01/02/15

Kolęda klasowo uświadomiona

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Mło­dy patrzy z tym swo­im bez­brzeż­nym pół­rocz­nym zachwy­tem na świe­cą­cą się cho­in­kę (dow­cip mi się przy­po­mniał, głu­pi, ale nie­zmien­nie mnie śmie­szą­cy: „- Mamo, cho­in­ka się pali! – Syn­ku, nie mówi się, że się cho­in­ka pali, tyl­ko że się się świe­ci. – No dobra… mamo, firan­ki się świe­cą!”), może już sie­dzieć na kola­nach u taty, a tata śpie­wa mu kolę­dy. Lubię śpie­wać tak w ogó­le i lubię też kolę­dy, a że – jak twier­dzą ci jesz­cze mi życz­li­wi – głos mam podob­no nie­naj­gor­szy, więc tym bar­dziej… Na czas bożo­na­ro­dze­nio­wy kolę­dy zastę­pu­ją mi inne reper­tu­ary, z ojcow­skie­go obo­wiąz­ku (i dla nie mniej ojcow­skiej przy­jem­no­ści) nuco­ne syno­wi – tak­że w tych celach naj­bar­dziej prag­ma­tycz­nych, czy­li jako koły­san­ki, bo prze­cież nic tak pięk­nie nie uko­ły­sze do snu jak Lulaj­że, Jezu­niu…, Gdy ślicz­na Pan­na czy Jezus malu­sień­ki… A gdy przyj­dzie mi w ocze­ki­wa­niu na sen (nie mój, choć wia­do­mo – róż­nie to bywa…) prze­śpie­wać to samo z dzie­sięć razy, gdy nie sły­szę (albo i po pro­stu nie arty­ku­łu­ję) już słów, zawsze ogar­nia mnie zachwyt nad mądrym pięk­nem kolę­do­wych melo­dii – nad ich dale­ki­mi od bana­łu metrum i melo­dy­ką, nad wyma­ga­ją­cy­mi inter­wa­ła­mi, nad tym, jak świet­nie koja­rzą się one z tym, żad­nym innym, tek­stem. To samo zachwy­ce­nie – tak na mar­gi­ne­sie – towa­rzy­szy mi też przy dostoj­nych, ale też już powścią­gli­wie rado­snych pie­śniach adwen­to­wych, przy entu­zja­stycz­nym pato­sie śpie­wów wiel­ka­noc­nych, zwłasz­cza zaś przy nie­koń­czą­cych się molo­wych fra­zach lamen­ta­cji wiel­ko­post­nych, prze­no­szą­cych hiper­wen­ty­lo­wa­ne­go śpie­wa­ka w rejo­ny jakiejś zaziem­skiej kon­tem­pla­cji.

