeta, dał się poznać jako bru­tal­ny eru­dy­ta, bez­ce­re­mo­nial­nie tasu­ją­cy kar­ty sztu­ki wyso­kiej, jar­marcz­nej i ludo­wej. Jego Ham­let (Pach, pach, pach) z 1981 roku, nagra­ny jesz­cze z zespo­łem Bir­th­day Par­ty, to przy­pis nie tyl­ko do Szek­spi­ra (Ham­let, owszem, a tak­że Romeo i Julia), ale i do czy­sto roc­ko­wej tra­dy­cji. Oto bowiem sło­wa „uli­cą do mnie zbli­ża się / scho­da­mi peł­znie tu / wcho­dzi przez mój próg / stu­ka w moje drzwi” to echo stan­dar­du Glo­ria Vana Mor­ri­so­na. Z nawią­zań do samej Glo­rii w dzie­jach kul­tu­ry popu­lar­nej moż­na by uło­żyć odręb­ną minian­to­lo­gię. W niniej­szym zesta­wie mamy aż trzy jej róż­ne powi­do­ki – oprócz utwo­ru Cave’a tak­że oczy­wi­ście roz­bu­do­wa­ną impro­wi­za­cję Pat­ti Smith Glo­ria ukoń­czo­ną w 1974 oraz anar­chi­stycz­ny pastisz Ter­ro­ryst­ka Fra­nia napi­sa­ny w 1987 przez Gra­ba­ża i zręcz­nie wyko­rzy­sta­ny po latach przez T.Love. Idąc za tym tro­pem, wyko­rzy­sta­łem i ja Glo­rię do uło­że­nia tytu­łu tego wstę­pu.

Inny dają­cy się wyło­wić tu ciąg sko­ja­rzeń i pogło­sów ma cha­rak­ter ści­śle rodzin­ny. Na począt­ku samo­dziel­nej dro­gi twór­czej Woj­ciech Waglew­ski mani­fe­sto­wał lęki typo­we dla schi­zo­idal­nych cza­sów naj­póź­niej­szej komu­ny – depry­wa­cji, dwu- lub wie­lo­li­co­wo­ści, zapę­tle­nia ludzi we wła­snych obse­sjach i złych snach na jawie. Umiesz­czo­ny tu tekst Dru­gie­go dnia rano z 1987 to tyl­ko jeden z wie­lu przy­kła­dów poetyc­kie­go por­tre­tu czło­wie­ka roz­dwo­jo­ne­go, mocu­ją­ce­go się z wła­sny­mi odbi­cia­mi-sobo­wtó­ra­mi. I oto deka­dę potem jego syn w Pole­pio­nym dowo­dzi, że zmia­na ustro­ju wca­le tego roz­sz­cze­pie­nia nie zale­czy­ła. W tym samym utwo­rze Fisz budu­je refren wokół koją­cej per­spek­ty­wy „życia w kimś” jako zna­ku pojed­na­nia, przy­jaź­ni, głę­bo­kiej wię­zi. To tak­że gene­tycz­ne echo fina­ło­wych słów pio­sen­ki Wagla-senio­ra F – 1.

Kolej­ne powi­no­wac­two nato­miast to świa­dec­two cza­su. Być może pew­ne wza­jem­ne inspi­ra­cje były tu czyn­ne, nie­mniej gdy spoj­rzeć sze­rzej na poety­kę pol­skich tek­stów roc­ko­wych pierw­szej poło­wy lat 80., ujaw­ni się nam coś na kształt Zeit­ge­istu o eks­pre­sjo­ni­stycz­no-futu­ry­stycz­nej pro­we­nien­cji. Prze­łom, jakim był czas Soli­dar­no­ści i sta­nu wojen­ne­go, miał swo­ją ścież­kę dźwię­ko­wą, na któ­rą skła­da­ły się tak­że pra­so­we wykrzyk­ni­ki i wie­co­we hasła. Nie trze­ba było dłu­go cze­kać, by tę lapi­dar­ność odna­leźć w pio­sen­kach pun­ko­wych i nowo­fa­lo­wych. Cen­tra­la Tom­ka Lipiń­skie­go, wie­le tek­stów Grze­go­rza Cie­chow­skie­go i nie­któ­re Lecha Janer­ki ope­ru­ją skan­do­wa­ną, krót­ką, nie­mal tele­gra­ficz­ną fra­zą, maszy­no­wy­mi powtó­rze­nia­mi, wła­ści­wie samy­mi sygna­ła­mi zna­czeń. Każ­dy z tych trzech twór­ców korzy­sta z nie­co inne­go hum­mu­su ducho­we­go – u Lipiń­skie­go czy­tel­na jest fascy­na­cja pla­ka­tem, co bez wąt­pie­nia wią­że się z pla­stycz­nym wykształ­ce­niem muzy­ka; Janer­ka chęt­nie się­ga już to do powie­ści fan­ta­stycz­no-nauko­wej lub maga­zy­nu rekwi­zy­tów wyso­kiej kul­tu­ry, już to do nowa­tor­skich kwia­tów pol­skich spod zna­ku na przy­kład Jere­mie­go Przy­bo­ry; Cie­chow­ski jest może naj­bar­dziej zadłu­żo­ny u wiel­kich poetów sym­bo­li­zmu i kata­stro­fi­zmu. Ale wszy­scy czu­li wów­czas, w pierw­szych latach osiem­dzie­sią­tych, potrze­bę komu­ni­ko­wa­nia się w spo­sób hasło­wy – bo takie było życie. Dale­kim echem tego mini­ma­li­zmu jest twór­czość Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, a w jakimś sen­sie tak­że Juri­ja Andru­cho­wy­cza, któ­ry w utwo­rze The Best of Tablo­ids ope­ru­je poety­ką krzy­czą­cych nagłów­ków medial­nych.

