20/09/21

Kartoteka 25: Wiersze (14)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Boh­dan Zadu­ra
Nie­przy­dat­ność

ks. Andrze­jo­wi Lutro­wi

nie mógł­bym być
straż­ni­kiem wię­zien­nym
ani nauczy­cie­lem

nie mógł­bym być
rzeź­ni­kiem
ani pro­ku­ra­to­rem

nie mógł­bym być
pra­cow­ni­kiem tele­mar­ke­tin­gu

nie mógł­bym być
leka­rzem sądo­wym
ani chy­ba leka­rzem w ogó­le

nie mógł­bym być
księ­go­wym
ani komor­ni­kiem

nie mógł­bym być
poli­ty­kiem
(nawet samo­rzą­do­we­go szcze­bla)

nie mógł­bym być
księ­dzem
(cho­ciaż w dzie­ciń­stwie chcia­łem)

nie mógł­bym być
muze­al­ni­kiem
(pró­bo­wa­łem to była masa­kra)

strach pomy­śleć
co było­by gdy­by wszy­scy
byli tacy przy­dat­ni jak ja

[z tomu Krop­ka nad i, Wro­cław 2014]

Kie­dy ten zwrot zago­ścił w pol­sz­czyź­nie? O „masa­krze” mówi­ło się już daw­no. Jed­nak prze­nie­sie­nie wojen­ne­go czy bitew­ne­go ter­mi­nu do zwy­kłe­go życia i jego przy­pad­ków nastą­pi­ło nie­daw­no. I chy­ba zawdzię­cza­my tę całą ope­ra­cję gwa­rze mło­dzie­żo­wej. Dla­cze­go o tym mówię? Zadu­ra jest otwar­ty na to, co pisz­czy w języ­ku i dopie­ro sta­je się war­to­ścią wpro­wa­dza­ną do nie­go przez dość roz­rzut­nych użyt­kow­ni­ków. Co sta­je się war­to­ścią i na jakich warun­kach (pośród jakich kon­tek­stów)? – to pyta­nie usta­na­wia zaple­cze wie­lu mono­lo­gów tego poety; „pró­bo­wa­łem to była masa­kra” ma cha­rak­ter zarów­no rdzen­ny (slan­go­wy), jak i sym­bo­licz­ny, wcią­gnię­ty do jakie­goś wyż­sze­go rachun­ku poetyc­kie­go. Przy­dat­ność i poręcz­ność języ­ka (jego nie­skoń­czo­nych i szyb­ko odna­wial­nych zaso­bów), wyko­rzy­sty­wa­na per­fek­cyj­nie i pew­nie przez tego twór­cę, kon­tra­stu­je z oma­wia­ną nie­przy­dat­no­ścią poety jako figu­ry w teatrze życia codzien­ne­go. „Nie mógł­bym być” zde­rza się z domyśl­nym „a jed­nak kimś jestem”. Popra­wiam: „jestem kimś”.


Grze­gorz Wró­blew­ski
Aksa­mit

Stra­szą nową odmia­ną gruź­li­cy. Pier­do­lisz się już beze mnie.
Leci sta­re ska.
Zosta­ło wspo­mnie­nie cze­goś aksa­mit­ne­go.

Prze­ra­ża mnie Two­ja nie­obec­ność.
Jestem kawał­kiem sta­re­go, nie­po­trzeb­ne­go mię­sa.
Muzy­ka, uli­ce, pla­że – wszę­dzie Ty.

Stra­szą nową odmia­ną gruź­li­cy.
Leci ska. Pier­do­lisz się już beze mnie.