Moją ulu­bio­ną kolę­dą od dość wcze­sne­go dzie­ciń­stwa pozo­sta­je Bóg się rodzi…, czy­li Fran­cisz­ka Kar­piń­skie­go Pieśń o Naro­dze­niu Pań­skim. No wła­śnie: autor­stwo tek­stu pie­śni nie pozo­sta­wia żad­nych wąt­pli­wo­ści – naj­zna­ko­mit­sze pió­ro pol­skie­go sen­ty­men­ta­li­zmu nakre­śli­ło ją w Dubiec­ku na uży­tek swe­go wyda­ne­go w 1792 roku w Supra­ślu zbio­ru Pie­śni naboż­nych; jesz­cze w tym samym roku pieśń zosta­ła po raz pierw­szy – wespół z inny­mi wier­sza­mi z tomu – wyko­na­na w Bia­łym­sto­ku. Tro­chę wię­cej nie­ja­sno­ści ota­cza spra­wę autor­stwa melo­dii – a prze­cież to wła­śnie te moc­no akcen­to­wa­ne tak­ty polo­ne­za pory­wa­ły moją dzie­cię­cą wraż­li­wość, gdy dołą­cza­łem do tłu­mu śpie­wa­ją­ce­go zdej­mu­ją­ce mnie słod­ką zgro­zą (bo nie do koń­ca zro­zu­mia­łe) sło­wa: „Bóg się rodzi, moc tru­chle­je; / Pan nie­bio­sów obna­żo­ny, / Ogień krzep­nie, blask ciem­nie­je; / Ma gra­ni­ce nie­skoń­czo­ny”. Do tego nie­zro­zu­mie­nia wal­nie przy­kła­da­ła się – oczy­wi­ście – intu­icyj­na led­wie zna­jo­mość tek­stu: nie było wte­dy jesz­cze w naszym wiej­skim kościół­ku nawet rzut­ni­ka, czy­tać nie potra­fi­łem, a tek­sty wszel­kie­go naboż­ne­go śpie­wa­nia wcho­dzi­ły po pro­stu przez osłu­cha­nie. Stąd pew­nie zamiast „moc” śpie­wa­łem „noc” (teraz dopie­ro widzę – ale heca! – że to taka sama omył­ka, na jakiej zawie­sza się naj­istot­niej­szy sens 9 sce­ny II aktu Wese­la Wyspiań­skie­go), „Pan nie­bio­sów” był u mnie pew­nie raczej „obra­żo­ny”, no i – o ile pamięć za bar­dzo mi tu nie kon­fa­bu­lu­je – ten­że Pan miał, cokol­wiek mate­ma­tycz­nie dziś mi brzmią­ce, „gra­ni­ce nie­skoń­czo­ne”. Naj­sil­niej orał mi jed­nak wyobraź­nię ten wers czwar­ty, o krzep­ną­cym ogniu i ciem­nie­ją­cym bla­sku – i może jesz­cze ten pierw­szy ze stro­fy dru­giej: „Cóż masz, nie­bo, nad zie­mia­ny” (ten z kolei pew­nie sły­sza­ny jako „Cóż masz – nie­bo nad zie­mia­mi”, o ile nie jesz­cze gorzej). I kie­dy tak sobie myślę o tym moim pół­świa­do­mym zafa­scy­no­wa­niu Pie­śnią o Naro­dze­niu Pań­skim, ogar­nia mnie wiel­ki sza­cu­nek dla talen­tu Kar­piń­skie­go – bo prze­cież, jak się oka­zu­je, nie potrze­bo­wa­łem teo­re­tycz­nej wie­dzy o poety­ce i reto­ry­ce, o wszyst­kich tych para­le­li­zmach czło­nów skła­dnio­wych, hiper­bo­lach, oksy­mo­ro­nach, ana­ko­lu­tach, by gdzieś pod (a może i ponad) zro­zu­mie­niem ode­brać je i prze­żyć naj­in­ten­syw­niej, jak się tyl­ko da.

Naj­czę­ściej w kościo­łach śpie­wa się pierw­szą, dru­gą i ostat­nią – pią­tą – stro­fę Pie­śni o Naro­dze­niu Pań­skim; cza­sem może jesz­cze trze­cią, ale raczej nie (przy oka­zji śpie­wa­nej pod­czas wigi­lii tej pią­tej, mój szwa­gier śmiał się kie­dyś, że to dopie­ro były cza­sy: kie­dy w ramach modłów o dobro­stan domu i majęt­no­ści moż­na jesz­cze wspo­mi­nać o „wszyst­kich” , czy­li – w domy­śle – rów­nież sta­no­wią­cych część nasze­go sta­nu posia­da­nia, wio­skach i mia­stach; zabaw­nie jed­nak robi się dopie­ro wte­dy, gdy się zoba­czy, że te dwu­znacz­nie nie­kon­kret­ne „nasze” poja­wi­ły się nie bar­dzo wia­do­mo kie­dy; we wszyst­kich dostęp­nych mi dzie­więt­na­sto­wiecz­nych wer­sjach kolę­dy owe „wio­ski z mia­sta­mi” są „Two­je”, czy­li bez­dy­sku­syj­nie Boże). Tak czy ina­czej – od pew­ne­go momen­tu zaczę­ło mnie strasz­nie iry­to­wać takie obrzy­na­nie kolęd (takoż wspo­mnia­nych uprzed­nio pień adwen­to­wych, wiel­ko­post­nych, wiel­ka­noc­nych); po tro­sze z sza­cun­ku do pięk­na tek­stu, któ­re­go czę­ści się z leni­stwa i wygo­dy pozwa­la znik­nąć w nie­pa­mię­ci (choć żyje­my w cza­sach wszel­kich utrwa­la­czy wszyst­kie­go, co napi­sa­ne, pie­śni reli­gij­ne – za nic mając sobie Zeit­ge­ist - nadal żyją przede wszyst­kim w kru­chych bio­to­pach tego, co pamię­ta­ne), po tro­sze dla­te­go, że bar­dzo czę­sto w ten spo­sób przy­kro­jo­na pieśń tra­ci wszel­ki – zwłasz­cza zaś nar­ra­cyj­ny i teo­lo­gicz­ny – sens. Tak zatem sta­ram się – rów­nież teraz, dla syna – śpie­wać w cało­ści, docie­rać do tych pomi­ja­nych frag­men­tów. I kie­dy tak sobie-nie-sobie śpie­wa­łem trze­cią i czwar­tą zwrot­kę Bóg się rodzi…, coś mnie zasta­no­wi­ło.