Pora zasta­no­wić się, czym wła­ści­wie jest ten zbiór pięć­dzie­się­ciu tek­stów. I dla­cze­go nie­któ­re nazwi­ska poja­wia­ją się czte­ro­krot­nie, inne trzy- lub dwu­krot­nie, a pew­nych pro­mi­nent­nych auto­rek i auto­rów nie ma wca­le.

Zasa­da była pro­sta. A ści­ślej – trzy zasa­dy.

Jed­na (KTO?) mówi: sko­ro mamy 25-lecie Biu­ra Lite­rac­kie­go i Sta­cji Lite­ra­tu­ra, wybierz­my dwa razy tyle tek­stów, któ­re zaist­nia­ły poprzez muzy­kę. Tek­stów auto­rów, któ­rzy w histo­rii tego ćwierć­wie­cza ofi­cy­ny odci­snę­li wła­sny ślad – czy to poprzez publi­ka­cje, czy poprzez wystę­py festi­wa­lo­we. Dla­cze­go dwa razy dwa­dzie­ścia pięć? Naj­lep­szym argu­men­tem było­by arcy­pol­skie „bo tak”. I rze­czy­wi­ście w tym wypad­ku jest to argu­ment ugrun­to­wa­ny. Dodam jesz­cze, że przy pięć­dzie­siąt­ce tek­stów mamy do czy­nie­nia już z pew­ną skrom­ną repre­zen­ta­cją, któ­ra daje czy­tel­ny obraz, a nie onie­śmie­la jesz­cze obję­to­ścią.

Zasa­da dru­ga (ILE?) doty­czy przy­pi­sa­nia poszcze­gól­nym arty­stom siły liczeb­nej. Twór­ców z anglo­sa­skiej zagra­ni­cy mamy czwo­ro. Są za to tak kosmicz­ni w swo­im ogro­mie, że przy­dzie­li­li­śmy im – jak w pucha­ro­wych loso­wa­niach – uprzy­wi­le­jo­wa­ne pozy­cje. Bob Dylan, Pat­ti Smith, Lau­rie Ander­son i Nick Cave zosta­li roz­sta­wie­ni z licz­bą czte­rech tek­stów na gło­wę (jeden tekst Cave’a powstał przy solid­nej współ­pra­cy z Ani­tą Lane). Zna­ko­mi­tą więk­szość two­rzą jed­nak arty­ści pol­scy. Tym o więk­szej sile raże­nia inspi­ra­cyj­ne­go (Korze, Lecho­wi Janer­ce, Grze­go­rzo­wi Cie­chow­skie­mu, Mar­ci­no­wi Świe­tlic­kie­mu, Woj­cie­cho­wi Waglew­skie­mu i Gra­ba­żo­wi) umoż­li­wi­li­śmy po trzy tek­sty, pozo­sta­łym (Tom­ko­wi Lipiń­skie­mu, Macie­jo­wi Maleń­czu­ko­wi, Zuzan­nie Wroń­skiej, Rad­ko­wi Łuka­sie­wi­czo­wi, Fiszo­wi, Tymo­no­wi Tymań­skie­mu i Grze­go­rzo­wi Kwiat­kow­skie­mu) po dwa. Kwiat­kow­ski to postać szcze­gól­na – jedy­na, któ­rą repre­zen­tu­ją tek­sty nie­po­lsko­ję­zycz­ne, a nie­tłu­ma­czo­ne. Listę przed­sta­wia­nych tu auto­rów uzu­peł­nia arty­sta sto­ją­cy okra­kiem nad gra­ni­cą kul­tur – ukra­iń­ski poeta, pisarz i per­for­mer Jurij Andru­cho­wycz, tak­że repre­zen­to­wa­ny przez dwa tek­sty. Od cza­su ści­słej współ­pra­cy z wro­cław­skim kon­glo­me­ra­tem muzycz­nym Kar­bi­do twór­ca iwa­no­fran­kiw­ski chęt­nie wyko­nu­je swo­je utwo­ry po pol­sku – w prze­kła­dach Boh­da­na Zadu­ry i Jac­ka Pod­sia­dły, obu też dosko­na­le zna­nych Sta­cyj­nym bywal­com.

