Król rektor
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
W tym roku nowym rektorem mojego uniwersytetu został profesor mikrobiologii, który 34 lata temu wyemigrował do USA z Ghany. W amerykańskim kontekście nie jest to niczym niezwykłym. Już osiem lat temu „New York Times”pisał, że wśród amerykańskich władz uniwersyteckich rośnie liczba cudzoziemców: w 2011 roku spośród 61 uniwersytetów zrzeszonych w organizacji Association of American Universities 11 miało rektorów spoza Stanów Zjednoczonych. Od tego roku prawie wszyscy moi przełożeni, z wyjątkiem kierowniczki wydziału, są imigrantami: rektor urodził się w Ghanie, prorektor w Indiach, pani dziekan na Łotwie.
A jednak nowego rektora coś w tym gronie wyróżnia. Jego biogram w programie, wydrukowanym specjalnie na dzień inauguracji jakby od niechcenia, wspomina, że dr Daniel Wubah „w życiu prywatnym” jest królem plemiennym w okręgu Breman Asikuma, tradycyjnym regionie ludu Aszanti w środkowej Ghanie, a jego królewskie imię brzmi Nana Ofosu Peko III. Ponad tą informacją zamieszczono niewielkie zdjęcie rektora w bajecznie kolorowej afrykańskiej szacie, przystrojonego wielkimi łańcuchami, bransoletami i pierścieniami, wykonanymi chyba z prawdziwego złota, bo przecież z tego kruszcu słynie region Ghany, nazywany niegdyś jako Złote wybrzeże. Czy to na pewno ten sam mężczyzna, który na poprzedniej stronie siedzi przy uniwersyteckim biurku w dobrze skrojonym europejskim garniturze i profesorskich okularach na nosie?
Ale słowo „król” jest translatorskim przekłamaniem. W oryginale jego plemienny tytuł brzmi „Safohene”, co w języku akan oznacza mniej więcej „przywódca wojenny” . To tytuł dziedziczny, nadany jego przodkowi prawie 400 lat temu za waleczność, spryt i odwagę. Dr Wubah otrzymał go dopiero w zeszłym roku, po śmierci wuja wybrano go na następcę spośród kilku pretendentów. W ten sposób został przywódcą rodzinnego klanu liczącego około 20 000 osób; ma też obowiązek zasiadać w radzie innych tradycyjnych przywódców, którzy pod przewodnictwem głównego króla Breman Asikuma rządzą całym okręgiem o populacji prawie 140 tysięcy ludzi. Dr Wubah twierdzi, że w praktyce jego „królowanie” przypomina rolę burmistrza; musi podejmować decyzje w lokalnych sprawach: budowania dróg, finansów dla szkół, rozwiązywania sąsiedzkich sporów. Codziennie o czwartej rano odbywa telefoniczne narady z pozostałymi przywódcami Breman Asikuma, żeby na bieżąco śledzić lokalne potrzeby. Podobno nie jest jedynym ghanejskim „królem”, który rządzi na odległość. Ghanejczykom niekoniecznie przeszkadzają przywódcy, którzy opuścili rodzinne strony pod warunkiem, że naprawdę dbają o swoich „podwładnych”.
Dzięki ghanejskim akcentom ceremonia zaprzysiężenia nowego rektora – jak pamiętam, zwykle sztywna i nudnawa – nabiera życia. Różne kultury spotkały się na naszym prowincjonalnym kampusie, żeby ze sobą poimprezować. Zachodnioafrykańskie bębny gawędzą z brazylijską sambą, gospel wtóruje piosenkom Mama Africa, ludowe ghanejskie Sansa Kroma przechodzi płynnie w walc ze Śpiącej królewny Czajkowskiego. Na stołach bankietowych stoją patery, na których można znaleźć amerykańskie sandwiche z indykiem, włoskie tortellini i ghanejskie fufu.
Jednak największe wrażenie robi na mnie procesja otwierająca ceremonię. Pośród profesorów w togach i biretach kroczą dwaj specjalni goście z Ghany, królowie owinięci wspaniałymi płótnami Kente i obwieszeni złotem. Każdy z nich ma przy sobie asystenta, który niesie nad nim wielki, kolorowy, wzorzysty parasol słoneczny.
Za takie widoki lubię Amerykę. Tak łatwo tutaj o nietypowe kulturowe zetknięcia, dzięki którym ujawniają się nieoczekiwane pokrewieństwa. Przypominam sobie, jak kilkanaście lat temu spacerowałam po raz pierwszy po polskiej dzielnicy w Chicago i jak zdziwiłam się, gdy niepostrzeżenie, bez żadnej wyraźnej granicy dzielnica polska zlała się jak dopływ rzeki z dzielnicą meksykańską. W sklepikach z pamiątkami Matka Boska Częstochowska z gracją przybrała postać Matki Boskiej z Guadalupe, a wielkie, jarmarczne kilimy z Janem Pawłem II pozostały takie same przy obu Najświętszych Pannach.