Naj­więk­sza tajem­ni­ca Naro­dze­nia to oczy­wi­ście para­doks – nie­po­ję­ty ani dla hel­leń­skiej, prze­siąk­nię­tej pla­toń­skim z ducha ide­ali­zmem, ani nawet dla o wie­le bliż­szej eko­no­mii sakra­li­za­cji mate­rii, żydow­skiej wraż­li­wo­ści meta­fi­zycz­nej – boskiej nie­skoń­czo­no­ści, któ­ra wybra­ła sobie za pomiesz­ka­nie dra­stycz­ną ułom­ność czło­wie­czej cie­le­sno­ści; to jest sed­no owej keno­sis, o któ­rej świę­ty Paweł pisał Kościo­ło­wi w mace­doń­skiej Filip­pi: „odar­cia” się Boga z wła­snej bosko­ści (spo­tka­łem się nawet z wykład­nią grec­kie­go sło­wa keno­za jako „wypróż­nie­nia”; podo­ba mi się, ska­to­lo­gicz­na dwu­znacz­ność wystar­cza­ją­co bru­tal­nie igra z bul­wer­su­ją­cą praw­dą skan­da­lu bogo­czło­wie­czeń­stwa). Aby jesz­cze bar­dziej swe ogołocenie/wypróżnienie pod­kre­ślić, Bóg rodzi się – jak powszech­nie wia­do­mo – w staj­ni (czy też w gro­cie), za pierw­sze posła­nie mając oto­czo­ny przez bydło żłób. I dalej jesz­cze, logi­ka tego uko­rze­nia pod­trzy­my­wa­na jest przez to, kim byli pierw­si świad­ko­wie Naro­dze­nia: nie ucze­ni w piśmie ni kapła­ni, nie moż­ni świa­ta tego – a paste­rze; ten oksy­mo­ro­nicz­ny Bóg naro­dzo­ny jako wła­sne prze­ci­wień­stwo, jako czło­wiek, przyj­mu­je swe czło­wie­czeń­stwo w peł­ni, dając się roz­po­znać tym, któ­rym nic z nie­do­god­no­ści czło­wie­czej kon­dy­cji nie zosta­ło oszczę­dzo­ne.

Jakoś niby się o tym wie, niby ci paste­rze tacy oczy­wi­ści (wszak już w pocho­dzą­cym z poło­wy XV wie­ku tek­ście dru­giej bodaj co do star­szeń­stwa kolę­dy pol­skiej, w dru­giej jej zwrot­ce czy­ta­my: „Pastusz­kam się anjoł zja­wił / A jim nowi­ny powie­dział, / Eż się naro­dzi­ło Dzie­cię, / Jeż sły­nie po wszem świe­cie”), ale jakoś nigdy nie zasta­na­wia­łem się nad – prze­pra­szam za wyra­że­nie – kla­so­wo co naj­mniej nie­bez­piecz­nym, rewo­lu­cyj­nie wrzą­cym sen­sem paster­skie­go pierw­szeń­stwa przy świad­ko­wa­niu Cudo­wi. No i kla­so­wo uświa­do­mio­ny zosta­łem dopie­ro przez te dwie zapo­mnia­ne stro­fy Pie­śni o Naro­dze­niu Pań­skim.