I wresz­cie zasa­da trze­cia (KTÓRE?), czy­li wybór kon­kret­nych utwo­rów. Ta jest naj­prost­sza i zara­zem naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­na: wybra­łem te utwo­ry, któ­re szcze­gól­nie moc­no do mnie prze­ma­wia­ją. To selek­cja czy­sto subiek­tyw­na, cho­ciaż sta­ra­łem się uwzględ­nić pew­ną repre­zen­ta­tyw­ność este­tyk, moty­wów i zagad­nień nur­tu­ją­cych auto­rów. Tu argu­ment „bo tak” moż­na roz­wi­nąć o „bo do nich wra­cam”. Nie zawsze są to utwo­ry, któ­re wybrzmia­ły pod­czas kolej­nych Fortów/Portów/Stacji lub uka­za­ły się w Biu­ro­wych publi­ka­cjach. Ale w jakiś spo­sób są „sta­cyj­ne”, a na pew­no moje – „we mnie żyją”.

Wszyst­kie mają jesz­cze jed­ną cechę wspól­ną – kon­flikt. W każ­dym z nich roz­gry­wa się sytu­acja napię­cia, odmo­wy akcep­ta­cji zasta­nej rze­czy­wi­sto­ści. Ta rze­czy­wi­stość może być obiek­tyw­na – sto­su­ją­cy opre­sję sys­tem poli­tycz­ny czy sys­tem oby­cza­jów – ale i subiek­tyw­na, zwią­za­na ze ści­słą pry­wat­no­ścią doznań, ocze­ki­wań, obaw. Nawet tak cie­pła pio­sen­ka jak F – 1 Woj­cie­cha Waglew­skie­go jest świa­dec­twem siło­wa­nia się potrze­by bli­sko­ści z oba­wą przed odrzu­ce­niem. Nawet tak intro­wer­tycz­ny utwór jak Raczej ja Boba Dyla­na aż kipi od emo­cjo­nal­nych prze­py­cha­nek.

W tym sen­sie hasła Cza­sy nad­cho­dzą nowe i Nie gódź się są uni­wer­sal­ne. One szu­mią jak woda pod­ziem­na nie­mal w każ­dym dobrym utwo­rze muzycz­no-poetyc­kim. One mogą być latar­nią w każ­dej mrocz­nej chwi­li.

Bob Dylan
Cza­sy nad­cho­dzą nowe
[The Times They Are a‑Changin’; 1963]

Słu­chaj­cie mnie wy, jaki­kol­wiek wasz los
oto fala nad­cią­ga, zale­je ten ląd
więc zro­zum­cie, to koniec, potop zmie­cie was stąd
jeśli chce­cie oca­lić gło­wy
Lepiej uczcie się pły­wać, bo pój­dzie­cie na dno
oto cza­sy nad­cho­dzą nowe

Słu­chaj­cie, pro­ro­cy z gazet i biur
nie będzie pożyt­ku już z waszych piór
rzuć­cie je, taka szan­sa nie powtó­rzy się znów
nie sza­fuj­cie już swo­im sło­wem
kto dziś prze­grał, jutro odnie­sie triumf
oto cza­sy nad­cho­dzą nowe

Słu­chaj­cie, posło­wie, ucisz­cie swój chór
i nie tara­suj­cie już drzwi ani dróg
bo kto stoi w miej­scu, ten poczu­je ból
wszyst­ko jest do bitwy goto­we
i pole­cą wam szy­by, i się skru­szy wasz mur
oto cza­sy nad­cho­dzą nowe