Teraz czuję podobne zdziwienie. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, jak blisko jest profesorskim togom do rekwizytów wojowników Aszanti! Tak, ten parasol, który ma chronić przed ostrym afrykańskim słońcem oraz obnażone ramię przyciskające barwny materiał wyglądają trochę absurdalnie na tle kapryśnego kwietniowego nieba środkowej Pensylwanii. Ale czy stroje duchownych ze średniowiecznej Europy nie wyglądają równie nielogicznie w Nowym Świecie, w którym wyższe szkolnictwo już dawno wyplątało się spod kościelnej władzy? Całe szczęście, że nie przetrwały tutaj noszone do dziś w Europie kołnierze z gronostajów, a materiał, z którego uszyte są amerykańskie togi to już nie ciężki aksamit, ale lekki, choć przyziemny poliester.
Podczas samego aktu zaprzysiężenia łańcuch od medalionu, który symbolizuje Urząd Rektora, nie chce się zapiąć, więc przedstawicielka rady uniwersytetów publicznych w Pensylwanii musi stać i przytrzymywać go na szyi rektora, kiedy ten składa przysięgę przed kanclerzem. Po przysiędze łańcuch wraca do drewnianej szkatuły, a rektor na chwilę dostaje do potrzymania berło. Muszę przyznać, że te insygnia władzy akademickiej wyglądają mniej impomująco niż – sądząc po zdjęciach ‒ rzeźbiony tron z XVII wieku, na którym dr Wubah zasiadał podczas koronacji w Ghanie. Jednak widzę jasno, że wszystkie te przedmioty – łańcuch, berło, tron – pochodzą z tej samej teatralnej rekwizytorni, która ma zaspokajać potrzebę magii i dekorum, odczuwaną najwyraźniej przez większość ludzi, niezależnie od tego, czy są mieszkańcami afrykańskiej wioski, czy profesorami amerykańskiego uniwersytetu.
Nasza tegoroczna wielokulturowa ceremonia wzbudziła bezprecedensowe zainteresowanie mediów. Uniwersytet, zwykle ignorowany przez krajowe serwisy informacyjne, nagle stał się tematem „newsów” w aż sześciu amerykańskich stacjach telewizyjnych. Ludzie od PR‑u naliczyli też jedenaście artykułów prasowych spoza Pensylwanii – głównie w gazetach amerykańskich i ghanejskich, ale także w prasie w Indiach i Nigerii.
Sceptyczna część mojego umysłu zastanawia się, o co właściwie tyle szumu. Król został rektorem. A raczej nowo wybrany rektor okazał się królem. Amerykanie mają słabość do wszelkich królów, książąt i artystokratów. Dowód w tym, że amerykańskie media zafascynowane delegacją królów mniej ekscytowały się obecnością ważniejszej chyba delegatki ‒ ambasador Ghany przy ONZ, Marthy Pobee. I tyle.
Tyle? A może chodzi jeszcze o coś innego: dla prowincjonalnego uniwersytetu amerykańskiego, położonego wśród zastygłych w czasie farm Amiszów, ghanejski król rektor pielęgnujący swój plemienny rodowód Aszanti jest symbolem otwarcia na świat. Bo w ciągu ostatnich lat zmieniła się – przynajmniej w Ameryce ‒ definicja „świata”. Na początku tego semestru studenci z Honors College (czyli ci z najlepszą średnią ocen) zaprotestowali przeciwko mojemu koledze z wydziału, bo na zajęciach z literatury światowej uczył przede wszystkim literatury zachodnioeuropejskiej i to ze znaczną przewagą literatury brytyjskiej. „Chcemy prawdziwego świata” – skarżyli się. „Chcemy też literatury z Afryki, Indii, Chin, Południowej Ameryki”. Przez dziesięciolecia pokolenia studentów bez szemrania akceptowały eurocentryczne programy edukacji, ale przyszło nowe pokolenie, które wie lepiej, ma dobrą intuicję – czuje, że puls świata tętni gdzie indziej, nie w chłodnych nadgarstkach anglosaskich dłoni.
Mój ulubiony pisarz amerykański James Baldwin napisał w eseju z 1953 roku: „Ten świat nie jest już biały i już nigdy biały nie będzie”. Kiedy obserowałam pełną energii inaugurację naszego afrykańskiego rektora miałam ochotę sparafrazować to zdanie: „Ten świat nie jest już europejski i już nigdy europejski nie będzie”. Wiem, że nie ja jedna mam tego świadomość. Wiem, że są ludzie, w których ta świadomość budzi przerażenie, prowokuje do wznoszenia flag i pochodni, wyciągania przed siebie rąk w starorzymskim pozdrowieniu lub wspierania polityków, którzy obiecują przywrócić wielkość białym narodom. A przecież nie ma się czego bać. Nieeuropejskość świata nie musi oznaczać dla Europejczyków wszechobecnego panowania obcości. Oznacza raczej, że świat zaczyna przypominać mój kampus z dnia inauguracji, gdzie każdy ma szanse ułożyć swoje kulturowe dekoracje obok tych z pozoru obcych i pooglądać je uważnie w takim nowym zestawieniu. Można wtedy dostrzec, że na fundamentalnym poziomie to, co „nasze” i to, co „obce” ma ze sobą dużo więcej wspólnego, niż nam się wydaje.