Czę­sto pod­kre­śla się zwią­zek kolęd z żywio­łem ludo­wym, ale nie daj­my się ocza­ro­wać: więk­szość tek­stów do pie­śni bożo­na­ro­dze­nio­wych pisa­li jeśli już nie wprost nobi­les, to przy­naj­mniej ludzie, któ­rzy – z tytu­łu swe­go wykształ­ce­nia bądź sta­no­wej przy­na­leż­no­ści do ducho­wień­stwa – ze świa­tem doświad­cze­nia pol­skie­go chło­pa nie mie­li wie­le wspól­ne­go; owszem, auto­rów więk­szo­ści kolę­do­wych wier­szy nie zna­my (choć nazwi­ska tych, któ­rych aku­rat zna­my – jak Teo­fil Lenar­to­wicz czy Piotr Skar­ga – mówią same za sie­bie), ale wystar­czy posłu­chać, by zorien­to­wać się, że wycho­dzi­ły one spod piór ludzi o mini­mal­nym bodaj wier­szo­pi­skim i teo­lo­gicz­nym wyro­bie­niu. I u nich jakoś to dzi­wo – pro­stac­cy pastusz­ko­wie wie­dze­ni przez anio­ła przed obli­cze Dzie­cię­cia – nie wyda­je się czymś dziw­nym, zda­ją się oni nie wyzy­ski­wać w peł­ni spo­łecz­nie wywro­to­we­go poten­cja­łu Wyda­rze­nia; dzie­je się tak choć­by (a może nawet przede wszyst­kim) z tego powo­du, że sce­ne­rię paster­skie­go pokło­nu opi­sa­ną przez świę­te­go Łuka­sza zamy­ka­ją oni w nie­dia­lek­tycz­nej prze­strze­ni kla­so­wo-sta­no­wej homo­ge­nicz­no­ści: jak pastusz­ko­wie – to tyl­ko pastusz­ko­wie, jak kró­lo­wie – to wyłącz­nie kró­lo­wie. Nawet jeśli spo­ty­ka­ją się w jed­nej pie­śni, to w osob­nych zwrot­kach; a jeśli nawet jest to jed­na stro­fa – to wyda­ją się, spo­wi­ci bla­skiem Wyda­rze­nia, nie dostrze­gać nawza­jem, nie doty­kać. Niczym w mecha­nicz­nej szop­ce: z lewa do pra­wa suną sobie chło­pi, paste­rze, Sar­ma­ta, Cyga­nie, góra­le, kra­ko­wia­cy… nie­ubła­ga­ne pra­wo mecha­ni­zmu trzy­ma ich na ści­śle wymie­rzo­ny dystans, usta­wia w sto­sow­nej kolej­no­ści, któ­rej szcze­gól­ne­go zauto­ma­ty­zo­wa­ne­go uro­ku nic nie jest w sta­nie zakłó­cić.

U Kar­piń­skie­go tym­cza­sem – w stro­fie trze­ciej – czy­ta­my: „W nędz­nej szo­pie uro­dzo­ny, / Żłób mu za koleb­kę dano; / Cóż jest, czym był oto­czo­ny? / Bydło, paste­rze i sia­no”. To się jesz­cze mie­ści w kon­wen­cji opi­su bożo­na­ro­dze­nio­we­go skan­da­lu keno­zy: jest „nędz­na szo­pa”, jest „żłób” jako kary­ka­tu­ra koleb­ki. Budu­ją­ca para­le­lizm, dwa­kroć powtó­rzo­na w reto­rycz­nym pyta­niu z trze­cie­go wer­su par­ty­ku­ła pytaj­na („cóż”, „czym”) wzmac­nia efekt zamknię­tej w accu­mu­la­tio, tym razem trój­wy­ra­zo­wej odpo­wie­dzi z wer­su czwar­te­go… Coś mniej oczy­wi­ste­go dzie­je się jed­nak w wer­sach kolej­nych: „Ubo­dzy! Was to spo­tka­ło / Witać go przed boga­cza­mi”. Sło­wo klu­czo­we to owo „przed” – w dobrze naoli­wio­nym jaseł­ko­wym mecha­ni­zmie odda­wa­nia pokło­nu Naro­dzo­ne­mu coś zgrzy­ta, coś dia­lek­tycz­nie zaczy­na iskrzyć: „ubo­dzy” zysku­ją na god­no­ści, zaczy­na­ją prze­ma­wiać wła­snym gło­sem, a ta świa­do­mość wła­snej sta­no­wej kon­dy­cji jawi się wła­śnie w koli­zji z „bogac­twem”, w uprzy­wi­le­jo­wa­niu „ubó­stwa” jako tego, któ­re lepiej kore­spon­du­je z nędzą Boga sta­ją­ce­go się czło­wie­kiem; nędzą tym bar­dziej nędz­ną, im więk­sza była uprzed­nia chwa­ła bóstwa (a ta jest wszak nie­skoń­czo­na…).

