30/11/20

Kartoteka 25: Wiersze (3)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Krzysz­tof Siw­czyk
Brzask

Kom­plek­so­wy świa­tło­wstręt, okład z jaś­ka i symu­la­cja.
Prze­glą­da się w ciem­no­ści, cięż­ko zamia­ta­jąc rzę­sa­mi
po mate­ria­le i widzi się w dobrym, sta­rym świe­tle.
Unie­ru­cho­mio­ny, dys­po­nu­jąc jedy­nie zapa­ro­wa­nym wizje­rem,
bada nie­re­gu­lar­ne kon­wul­sje sobie podob­nych przed­mio­tów,
przed­mio­tów wspo­mnień? To osza­ła­mia­ją­co nud­ne jak szyb­ko
prze­cho­dzi się z dnia do nocy, z pod­mio­tu do przed­mio­tu i
co naj­śmiesz­niej­sze, z przy­pusz­czeń do twier­dzeń. Celu­je w tym.
Z cza­sem nie moż­na obejść się bez zdań typu krop­ka i koniec.
Nie ina­czej. To zupeł­nie zro­zu­mia­łe w wypad­ku istot,
któ­rych życie chy­ba naj­traf­niej okre­śla­ją dwa wyra­zy.
Fana­be­ria i smród. Trze­ba o tym pamię­tać w momen­tach
roz­stań, zamknięć i samot­nych spa­ce­rów w desz­czu
przez mia­sta reklam i uśmie­chu, kolo­ru i słoń­ca,
któ­re z wrza­skiem ujaw­ni i
roz­ło­ży nas.

[z tomu Dane dni, Legni­ca 2001]

Wymy­ka­ją­ca się meta­fo­ry­za­cja; czło­wiek zbyt pod­krę­cił język i teraz nad nim nie panu­je – zwy­kłe przed­mio­ty tak lek­ko prze­cho­dzą w „przed­mio­ty wspo­mnień”, nie­po­ko­ją płyn­ne gra­ni­ce mię­dzy kolej­ny­mi hipo­sta­za­mi. To wszyst­ko pię­trzy się i zale­ga. Pamię­tam moje ówcze­sne wra­że­nie: Siw­czyk wpa­da tam (do tych skła­dów i skła­dzi­ków) z hukiem, żeby zro­bić porzą­dek. Po jakimś cza­sie wyco­fu­je się rakiem, stwier­dziw­szy, że isto­tą rze­czy (i słów uda­ją­cych rze­czy) jest coś w rodza­ju per­ma­nent­nej anar­chii, zaś wspo­mnia­ne pię­trze­nie jest sta­nem natu­ral­nym logo­su. W tym sie­dzi Siw­czyk, to bada od lat – „nie­re­gu­lar­ne kon­wul­sje” i „fana­be­rie” – przy oka­zji ujaw­nia­jąc „smród”. Ten naj­głęb­szy, egzy­sten­cjal­ny, Cio­ra­now­ski. To poeta zgo­dy na bała­gan i nie­zgo­dy na smród, czy­li roz­kład za życia. Owszem, dni są dane, ale nie do koń­ca okre­ślo­ne, zawsze coś z absur­dem i „osza­ła­mia­ją­cą nudą” moż­na zro­bić. Od lat pod­pa­tru­ję, jak on to robi. I nie mogę wyjść ze zdu­mie­nia, obser­wu­jąc w jaki spo­sób „prze­cho­dzi z przy­pusz­czeń do twier­dzeń”.


Woj­ciech Bono­wicz
Gruz

Moi przy­ja­cie­le sto­ją na wyso­kim brzeż­ku.
Jeden z naj­więk­szym nie­ru­cho­mym brzu­chem.
Przy­jem­ny: nie bie­rze cudzych poglą­dów za wła­sne.
Dru­gi tak hała­śli­wy że mógł­by być cen­trum mia­sta.
Wahał się czy tu przyjść. Teraz mru­ży oczy.
Trze­ci opo­wia­da jak nakrył czy­jeś zwło­ki mary­nar­ką.
Kie­dy odbie­rał ją z pral­ni mia­ła już inny kolor.
Czwar­ty z twa­rzą prze­cięt­ną. Nie­po­ko­jem w gło­sie
jak­by okra­dli go wczo­raj. A okra­dli go daw­no.
A ten naj­niż­szy z noga­mi jak jasz­czur­ka.
Przy­pro­wa­dził dwie cór­ki i roz­ma­wia z nimi.
Jest jesz­cze siód­my – boi się ciem­no­ści.
Zapra­sza kobie­ty. Coraz to inne. A mat­ka pła­cze.

