Kartoteka 25: Wiersze (9)
Karol Maliszewski
Strona cyklu
Kartoteka 25: WierszeKarol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.
Jacek Dehnel
FOTO-FILM, A. Cechnowski,
ŁÓDŹ, Przejazd 24, tel. 457–23
Jest jeszcze Żyd z wełnistą brodą, pod kołpakiem
przymocowaną zmyślnie sznurkiem, i jest Turoń
w futrze – resztce paradnej szuby z Petersburga,
jest Ksiądz, zupełnie żywy, chociaż już na czarnym
tle tablicy; Królowie, jak przez wszystkie wieki
szkolnych przedstawień: karton z pozłotką i berła
z toczonych nóg od krzeseł. Obok Pastuszkowie
w wyszywanych kubrakach, jeden z kapeluszem
zawadiacko spuszczonym na dziewięcioletnie
oko. Jest góra bieli i szychu i pierza:
krążki twarzy w ogólnym puchu anielskości,
przepaski z promykami na lśniących, dokładnie
wyszczotkowanych włosach – a im wyżej w górę,
tym więcej Gwiazd, pod sufit ich graniaste głowy
(grać ogony w Jasełkach – choćby i komety –
cóż, to może naznaczyć raz na całe życie).
Tylko ona, w zawoju, z plastikową lalką,
patrzy dalej i głębiej i mocniej i straszniej
nad pudłem aparatu, głową preceptora;
jest rok trzydziesty siódmy. Brakuje w obsadzie
Diabła i Śmierci. Idą przez skute jeziora.
Warszawa, 2 IX 2005
[z tomu Brzytwa okamgnienia, Wrocław 2007]
Z tego, co kolekcjonuje poeta, nieraz coś ważnego wynika dla uprawianej przezeń sztuki. W moim ulubionym tomiku Dehnela w kilku miejscach natrafiamy na interesujące efekty kolekcjonowania starych fotografii. Kolekcjonowania i komentowania. Trudno o lepszy, bardziej poruszający opis. Dzięki poecie ta fotografia ożyła i już nigdy nie wróci do bezruchu, będzie żyć zawsze, ilekroć zajrzymy do wiersza. Ekfraza musi być po coś, musi wstrząsać, inaczej staje się tylko ćwiczeniem stylistycznym. Sugestywny opis każdej postaci po kolei i wreszcie całej grupy w pierwszej części zderza się niesłychanie mocno z opisem tej jednej, samotnej, drobnej postaci w drugiej części utworu. Bo co innego „grać ogony w Jasełkach”, zaś coś zupełnie innego być choć raz Matką Boską i „patrzeć dalej i głębiej i mocniej i straszniej”. Tak, jak patrzy Dehnel w swoich najlepszych wierszach. Bo zawsze coś idzie przez „skute jeziora”, upominając się o miejsce w obsadzie, a potem obrazie. Poeta jest po to, by zauważyć to wcześniej, by dzwonić na trwogę. Ale kto go teraz słucha?