Jak­by ktoś miał wąt­pli­wo­ści co do inten­cji Kar­piń­skie­go, to roz­wie­wa je zwrot­ka czwar­ta: „Potem i kró­le widzia­ni / Cisną się mię­dzy pro­sto­tą, / Nio­sąc dary Panu w dani / Mir­rą, kadzi­dło i zło­to”. Kró­le są „potem” – to tyl­ko, na pra­wach pro­ste­go prze­ciw­sta­wie­nia, wzmoc­nie­nie efek­tu owe­go „przed”, któ­re sta­ło się przy­wi­le­jem „ubo­gich” ze stro­fy wcze­śniej­szej; ale napraw­dę moc­ne jest to „cisną się mię­dzy pro­sto­tą”, moc­ne i dziś, a co dopie­ro z per­spek­ty­wy poety, żyją­ce­go w monar­chicz­nej rze­czy­wi­sto­ści sprzed lat ponad dwu­stu. Wyobra­ża ktoś to sobie? Jego Wyso­kość, kró­lew­ski maje­stat tak bar­dzo pozba­wio­ny należ­nej mu spo­łecz­nej pozy­cji, że musi się gdzie­kol­wiek prze­ci­skać mię­dzy swy­mi pod­da­ny­mi (zapew­ne cuch­ną­cy­mi brud­nym cia­łem, nie­pra­ną odzie­żą i owczym łaj­nem)? Rze­czy­wi­stość feu­dal­na, sta­no­wa – orga­ni­zu­ją­ca w kwe­stiach fun­da­men­tal­nych struk­tu­rę spo­łe­czeństw  euro­pej­skich z grub­sza od śre­dnio­wie­cza do rewo­lu­cji fran­cu­skiej, czy­li przez co naj­mniej (baga­te­la!) tysiąc lat – nie tyl­ko uprzy­wi­le­jo­wy­wa­ła poszcze­gól­ne sta­ny, usa­da­wia­jąc je w pio­no­wej hie­rar­chii waż­no­ści, one je rów­nież ści­śle od sie­bie sepa­ro­wa­ła: rze­czy­wi­stość chłop­ska musia­ła być czymś nie­do­świad­czal­nym dla nobi­li, świat dwo­ru kró­lew­skie­go musiał kon­sty­tu­ować się w świa­do­mo­ści miesz­cza­ni­na jak sen jaki zło­ty. Ina­czej wszak cała hie­rar­chia nie mia­ła­by sen­su: kie­dy w słyn­nym pas­su­sie z Lal­ki Bole­sła­wa Pru­sa ary­sto­krat­ka Iza­be­la Łęc­ka dozna­je zgro­zy na widok ludzi pra­cu­ją­cych w fabry­ce, zgro­za ta pły­nie z – jak­by powie­dzie­li freu­dy­ści – trau­ma­to­gen­ne­go, nie­ubez­pie­czo­ne­go dotknię­cia tego, co jest das Unhe­im­li­che, „nie­sa­mo­wi­te”, czy­li byto­wo, isto­to­wo inne.  A prze­cież nie idzie tu o hie­rar­chię byle jaką – porzą­dek sta­no­wy jest wszak obcią­żo­ny sank­cją meta­fi­zycz­ną, nie-z-tego-świa­ta pocho­dzi i nie nam, ludziom, docie­kać jego zasad­no­ści (we wspo­mnia­nej powy­żej fan­ta­sma­go­rii Łęc­kiej oswo­je­nie „nie­sa­mo­wi­te­go” doko­nu­je się w dro­dze zro­zu­mie­nia, że tak potwor­na rzecz jak pra­ca musi być karą za grzech – prze­to sama Bela, powab­na figu­ra­cja naj­istot­niej­sze­go sen­su kla­sy próż­nia­czej, sama loku­je się po stro­nie tego co boskie, raj­skie, bez­grzesz­ne…). A zatem ten pro­sty gest Kar­piń­skie­go – kre­acja obra­zu moż­nych, któ­rych miej­sce jest „potem”, zmu­szo­nych do tego, by „cisnąć się” w tłu­mie swych pod­da­nych – to prze­ni­co­wa­nie i spo­łecz­ne­go, i meta­fi­zycz­ne­go porząd­ku świa­ta, któ­ry musi oka­zać swą napu­szo­ną ilu­zo­rycz­ność w obli­czu nie­by­wa­łej, abso­lut­nej aber­ra­cyj­no­ści Cudu, po któ­rym nic już nie będzie takie samo – Żyd prze­sta­nie odróż­niać się od Gre­czy­na, nie­wol­ny nie będzie nikim innym niż ten, któ­ry cie­szy się wol­no­ścią.

