Kartoteka 25: Wiersze (10)
Karol Maliszewski
Strona cyklu
Kartoteka 25: WierszeKarol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.
Dariusz Suska
Nazywałem to życiem
Nazywałem to życiem, a życia nie było.
W resztce słońca, w pośpiechu, płacąc za benzynę,
Zobaczyłem: to nie ja. Zamiast mnie coś żyło.
Z soczystej sztucznej trawy wyrastały żywe
Organizmy prętów. Ranną tkankę stacji
Chronił, jak mógł, żywopłot z kwitnących forsycji.
To jest właśnie życie? Przesiąknięte światłem
Ciemnożółte kwiaty, kurczące się w szybach
Ruszających wozów?
– Czym pan płaci? – Niczym. I to wszystko? Życie?
Obroty plastiku, kod do wykreślenia,
Bo skończą się wpływy z godzin do zabicia.
A co z innym życiem? Było? Nie jest? Ściemnia się
Wcześniej i wcześniej, minutę po siódmej
Deszcz i patrzę w niebo, w pozaludzki rejestr.
Oddychali do zdjęcia, a byli nieżyciem,
Bo jak ponazywać to, co było. Nie jest.
Widok z samochodu. Łąka żółtych mleczy.
Przezroczysty chłopiec w przezroczystym świetle
Gonił za świerszczami, jakby były życiem.
A życia nie było. Zmienione w powietrze,
Coś jeszcze rzadszego, coś niebywałego,
Brodzącą istotkę. I nie było chłopca.
Między lewym pasem a startym chodnikiem
Nieżycie mu biegło, w koniczynie, w ostach
[z tomu Czysta ziemia, Wrocław 2008]
„Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr”. A jednak się pisze. To stała obsesja poetów, tutaj dodatkowo wspomagana przez siłę oddziaływania wspomnianego zwrotu frazeologicznego, rymowanego powiedzonka. Więc może rym ocala, może jest uproszczoną formą procedury magicznej? U Suski w wielu wierszach tak jest. Zaklęcia mają rzeczywiście przebić skorupę czasu, mają pomóc w powrocie do źródła, do źródłowego momentu wstrząsu i refleksji. Stacja benzynowa, płacenie kartą i zaraz ten wstrząs z widokiem na jedynie słuszne, jedynie prawdziwe żółte kwiaty forsycji. „Zamiast mnie coś żyło” – za taką frazę jestem w stanie wiele oddać. I jeszcze „skończą się wpływy z godzin do zabicia”. Już się kończą. I nie ma wielkiego znaczenia, jak to nazwiesz. Nieżycie i życie polecają się z ukrycia. Tu doszło do odsłonięcia tego w jednym błysku.
Jerzy Jarniewicz
Zapis
Zagraj ze mną wstępnie. Mam samowyzwalacz.
Wstąpimy do zdjęć czarnych i białych.
Zajrzymy przez dziurkę w migawce. Spiszemy
słowa, słodkie i słone, sobie nawzajem,
na stopach nieobutych i ruchliwych nadgarstkach.
Napiszemy na lędźwiach: Stawy ud twoich
są jak naszyjniki. Albo: Pępek twój
nigdy nie jest bez napoju. A może: Brzuch
jak bróg pszenicy otoczony liliami? Dosyć,
język się niecierpliwi, stuka po podniebieniu i uderza
w zęby, jakby zapomniał o miejscach, do których
wkrótce dojdziemy. Poprowadzę ci rękę,
przy fleszu. Trzask flesza. Nie czytaj już więcej.
Pisz.
[z tomu Makijaż, Wrocław 2009]
Do czego dojdziemy z niewidzialną partnerką, niewidzialnym partnerem? Na razie są próby, „gra się wstępnie”. Będzie o ciele, cały czas jest o ciele. Nawet ten „samowyzwalacz” brzmi jak „samoopalacz”. Sprostowanie: ciało jest jak najbardziej widzialne. Będzie jeszcze bardziej, gdy je utrwalimy – na kliszy, na kartce papieru. Proces utrwalania-zapisywania jest świetnie podpatrzony, wymyślony. Nawet ujęto niecierpliwienie się migawki, niecierpliwienie się słów. Jedno i drugie potrzebuje właściwego momentu, szuka się dla nich języka. Dlatego odrzuca się hieratycznie brzmiące (wyglądające) dłużyzny. Przez dziurkę w migawce widać tylko pewne słowa. Dlaczego te? Tajemnica pisania, trzasku flesza.
Piotr Matywiecki
Powrót
pierwszy poranek wakacji
biegnę po płaskich kamieniach
boso wpadam na łąkę
lecę do strumienia
błyska na białych kamieniach
sekunda stara i szybka
nieruchomy szum ziemi
nad nią porost rosy
miękki wodny mech
biegnę i siebie wyprzedzam
wpadam do zimnej strugi
czuję na piersiach napór wód
odrywa nogi od kamiennego dna
szarpię się w gęstej zgubie
wtedy zamykam oczy
wtedy mogłem umrzeć
dzisiaj je otwieram
[z tomu Zdarte okładki (1965‒2009), Wrocław 2009]
Z bogatej twórczości wybrać tylko drobiazg? Tego nie robi się poecie. Nieraz tak właśnie trzeba. Szczególnie wtedy, gdy jego poetyka na drobiazgach się opiera. Na szczegółach, które oplata się refleksją, zmetaforyzowanym opisem. Albo tworzy szybki, „znikliwy” film. Tak jak tu. Klatka po klatce przesuwa się, wspina obraz, by na koniec uderzyć tym wstrząsającym „wtedy zamykam oczy/ wtedy mogłem umrzeć/ dzisiaj je otwieram”. Zamykałem, bojąc się śmierci. Dzisiaj je otwieram, bo tamten strach przestał być ważny. O śmierci i lęku z nią związanym pisało wielu. Matywiecki potrzebował tylko kilku słów, żeby zasugerować jej afirmację.