05/04/21

Kartoteka 25: Wiersze (8)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Mar­cin Sen­dec­ki
[Wszyst­ko]

Wszyst­ko mniej­sze. Wysia­dłem z tram­wa­ju
i porów­nu­ję kra­jo­braz z instruk­cją. Kiosk.
Gaw­ron. Dziew­czyn­ka wkła­da w usta dwa
różo­we pal­ce. Nie spo­sób się zgu­bić.
Drzwi brzyd­kie. Scho­dy brud­ne. Poli­czy­łem
stop­nie: czte­ry, więc bru­du nie­wie­le. Dzwo­nię.
Zosta­ję tam, wewnątrz. Wycho­dzę. Ciem­niej. Nie
ma nawet śnie­gu. Nie­zbyt dobrze widać, ale
prze­czy­ta­łem, że tram­waj się zja­wi
za dwa­na­ście minut. W kie­sze­ni mam książ­kę,
zapał­ki i tytoń. Nic mi nie wia­do­mo.

[z tomu Z wyso­ko­ści. Par­ce­le, Wro­cław 2006]

Wra­cam do począt­ków pew­nej for­ma­cji – nie poko­le­nio­wej, ducho­wej, spo­łecz­nej itd. – któ­rą nazwał­bym „for­ma­cją wier­sza”. Tak, jak obja­wi­ła mi się nagle w środ­ku lat 80. za spra­wą mini­ma­li­stycz­nych zapi­sów Sen­dec­kie­go, ale i Korn­hau­se­ra, Zadu­ry, Som­me­ra czy Bicu­le­wi­cza. Czło­wiek wte­dy nie zda­wał sobie spra­wy z tego, jak waż­ne tek­sty czy­ta. Donio­słe dla dal­sze­go roz­wo­ju, dla tego, co nastą­pi­ło w „skłon­no­ściach wier­sza”, skłon­no­ściach pew­ne­go sty­lu i nur­tu poezjo­wa­nia: „wszyst­ko mniej­sze”, ale bar­dziej odczu­wal­ne, dotkli­we, wyra­zi­ste. Jak rze­czy draż­nią­ce powie­kę, uwie­ra­ją­ce w kie­sze­ni. Ich szyb­kie, trium­fal­ne spi­sy wyczer­py­wa­ły pra­gnie­nie rze­czy­wi­sto­ści. Mówię o odczu­ciach poetyc­kie­go szczy­la, któ­rym wte­dy byłem. Dla któ­re­go Sen­dec­ki rze­czy­wi­ście coś odkry­wał. Poza regu­łą egzal­ta­cji i natchnie­nia. Asce­za, mini­ma­lizm, rze­czo­wość, powścią­gli­wość, instruk­cje za każ­dym razem od nowa dosto­so­wy­wa­ne do sytu­acji. Wyro­ki wyko­ny­wa­ne z dość kamien­ną twa­rzą.


Łukasz Jarosz
Pocz­tów­ka z Euro­py

Obo­je powta­rza­li: nam się to nie zda­rzy.
Trzy­ma­jąc się za ręce patrzy­li, jak ście­ki z far­biar­ni
bru­dzą na gra­na­to­wo rze­kę.
Ich cór­ka wyszła tydzień temu, koło łóż­ka wciąż
leżą jej spodnie ze śla­da­mi wtar­tej tra­wy.

Ojciec pluł obgry­zio­ny­mi paznok­cia­mi,
potem wyszedł zbi­jać sople nad oknem sypial­ni.
Ona była spo­koj­na, sta­ran­nie dobie­ra­ła sło­wa,
bez­gło­śnie roz­ło­ży­ła tale­rzy­ki na ser­nik.
Roz­pła­ka­ła się dopie­ro, gdy włą­czo­no kame­rę.

[z tomu Bia­ły tydzień, Wro­cław 2007]

Jarosz bywa bar­dziej dosłow­ny, dokład­ny. Tutaj naj­wy­raź­niej nie chce. Dro­bi szcze­gó­ły, wypa­tru­jąc, jakie zle­cą się pierw­sze sko­ja­rze­nia. W jego mikro­świe­cie nagle poja­wia­ją się media, za chwi­lę ktoś włą­czy kame­rę. A to nie jest dobre dla porząd­ku małe­go świa­ta. To jest przy­czy­na roz­chwia­nia, zde­rze­nia z czymś prze­kra­cza­ją­cym, ogrom­nym jak Euro­pa i jej odbi­cie na pocz­tów­ce. Bo wyda­rze­nia, choć­by naj­mniej­sze, mie­ści­ły się do tej pory w natu­ral­nym porząd­ku. Jarosz o takim porząd­ku naj­czę­ściej pisze, delek­tu­je się nim, kon­tem­plu­je har­mo­nij­nie sple­cio­ne sekun­dy. Tu coś zde­rzył, una­ocz­nił dra­mat, pozo­sta­wił tajem­ni­cę. Bar­dziej nie­po­ko­ją­cą niż zazwy­czaj.


Anna Pod­cza­szy
Pełen

Prze­cież ten dom jest pełen życia; co krok
leżą jego frag­men­ty: ręka tu, tam noga,
na samym środ­ku powie­ka.
Julia ma całą szu­fla­dę ciał od lalek: chce jesz­cze.

Mia­ło być jesz­cze, ale poszło. Prze­cież ten
dom jest pełen, cze­go chcesz wię­cej, kobie­to.
Ala ma sza­fę wypcha­ną suk­nia­mi, chęt­nie
doło­ży jesz­cze te dwie, co tam

upa­dły. Prze­cież ten dom jest; co
krok leżą płyt­ki, okna, sufi­ty i kra­wę­dzie; prze­strze­nie
pła­skie i nie­pła­skie, nie­ład­ne obok ład­nych
w bez­ła­dzie. Wsta­łam i patrzę
na sie­bie
w lustrze.

[z tomu mniej, wię­cej, Wro­cław 2007]

Marze­nie o sca­le­niu doznań, roz­sy­pa­nych jak kloc­ki na dywa­nie, w jed­no, w jeden „dom”. Domów może być wie­le nawet wte­dy, gdy mówi­my o jed­nej i tej samej budow­li. To zale­ży, kto mówi, kto wkła­da weń swo­je nadzie­je. Wyda­je się, że nadzie­je były duże, teraz są zastrze­że­nia. Coś mia­ło być, ale poszło. Zawsze coś idzie, odcho­dzi, odsta­je. A dom powi­nien być sta­bil­ny, lepiej zno­sić jakie­kol­wiek pró­by podzie­le­nia. Taka jest hipo­te­tycz­na odpo­wiedź na pyta­nie, „cze­go chcesz wię­cej, kobie­to”. To jest dom opo­wie­dzia­ny sło­wa­mi kobie­ty, któ­rej bra­ku­je słów. Jakaś nar­ra­cja o domu, rodzi­nie, o sta­bi­li­za­cji wypa­li­ła się, zawio­dła. Pod­cza­szy sca­la oca­la­łe frag­men­ty, przy­glą­da się, jak bar­dzo nie przy­sta­ją. Kobie­ta patrzy na sie­bie, lecz w lustrze odbi­ja się tro­ska o całość, a nie tyl­ko o jej wybra­ne kawał­ki. Obo­wią­zek miło­ści (peł­nej, całej) mimo wszyst­ko.