[z tomu Wier­sze ludo­we, Legni­ca 2001]

Po co ta nagła zbiór­ka? Kto wysłał hasło, by zebrać się w jed­nym wier­szu? Sto­ją „na brzeż­ku” (nawet nie na brze­gu), patrząc na gruz. Każ­de życie tak moż­na pod­su­mo­wać. Zebrać w dwa epi­te­ty, zaopa­trzyć w meta­fo­rę. Każ­de­mu według zasług lub ich bra­ku. Lista przy­ja­ciół led­wie zaczę­ta, ten wiersz w mojej gło­wie pisze się dalej. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy stu­den­ci na zaję­ciach dopi­su­ją „szó­ste­go”, tego bra­ku­ją­ce­go, dają mu głos. Nie­któ­rzy mówią, że to sam autor jest „szó­stym”. Piszą na przy­kład: „szó­sty nic nie mówi, wymy­śla ten wiersz”. Czym mógł­by podzie­lić się szó­sty? Co przy­nieść? Jaki gruz przed­sta­wić? Kogo przy­pro­wa­dzić? Nie­po­ko­ją­ca pust­ka po szó­stym spra­wia, że ten utwór wciąż żyje. I nawet kie­dy autor w następ­nych wyda­niach ujed­no­li­cił aryt­me­ty­kę, ten wiersz wciąż pul­su­je czymś nie­po­ko­ją­cym.


Tomasz Maje­ran
Lek­cja 15

Wcho­dzą, wycho­dzą. Spraw­dza­ją miesz­ka­nie.
Krę­cą kur­ka­mi, okna domy­ka­ją i liczą waliz­ki. Wszyst­ko
w pośpie­chu. Cała ta raj­ze­fi­ber przez jeden zega­rek,
któ­ry prze­padł bez­błęd­nie jak gów­no
w kuwe­cie. Szu­ka­li w szu­fla­dach, szu­ka­li w akwa­rium.
Ale tam co być mogło? Tyl­ko głu­pie ryb­ki.

Poszli. Ja oso­bi­ście przed­kła­dam bale­ron nad ryb­ki,
więc pod tym kątem prze­szu­ka­łem miesz­ka­nie.
I nic. Ni w ząb. Kom­plet­ny brak bale­ro­nu, nawet w akwa­rium.
„Wszyst­ko
gów­no”
‒ pomy­śla­łem i pod sza­fą dostrze­głem zega­rek,

dokład­nie tam, gdzie go scho­wa­łem. Zega­rek
jak zega­rek, jesz­cze cho­dził ‒ nie to, co ryb­ki:
pły­wa­ją­ce gów­no,
co nie­po­trzeb­nie zaj­mu­je miesz­ka­nie.
Rozu­miem w misce. Rozu­miem wszyst­ko.
Ale w akwa­rium?

Gru­ba prze­sa­da. Ja im dopie­ro poka­żę akwa­rium!
Olał zega­rek!
Olał wszyst­ko!
Olał bale­ron i ryb­ki!
Zanim wró­cą, miesz­ka­nie
zmie­ni się w jed­no wiel­kie gów­no.

Wsko­czy­łem na jukę, z juki na sza­fę. Gów­no
zoba­czą, a nie akwa­rium.
Jed­nym kocim ruchem to rybie miesz­ka­nie
strą­cę tam, gdzie leży zega­rek.
Jeśli ktoś tu ma dni poli­czo­ne, to tyl­ko ryb­ki,
któ­re zro­bi­ły­by wszyst­ko,

napraw­dę wszyst­ko,
abym zmie­nił się w gów­no
w czy­stej posta­ci. No, ale ryb­ki
gło­su nie mają. Akwa­rium
pięk­nym łukiem wal­nie w zega­rek
i woda zale­je miesz­ka­nie…

Te sukin­ko­ty spraw­dzi­ły wszyst­ko, całe miesz­ka­nie.
I w oba­wie o ryb­ki przy­kle­iły akwa­rium
na amen. Pie­skie życie, sło­wo daję. Gów­no kotu nie zega­rek.

[z tomu Koty. Pod­ręcz­nik użyt­kow­ni­ka, Legni­ca 2002]

Gdy już nic nie poma­ga i część audy­to­rium nadal nie rozu­mie bądź nie czu­je sesty­ny, się­gam po Maje­ra­na. Wte­dy otwie­ra­ją się wszyst­kie gło­wy i usta w uśmie­chu. Współ­cze­sna poezja może nie tyl­ko iry­to­wać, ale zaj­mo­wać i bawić – mówią oczy stu­den­tów dzien­ni­kar­stwa. I jakich­kol­wiek innych stu­den­tów też. Dopie­ro po „lek­cji” Maje­ra­na zaczy­na­ją pisać, prze­sta­ją być tacy spię­ci. Jadą rów­no. Za chwi­lę albo na następ­nych zaję­ciach czy­ta­ją swo­je sesty­ny. Lek­kie, łatwe, bez stra­chu. Nikt z nich oczy­wi­ście nie jest w sta­nie dogo­nić mistrza w bra­wu­rze, inte­li­gen­cji, bły­sko­tli­wo­ści i opa­no­wa­niu warsz­ta­tu. Wia­do­mo, każ­dy po swo­je­mu, pod nie­co innym „kątem prze­szu­ku­je miesz­ka­nie”. Wła­ści­wie po co? By tra­fić na gów­no? Bywa i tak. Choć nie­któ­rym przy­da­rza się zega­rek. A jesz­cze innym – mądry, gada­ją­cy kot. Tak że pamię­taj, popu­la­ry­za­to­rze mło­dy, gdy ci audy­to­rium zasy­pia przy współ­cze­snej poezji, nie­chyb­nie zbu­dzisz ich Maje­ra­nem. Jego Lek­cją 15.