13/12/21

Kartoteka 25: Wiersze (17)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Bian­ka Rolan­do
War­kocz Bere­ni­ki

Muszę się pospie­szyć i w koń­cu sfo­to­gra­fo­wać te okna
zaku­rzo­ne, naprze­ciw­ko, w brud­nej kamie­ni­cy, pusto­stan
Nikt tam nie miesz­ka od lat, spa­dek, zanie­dba­ne spra­wy
Muszę sfo­to­gra­fo­wać te szkla­ne kli­sze, sza­rość, ich uro­dzaj
Jest w ramie alu­mi­nio­wa żalu­zja-gilo­ty­na, są tam też stel­le
Przy­kle­jo­ne do szy­by papie­ro­we gwiaz­dy i czar­ny pło­mień
Po prze­kąt­nej trzy, obok też trzy (kto by mi uwie­rzył)
róż­ne zakoń­cze­nia, wiel­ko­ści, świa­tło­czu­łe wyci­nan­ki

W dru­gim oknie są trzy kolej­ne, jest też luster­ko na sznur­ku
kto wie­sza takie w oknie? (zupeł­nie nie­zro­zu­mia­ły prze­kaz?)
I zawią­zu­je się hałas, zaczy­na­ją gene­ral­ny remont kamie­ni­cy
Robot­ni­cy pię­tro wyżej już zaczę­li, ostat­nie porząd­ki, widzę ich
znu­dze­ni plu­ją gdzie popad­nie, przy­cho­dzą straż­ni­cy, dozor­cy
Wiem, znaj­dą je, i za chwi­lę wyrzu­cą sta­re okna na śmiet­nik
a z nimi mój kawa­łek nie­ba, naprze­ciw wycho­dzę z nie-poko­ju
i zni­kam w ciem­ni wywo­łu­jąc w tobie począ­tek wier­sza

[z tomu Stel­le, Stro­nie Ślą­skie 2019]

Obser­wu­ję aktyw­ność Bian­ki Rolan­do w inter­ne­cie, widzę kolej­ne pra­ce pla­stycz­ne i foto­gra­ficz­ne. Dla­te­go zupeł­nie nie dzi­wi mnie komu­ni­kat w sty­lu „Muszę się pospie­szyć i w koń­cu sfo­to­gra­fo­wać te okna”. On pozwa­la na utoż­sa­mie­nie pew­nej psy­cho­fi­zycz­nej cało­ści z gło­sem mówią­cym w wier­szu, a może nawet z autor­ką. Po co wła­ści­wie oca­la­my, po co chce­my oca­lać sta­re, zaku­rzo­ne okna, któ­re za chwi­lę zosta­ną wyrwa­ne i znisz­czo­ne przez robot­ni­ków? Nie wiem. Jest w nas jakaś tęsk­no­ta? Lęk przed utra­tą? Cze­go? Nie cho­dzi tyl­ko o mecha­nicz­ne kolek­cjo­no­wa­nie. To się­ga głę­biej. U Rolan­do o wie­le głę­biej. Ileż ona widzi odcie­ni zatra­ce­nia, ile moż­li­wo­ści ura­to­wa­nia „sta­rych klisz”. Tak, te dwa okna w pusto­sta­nie są dla niej jak kli­sze. Teraz musi je tyl­ko „wywo­łać”. Zapra­sza nas do ciem­ni. I wycho­dzi z niej zwy­cię­ska. Wywo­ła­ła coś sobie, wywo­ła­ła w nas. Napraw­dę widzę ten „kawa­łek nie­ba”.


Robert Rybic­ki
Rzęch

języ­ka, poswar­ki
kocha­no­lo­gów, echa
zamierz­chłych komu­ni­ka­tów, że
wygna­łem pają­ka liściem mię­ty, albo
Kasia obna­ży­ła różo­we pię­ty, nie
pro­wa­dzą ani do nie­dzie­li, ani
do łody­żą­tek ruko­li czy akme­lii;
w jaski­ni rewo­lu­cja: erec­tus prze­cią­gnął
sznu­rek konop­ny przez jed­ną dziur­kę w nosie
i wycią­gnął dru­gą, co wzbu­dzi­ło powszech­ny
śmiech: inter­fe­ren­cja ludz­kich gło­sów wśród
sta­lak­ty­tów i nie­to­pe­rzo­wych pisków gni­je
w śmiet­ni­ku pamię­ci, twar­dy dysk zmiękł.
I na tym rzę­chu języ­ka muszę się wspi­nać do poezji
jak kolej­ką wyso­ko­gór­ską na grań!
Gdy wiersz niczym się nie róż­ni od zupy.
Gdy popu­lar­ność domo­ro­słych kucha­rzy
prze­bi­ja kaba­re­cia­rzy, sła­wa pospo­li­ta
jak grze­ba­nie wyka­łacz­ką w zgo­rze­li.
W mał­żo­wi­nie nosa mości się koza.
Nosz panie! Taka fra­za! Zaje­bio­za!

Pozdra­wia was życie, któ­re zabie­ra czas.