Słu­chaj­cie, rodzi­ce, prze­mi­ja wasz czas
daj­cie porwać się albo jeste­ście bez szans
syno­wie i cór­ki nie słu­cha­ją już was
świat nie myśli już jed­na­ko­wo
potę­pia­cie to, cze­go nie poj­mie­cie i tak
oto cza­sy nad­cho­dzą nowe

Już znak został dany, już nowy ma sens
wzwyż pofru­nie ten, co dziś leży jak śmieć
z tyłu zosta­nie ten, co dziś szyb­ko mknie
bo daw­ny ład sta­je na gło­wie
będzie ostat­nim ten, co dziś pierw­szy jest
oto cza­sy nad­cho­dzą nowe

Gdy pio­sen­ka powsta­wa­ła, w powie­trzu aż wibro­wa­ło od nad­cho­dzą­cych zmian, sta­ła się więc symp­to­mem epo­ki. Rzecz w tym, że tech­ni­ka i histo­ria idą w jed­nym zaprzę­gu, a tem­po zmian jęło przy­śpie­szać. Cza­sy, któ­re dopie­ro co nade­szły, już zala­tu­ją lamu­sem. Zara­zem tęsk­no­ta za nowym ładem, któ­ry przy­wró­ci czy­stość zna­cze­niom słów, gestów i czy­nów, jest rów­nie ponad­cza­so­wa jak ten utwór.


Bob Dylan
Tęsk­ny jazz o pod­zie­miu
[Sub­ter­ra­ne­an Home­sick Blu­es; 1964]

John­ny w sute­ry­nie
desty­lu­je kode­inę
ja po uli­cy błą­dzę
myślę o rzą­dzą­cych
kolo męt­ny jakoś
cywil, ale z bla­chą
mówi, że ma kaszel
chce na pro­chy kasę
mały, zważ
coś za usza­mi masz
czy nie dość ci
wszyst­ko zaprze­pa­ścisz
lepiej dawaj dyla
szu­kaj przy­ja­cie­la
facet z bran­so­let­ką
mówi ci, „Ty chwa­ście”
chce dwa­dzie­ścia bak­sów
ty masz tyl­ko sie­dem­na­ście

Gre­ta zbie­ga szpar­ko
twarz pod komi­niar­ką
spraw­dzić chy­ba war­to
plu­skwy pod zmy­war­ką
ktoś sie­dzi w tele­fo­nie
uwa­żaj, kie­dy dzwo­nisz
roz­kaz szyb­ko zgo­ni
gości nie­pro­szo­nych
mały, zważ
cokol­wiek w pla­nach masz
nie przyj­muj podar­ków
nie wierz przy­pad­kom
kryj się przed armat­ką
i uni­kaj świad­ków
wyczu­waj po zapa­chu
czy nie ma tu taj­nia­ków
nie­po­trzeb­na pogo­dyn­ka
żeby znać kie­ru­nek wia­tru

Idź lub nie do leka­rza
siądź nad kała­ma­rzem
nikt ci nie wyka­że
co z popy­tem i poda­żą
sta­raj się, naraź się
i do kicia pójdź gnić
chcesz być, zacznij pić
lub do woj­ska idź
mały, zważ
dadzą ci w twarz
łga­rze, tan­ce­rze
szem­ra­ni dusz­pa­ste­rze
braj­lem gada­ją
pod klu­ba­mi na baje­rze
laska po dep­ta­kach
szu­ka naiw­nia­ka
ufaj nie kanc­le­rzom
a ciśnie­nio­mie­rzom

Przyjdź na świat bez strat
pal, tańcz, suk­ces niańcz
uwierz i ubierz się
bli­zny precz, bliź­nich lecz
szczo­dry bądź, nie błądź
nie daj pla­my
dwa­dzie­ścia lat szko­ły
i wio na pierw­szą zmia­nę
mały, zważ
wszyst­kie­go nie poznasz
to ukar­to­wa­ne
do wła­zu skacz od razu
nie bądź paca­nem
buty miej przy­go­to­wa­ne
skan­da­li uni­kaj
patrz po chod­ni­kach
wszyst­ko tu poury­wa­ne
to spraw­ka chu­li­ga­nów

Pio­sen­ka-foto­gra­fia, pio­sen­ka-repor­taż. Jej repor­ter­ski sznyt to sil­ne świa­dec­two dłu­gu spła­ca­ne­go fol­ko­wej pie­śni wędrow­nej. Jej for­ma to już bit­ni­kow­ska kano­na­da. Całość abso­lut­nie ory­gi­nal­na. Miej­sce akcji: mia­sto. Czas akcji: tuż przed rewo­lu­cją. Akcja!