Roman Honet
ta czerń nazywa się ziemia
a jej trumna –
łuna, nad którą goi się niebo. chłopcy
unoszą zwęglone rowery, soczystą uprząż
ostrężyn. to oddalanie się od pierwszych
dokładnie zaznaczonych miejsc na planie
pewnego odległego wieczoru, rubin
moszczący się w butlach, blask
cyny. wkrótce ktoś po nas przyjdzie
i z żarliwością będzie odtwarzał przebieg sezonów,
wyjaśniał zawiłe gry. na razie
warto dotykać wytartej skóry na łokciach,
trwać w trawie,
grzebać w grobach
[z tomu moja, Wrocław 2008]
Ważne są sepiowe fotografie – wspomnienia pewnego lata. Cień śmierci dookreśla pointy. Kolor czarny rywalizuje z czerwonym. I jest wtedy tak, jakby nad czarną ziemią unosiła się czerwona łuna, tutaj określana jako trumna. „Jej trumna” to trumna ziemi czy kogoś, kto umarł tego pamiętnego lata? Jak widać, zaczynają się kłopoty, ale to właśnie stanowi o interesującej wieloznaczności tej poezji. Lato staje się figurą dzieciństwa i tego wszystkiego, co było kiedyś soczyste i świeże, zaś obecnie jawi się jako zwęglone, spopielone. Mowa jest o kimś, kto podsumuje i zbierze doświadczenia dzieciństwa, czerń i czerwień. Ta ostatnia kojarzy się nie tylko z przelaną krwią i dziecięcym bliznami, ale również z winem „moszczącym się w butlach”. Wino dojrzewa, a bohaterowie dziecięcych zabaw dorastają, unosząc w sercach „dokładnie zaznaczone miejsca”. Ciekawa będzie konfrontacja naszych prywatnych historii z opisem kogoś, kto po latach z dystansu „będzie to odtwarzał” i „będzie to wyjaśniał”. W gruncie rzeczy pozostaje tymczasowość – trwanie i grzebanie pośród wspomnień i kolorów.
Krzysztof Jaworski
Miejsce urodzenia
Był tu Ginsberg, Jaruzelski i papież.
Ginsberg jest pedałem, Jaruzelski generałem a papież Polakiem.
Literatura też łaskawa, parę niepochlebnych wierszy
z nazwą w tytule: Witkacy, Lenartowski; kilka
pomników, kilka ulic, które jeszcze
nie noszą mojego nazwiska.
Dzień swoje dłonie pracowicie zaciera. Natchnienie
trzeba tu czerpać z wybrzuszeń terenu, zasadzić
dom, spłodzić drzewo, zbudować syna. Błąkam się
jak tramwaj i myślę. Jakie to życie głupie –
Witkacy się otruł, Lenartowski mnie straszy
trzydziestką i Karczówką.
Ostatecznie niech stracę, wdrapuję się na piętro,
wystawiam łeb przez okno a tam ptaki
jakieś takie chude, postrzępione,
siedzą na antenach. Za granicą w pewnym
muzeum kultur wschodnich też widziałem ptaka.
Stał na jednej nodze na kamieniu i ćwiczył zen.
Sprawdzałem co pięć minut czy się nie rusza.
Podawano wschodnie herbaty. Nie ruszał się.
Ćwiczył zen. Ale to było kłamstwo, bo okazało się
kiedy wychodziłem, że ptak był wypchany.
No i tak. Andrzej chce wyjechać
do Kudowy.
Czy tam wypychają ptaki?
[z tomu Drażniące przyjemności, Wrocław 2008]
Niedługo któraś z kieleckich uliczek będzie nosić nazwisko Krzysztofa Jaworskiego. Święcie w to wierzę. Uważałbym jednak z tą świętością. W literaturze nie ma nic świętego – to jedno z programowych haseł poezji kieleckiego twórcy. Ale faktem jest, że mało kto pamięta Andrzeja Lenartowskiego czy Henryka Jachimowskiego, a o Krzysztofie Jaworskim wciąż się mówi. Gdyby zapytać przeciętnego czytelnika o kielecką literaturę, to pobladłby śmiertelnie. Został tylko Jaworski. Co za ironia losu – największy sowizdrzał i prześmiewca także mitu „małej ojczyzny” zostaje jej „czołowym przedstawicielem”. I rzeczywiście zasługuje na swoją ulicę, a może nawet już cały plac. Teraz to widać wyraźnie. W tym wierszu jest stonowany, spokojny, najmniej drwiący, refleksyjny, wręcz melancholijny – choć to brzmi głupio, gdy czyta się inne wiersze z tomu. Fraza „okazało się (…), że ptak był wypchany” długo chodzi za czytelnikiem. Mnie wciąż nie opuściła, mimo tylu lat od pierwszej lektury. To najlepsza metafora wszystkich naszych rozczarowań.