28/06/21

Kartoteka 25: Piosenki (11)

Filip Łobodziński

Strona cyklu

Kartoteka 25: Piosenki
Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Lech Janer­ka
W natu­rze mamy cią­gły ruch
[1992]

Doty­kam sed­na spra­wy
co łamie mnie na pół
doty­kam sed­na spra­wy
uno­szę się jak duch
więc żegnaj
zosta­łem pro­ro­kiem much

Obja­wiać muszę praw­dy
okrut­ny wstrzy­mać los
dla­te­go jestem mar­ny
i mar­ny jest mój tors
więc żegnaj
skrzy­deł­ka mnie zno­szą w mrok

W natu­rze mamy cią­gły ruch

I z lar­wy
z lar­wy
z lar­wy do gwiazd

Doty­kam sed­na spra­wy
doty­kam two­ich ust
a wie­dząc co się zda­rzy
uni­kam sza­rych smug
twych rąk
więc żegnaj
i nie wywy­ma­chuj już

Coś odpa­da coś odpa­da i upa­da

Wro­cław­ski arty­sta dekla­ro­wał się bodaj zawsze jako co naj­mniej agno­styk, jeśli nie wprost ate­ista. Bez wąt­pie­nia jed­nak bywa meta­fi­zy­kiem. Dostrze­ga­nie pra­wi­deł rzą­dzą­cych i cią­żą­cych, fatal­no­ści losu oraz kiep­skich per­spek­tyw na odmia­nę czy­nią z Janer­ki swo­iste­go wiesz­cza (choć sam pew­nie wzdry­gnął­by się z nie­sma­kiem na tę myśl). Mimo wszyst­ko, mimo kon­sta­ta­cji, że „skrzy­deł­ka uno­szą w mrok”, a „coś odpa­da i upa­da”, jest pocie­sza­ją­ce, że ktoś to umie nazwać.


Mar­cin Świe­tlic­ki
Oli­fant
[1994]

Zoba­czy­łem świa­tło,
więc przy­sze­dłem.
Zadzwo­ni­łem i otwo­rzy­łaś.
Nie przy­sze­dłem roz­ma­wiać,
nie przy­sze­dłem się kłó­cić,
nie przy­sze­dłem pro­wa­dzić
odwiecz­nej woj­ny. Ja
przy­sze­dłem się kochać,
przy­sze­dłem się kochać.

Mam już jeden nóż w ple­cach
i nie ma tam miej­sca
na następ­ne.
Ja przy­sze­dłem się kochać.
Odpa­da dyle­mat:
kawa – her­ba­ta. Ja
przy­sze­dłem się kochać,
przy­sze­dłem się kochać.

Zoba­czy­łem świa­tło,
więc przy­sze­dłem.
Zadzwo­ni­łem i otwo­rzy­łaś.
Nie przy­sze­dłem roz­ma­wiać,
nie przy­sze­dłem nama­wiać,
nie przy­sze­dłem zbie­rać pod­pi­sów,
nie przy­sze­dłem pić wód­ki.
Ja
przy­sze­dłem się kochać,
przy­sze­dłem tu umrzeć.

Wiersz z wyda­ne­go w 1996 roku tomu 37 wier­szy o wód­ce i papie­ro­sach peł­nię wyra­zu zyskał opra­wio­ny muzy­ką Świe­tli­ków. Bojo­wy, wzy­wa­ją­cy do dzie­ła tytuł zosta­je natych­miast na pustym pla­cu boju, gdy w samym tek­ście mowa jest o rezy­gna­cji. Pod­miot wra­ca z pola bitwy, buń­czucz­ne oli­fan­ty już daw­no pożar­ło echo. Za ple­ca­mi zosta­wia nie­sna­ski, nad­mier­ne ocze­ki­wa­nia, znu­żo­ne rytu­ały. Chce w uko­je­niu poli­zać rany.


Ryszard „Tymon” Tymań­ski
Ja muszę do lasu
[1994]

Ja muszę do lasu
i tam, ach, pędzić muszę
i korę cie­płą obwą­chi­wać
i ściół­kę won­ną dra­pać
i koniecz­nie wyrzec sło­wa:
„rebus” „jazgarz” „mita”
do prze­lę­kłych dzi­wem
dziu­pli jawo­ro­wych
gdy któ­re­goś dnia przy­truch­tam,
lasu nie zasta­nę –
do mia­sta już nie wró­cę,
lecz strze­lę samo­bó­ja

Ja muszę na pla­żę
i tam, ach, pędzić muszę
ruchli­we fale gib­ko witać
i w pia­chu się wyta­rzać
i koniecz­nie wyrzec sło­wa:
„gie­wont” „kotos” „bażant”
do wiel­ce sym­pa­tycz­nych
stuł­bio­cheł­bi mor­skich
gdy któ­re­goś dnia przy­truch­tam,
a morza nie będzie,
to ja już – mer­ka­to­res
i spa­dam z tej pla­ne­ty

Jeden z czo­ło­wych iro­ni­stów sce­ny nie­za­leż­nej uwiel­bia zdzie­rać maski i stro­je. Bie­rze na cel szcze­gól­nie egzal­ta­cję i nie­zno­śną dekla­ra­tyw­ność. Wszel­kim napu­szo­nym sło­wom przy­kła­da bez­li­to­sny cudzy­słów i w takiej opra­wie odsu­wa na pew­ną odle­głość, by przyj­rzeć się ze zdu­mie­niem, jacy potra­fi­my być.