I zapew­ne w imię tego wła­śnie boże­go nico­wa­nia naszych śmie­chu war­tych urosz­czeń (do któ­rych z zaiste parad­nym napu­sze­niem zwy­kli­śmy się bez­gra­nicz­nie moc­no przy­wią­zy­wać), „Bóstwo” – jak czy­ta­my w kolej­nych wer­sach inkry­mi­no­wa­nej zwrot­ki Pie­śni o Naro­dze­niu Pań­skim - „to razem zmie­sza­ło / z wie­śnia­czy­mi ofia­ra­mi”. No wła­śnie: zmie­sza­nie. Nic – takie samo, wszyst­ko – nowe. W obli­czu tego, co cał­ko­wi­te – jak będzie w nie­co wię­cej niż pół wie­ku po Wyda­rze­niu pisał Paweł – ustą­pić musi to, co czę­ścio­we. Pro­te­za spo­łecz­ne­go ładu w posta­ci sta­no­wej idei hie­rar­chicz­nej sepa­ra­cji oka­zu­je się pro­te­zą wła­śnie, któ­rą odrzu­ca­my oświe­tle­ni łaską cudow­ne­go ozdro­wie­nia.

No więc tak mi się pomy­śla­ło przy tego­rocz­nym śpie­wa­niu kolęd – śpie­wa­niu innym niż zwy­kle, ale któ­re koń­czy się jak zawsze, w czter­dzie­ści dni po Cudzie, w dzień Oczysz­cze­nia i Ofia­ro­wa­nia, na Grom­nicz­ną… Oczy­wi­ście rady­kal­ne­go mark­si­stow­skie­go tonu tego, co powy­żej napi­sa­łem, nie nale­ży trak­to­wać ze stu­pro­cen­to­wą powa­gą – choć zawsze bro­nić będę tego, co w filo­zo­fii Mark­sa wyda­je mi się waż­ne i cen­ne, a czymś takim z pew­no­ścią jest nowy, bar­dziej ade­kwat­ny niż inne pod­ów­czas, język opi­su pew­nych pro­ce­sów spo­łecz­nych, w tym rów­nież tych, któ­re prze­czu­wał i któ­rych być może po czę­ści przy­naj­mniej pra­gnął urze­czo­ny ludem (a choć­by nawet tyl­ko ludu tego este­tycz­nym fan­ta­zma­tem) sen­ty­men­ta­li­sta Kar­piń­ski: nie­odrod­ne dziec­ko tego same­go ducha, pod natchnie­niem któ­re­go Jean Jacqu­es Rous­se­au spi­sał Roz­pra­wę o przy­czy­nach nie­rów­no­ści mię­dzy ludź­mi. Zresz­tą – mniej­sza z tym. Mło­dy zasnął, więc może jesz­cze zdą­żę (nucąc coraz ciszej) roze­brać cho­in­kę.