[z tomu Kosmo­nau­ci, Wro­cław 2015]

Prze­ra­ża­ją­cy zapis, jeśli się w nie­go moc­niej wpa­trzeć, bez ule­ga­nia suge­stii kro­to­chwi­li czy bła­ze­na­dy. Prze­raź­li­wie smut­ny. Prze­kaz medial­ny dzia­ła pio­ru­nu­ją­co, ale to tak, że natych­miast szu­ka się jakie­goś prze­ci­wień­stwa, ratun­ku. Bo zawsze czymś stra­szą, z tam­tej stro­ny nad­cho­dzą same złe wie­ści. Czło­wiek bro­ni się swo­ją pry­wat­no­ścią, taką reszt­ką cie­pła, jaka pozo­sta­ła w pamię­ci. Na ude­rze­nie odpo­wia­da wspo­mnie­niem. Na stra­sze­nie rychłą śmier­cią reagu­je naj­moc­niej­szym przy­kła­dem życia, wykwi­tem jego wital­no­ści. U Wró­blew­skie­go czę­sto utoż­sa­mia­ne jest to z sek­su­al­no­ścią. Oni o gruź­li­cy, ja o „czymś aksa­mit­nym”. I co mi zro­bi­cie? Nic. Bo „resz­ta” w zasa­dzie robi się sama: naj­bar­dziej dotkli­we w ota­cza­ją­cej boha­te­ra „szorst­ko­ści” jest prze­ko­na­nie, że daw­na (ej, na pew­no? jak daw­na?) uko­cha­na upra­wia seks z kimś innym, c z y n i ą c  życie poza nim. I odbie­ra­jąc jego cia­łu sens, war­tość, robiąc z nie­go rzecz, kawa­łek bez­u­ży­tecz­ne­go mię­sa. Więc napraw­dę ta gad­ka o gruź­li­cy czy innym zagro­że­niu nie ma już więk­sze­go zna­cze­nia. W tle leci sta­re ska. Prze­ra­ża­ją­ce.


Joan­na Roszak
przy­szli nie­do­ko­na­ni

byli zżę­ci odle­gli i postra­da­ni
byli głod­ni a nie dali­śmy im jeść

pod osło­ną nocy przy prze­sło­nie dnia
ustą­pi kru­cha kart­ka

chłód jesz­cze chłod­niej

cią­głość jesz­cze cią­glej

pozo­stał nam rąbek męt­nej zie­mi
star­te szkło sumie­nie
przy­szłe nie­do­ko­na­ne

zie­mia roz­stę­pu­je się
jak nie­gdyś morze

nie przy­szli
doko­na­ło się
im

czas nicze­go nie leczy

[z tomu Przy­szli nie­do­ko­na­ni, Stro­nie Ślą­skie 2017]

Książ­ka, z któ­rej wyrwa­łem wiersz, opo­wia­da rów­nież o usi­ło­wa­niach języ­ka, zazwy­czaj sku­pio­ne­go na sobie, chcą­ce­go tym razem sku­pić się na czym innym, na przy­kład na ludz­kiej krzyw­dzie, żeby wresz­cie „mieć się” w oko­licz­no­ściach cokol­wiek bar­dziej zro­zu­mia­łych, roz­ja­śnio­nych śmia­łym ludz­kim gestem. Gestem pro­te­stu i współ­czu­cia, empa­tii i lito­ści. Język ma swo­je cza­sy i ludzie mają też swo­je – momen­ty sto­sow­ne­go zacho­wa­nia, wła­ści­wej decy­zji, świa­do­me­go uży­cia try­bu i stro­ny ludz­kie­go odru­chu. Ktoś potrze­bo­wał naszej pomo­cy, lecz jej nie otrzy­mał. I już. Chwi­la minę­ła. Sta­ło się zło. I nie mów­my, że bez nasze­go udzia­łu. Udzie­li­ło się nam jak naj­bar­dziej i jak­by moc­niej, mimo obron­nej siat­ki meta­for. Każ­da przy­szłość może być tak „nie­do­ko­na­na”, każ­dy czas, jeśli nie zro­bi­my cze­goś w porę, nie uży­czy­my swo­ich cie­płych „papie­ro­wych gniazd” w imię wresz­cie „doko­nu­ją­ce­go się” sumie­nia, któ­re powin­no otwo­rzyć się na tych, któ­rzy „postra­da­ni” i „głod­ni”.