[z tomu Pogo gło­sek, Stro­nie Ślą­skie 2019]

Zro­zu­mia­łem, że wiersz powi­nien róż­nić się od zupy, a poeta to nie roz­chwy­ty­wa­ny przez wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyj­ne magik od goto­wa­nia na wizji. To ktoś poza ukła­dem popu­lar­no­ści, sła­wy, pro­ste­go wyni­ka­nia zysków i strat. Samot­ny ryzy­kant, wspi­nacz ze wzro­kiem wbi­tym w grań. Język, któ­ry ma do dys­po­zy­cji, raczej mu w tym nie poma­ga. Jest kulą u nogi, „rzę­chem”. Tak napraw­dę zawar­ty w nim bez­wład, cię­żar „zamierz­chłych komu­ni­ka­tów” ścią­ga skal­ne­go odlud­ka w dół. Jak trud­no o wzlot… Mimo to Rybic­ki pró­bu­je. Kolej­ny raz od nowa z furią, wście­kło­ścią, szy­der­stwem. Eks­pre­sja bun­tu waż­niej­sza od moż­li­wo­ści przy­po­do­ba­nia się komen­ta­to­rem, „kocha­no­lo­gom” wszel­kiej maści. Eks­pre­sję znie­sma­cze­nia, a nie­raz nawet pogar­dy, rzu­ca nam w twarz ktoś, kto patrzy w stro­nę życia, a nie teatrzy­ku (kaba­re­tu) okre­śla­ją­ce­go się mia­nem poezji.


Kon­rad Góra
Przez fron­to­we okno 2

Ogłu­sza­ny, patrzę przez Odrę, przez gów­nia­ne,
coraz gęst­sze feerie, jak chu­dy, roz­czo­chra­ny facet
wjeż­dża rowe­rem z docze­pio­nym wóz­kiem na nowo
wybu­do­wa­ne strze­żo­ne osie­dle i paku­je pły­tę wió­ro­wą
z obrzmia­łych mro­zem mebli bodzio,
jest za duża, toteż łamie ją noga­mi,
zakła­da o kra­węż­nik i ska­cze po niej,
nikt mu nie jest nie­mi­ły, bo to syl­we­ster i wszy­scy są pija­ni,
biją petar­da­mi w zie­mię, rze­kę i nie­bo, i dokład­nie teraz
przy­po­mi­na mi się, że od dzie­ciń­stwa nie­na­wi­dzi­łem
idio­tycz­ne­go powie­dze­nia Trak­to­wać kogoś jak powie­trze,
i pytam go ocza­mi przez sie­dem­dzie­siąt metrów
huku, wrza­sku, non­sen­su:
– Macie tam jakieś powie­trze? – i widzę, jak odpo­wia­da mi
gwał­tow­ny­mi rucha­mi koń­czyn i bio­der: – Mamy,
dwa.

         Jed­no wyso­ko peł­ne kory­ta­rzy dru­gie
pod zie­mią w ścież­kach kre­tów któ­rych
nie może­my
nazy­wać już kory­ta­rza­mi żeby nie mącić

dzie­ciom

w gło­wach i jesz­cze

szyb­ciej docie­ra do mnie moja głu­po­ta,
bo nawet nie wiem, czy w Syrii są kre­ty,
ale kre­ty chy­ba są wszę­dzie, może Kanał Sueski
odciął od sie­bie pod­ga­tun­ki, sko­ro
uda­ło mu się to z ludź­mi, i widzę, jak ktoś
krzy­czy do nie­go przez bal­kon i zrzu­ca
mu zgrzew­kę, i idę do nie­go, a on
jedzie do mnie i ustę­pu­ję mu dro­gi w wej­ściu na
Mosty War­szaw­skie, wra­cam na ten now­szy, a
on wjeż­dża na star­szy, bo ja idę w syl­we­stra 2018/19,
a on jedzie w syl­we­stra 2003/4, kie­dy dru­gie­go mostu jesz­cze
nie było, na skłot przy Kro­me­ra, do mnie,

do poko­ju,

przez kuch­nię i gościn­ny.

[z tomu Kalen­darz majów, Stro­nie Ślą­skie 2019]

Jeże­li piszą­cy wiersz wie, co to „pły­ta wió­ro­wa”, to nie jest prze­cięt­nym „udu­cho­wio­nym” poetą. Wyra­sta ponad huma­ni­stycz­ną czy polo­ni­stycz­ną prze­cięt­ność i naj­wy­raź­niej jest raczej „uma­te­rio­wio­nym” twór­cą, spo­ty­ka­ją­cym się na co dzień z narzę­dzia­mi, odpa­da­mi, środ­ka­mi trans­por­tu, prze­miesz­cza­ją­cym się w poszu­ki­wa­niu cze­goś do zje­dze­nia, zebra­nia, sprze­da­nia, a przy oka­zji opi­sa­nia. Idzie i opi­su­je. Tym razem face­ta, któ­ry jawi mu się niczym jakiś uchodź­ca. A któ­re­mu tyl­ko na chwi­lę „nikt nie jest nie­mi­ły”, „bo to syl­we­ster i wszy­scy są pija­ni”. Gdy­by byli trzeź­wi, pogo­ni­li­by go psa­mi, wezwa­li poli­cję. Nicze­go do pale­nia by tu nie uzbie­rał, a tam w domu pew­nie cze­ka­ją zmar­z­nię­te dzie­ci. I tu poja­wia­ją się w domy­śle trzy kate­go­rie: dom, skłot i coś jesz­cze. „Chu­dy, roz­czo­chra­ny facet” koja­rzy mi się z trze­cią opcją. Poecie też tak się koja­rzy, w związ­ku z czym soli­da­ry­zu­je się z nim, współ­od­czu­wa, obu­rza się, że go nie widzi­my, trak­tu­je­my jak powie­trze. „Fron­to­we okno” poety zawsze będzie otwar­te na takie wido­ki. W imię spo­łecz­nie docie­kli­we­go widze­nia, ale i wal­ki. Bo to prze­cież zapis z fron­tu.