13/05/19

Król rektor

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

W tym roku nowym rek­to­rem moje­go uni­wer­sy­te­tu został pro­fe­sor mikro­bio­lo­gii, któ­ry 34 lata temu wyemi­gro­wał do USA z Gha­ny. W ame­ry­kań­skim kon­tek­ście nie jest to niczym nie­zwy­kłym. Już osiem lat temu „New York Times”pisał, że wśród ame­ry­kań­skich władz uni­wer­sy­tec­kich rośnie licz­ba cudzo­ziem­ców: w 2011 roku spo­śród 61 uni­wer­sy­te­tów zrze­szo­nych w orga­ni­za­cji Asso­cia­tion of Ame­ri­can Uni­ver­si­ties 11 mia­ło rek­to­rów spo­za Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Od tego roku pra­wie wszy­scy moi prze­ło­że­ni, z wyjąt­kiem kie­row­nicz­ki wydzia­łu, są imi­gran­ta­mi: rek­tor uro­dził się w Gha­nie, pro­rek­tor w Indiach, pani dzie­kan na Łotwie.

A jed­nak nowe­go rek­to­ra coś w tym gro­nie wyróż­nia. Jego bio­gram w pro­gra­mie, wydru­ko­wa­nym spe­cjal­nie na dzień inau­gu­ra­cji jak­by od nie­chce­nia, wspo­mi­na, że dr Daniel Wubah „w życiu pry­wat­nym” jest kró­lem ple­mien­nym w okrę­gu Bre­man Asi­ku­ma, tra­dy­cyj­nym regio­nie ludu Aszan­ti w środ­ko­wej Gha­nie, a jego kró­lew­skie imię brzmi Nana Ofo­su Peko III. Ponad tą infor­ma­cją zamiesz­czo­no nie­wiel­kie zdję­cie rek­to­ra w bajecz­nie kolo­ro­wej afry­kań­skiej sza­cie, przy­stro­jo­ne­go wiel­ki­mi łań­cu­cha­mi, bran­so­le­ta­mi i pier­ście­nia­mi, wyko­na­ny­mi chy­ba z praw­dzi­we­go zło­ta, bo prze­cież z tego krusz­cu sły­nie region Gha­ny, nazy­wa­ny nie­gdyś jako Zło­te wybrze­że. Czy to na pew­no ten sam męż­czy­zna, któ­ry na poprzed­niej stro­nie sie­dzi przy uni­wer­sy­tec­kim biur­ku w dobrze skro­jo­nym euro­pej­skim gar­ni­tu­rze i pro­fe­sor­skich oku­la­rach na nosie?

Ale sło­wo „król” jest trans­la­tor­skim prze­kła­ma­niem. W ory­gi­na­le jego ple­mien­ny tytuł brzmi „Safo­he­ne”, co w języ­ku akan ozna­cza mniej wię­cej „przy­wód­ca wojen­ny” . To tytuł dzie­dzicz­ny, nada­ny jego przod­ko­wi pra­wie 400 lat temu za walecz­ność, spryt i odwa­gę. Dr Wubah otrzy­mał go dopie­ro w zeszłym roku, po śmier­ci wuja wybra­no go na następ­cę spo­śród kil­ku pre­ten­den­tów.  W ten spo­sób został przy­wód­cą rodzin­ne­go kla­nu liczą­ce­go oko­ło 20 000 osób; ma też obo­wią­zek zasia­dać w radzie innych tra­dy­cyj­nych przy­wód­ców, któ­rzy pod prze­wod­nic­twem głów­ne­go kró­la Bre­man Asi­ku­ma rzą­dzą całym okrę­giem o popu­la­cji pra­wie 140 tysię­cy ludzi. Dr Wubah twier­dzi, że w prak­ty­ce jego „kró­lo­wa­nie” przy­po­mi­na rolę bur­mi­strza; musi podej­mo­wać decy­zje w lokal­nych spra­wach: budo­wa­nia dróg, finan­sów dla szkół, roz­wią­zy­wa­nia sąsiedz­kich spo­rów. Codzien­nie o czwar­tej rano odby­wa tele­fo­nicz­ne nara­dy z pozo­sta­ły­mi przy­wód­ca­mi Bre­man Asi­ku­ma, żeby na bie­żą­co śle­dzić lokal­ne potrze­by. Podob­no nie jest jedy­nym gha­nej­skim „kró­lem”, któ­ry rzą­dzi na odle­głość. Gha­nej­czy­kom nie­ko­niecz­nie prze­szka­dza­ją przy­wód­cy, któ­rzy opu­ści­li rodzin­ne stro­ny pod warun­kiem, że napraw­dę dba­ją o swo­ich „pod­wład­nych”.

Dzię­ki gha­nej­skim akcen­tom cere­mo­nia zaprzy­się­że­nia nowe­go rek­to­ra – jak pamię­tam, zwy­kle sztyw­na i nud­na­wa – nabie­ra życia. Róż­ne kul­tu­ry spo­tka­ły się na naszym pro­win­cjo­nal­nym kam­pu­sie, żeby ze sobą poim­pre­zo­wać. Zachod­nio­afry­kań­skie bęb­ny gawę­dzą z bra­zy­lij­ską sam­bą, gospel wtó­ru­je pio­sen­kom Mama Afri­ca, ludo­we gha­nej­skie San­sa Kro­ma prze­cho­dzi płyn­nie w walc ze Śpią­cej kró­lew­ny Czaj­kow­skie­go. Na sto­łach ban­kie­to­wych sto­ją pate­ry, na któ­rych moż­na zna­leźć ame­ry­kań­skie san­dwi­che z indy­kiem, wło­skie tor­tel­li­ni i gha­nej­skie fufu.

Jed­nak naj­więk­sze wra­że­nie robi na mnie pro­ce­sja otwie­ra­ją­ca cere­mo­nię. Pośród pro­fe­so­rów w togach i bire­tach kro­czą dwaj spe­cjal­ni goście z Gha­ny, kró­lo­wie owi­nię­ci wspa­nia­ły­mi płót­na­mi Ken­te i obwie­sze­ni zło­tem. Każ­dy z nich ma przy sobie asy­sten­ta, któ­ry nie­sie nad nim wiel­ki, kolo­ro­wy, wzo­rzy­sty para­sol sło­necz­ny.

król-rektor

Za takie wido­ki lubię Ame­ry­kę. Tak łatwo tutaj o nie­ty­po­we kul­tu­ro­we zetknię­cia, dzię­ki któ­rym ujaw­nia­ją się nie­ocze­ki­wa­ne pokre­wień­stwa. Przy­po­mi­nam sobie, jak kil­ka­na­ście lat temu spa­ce­ro­wa­łam po raz pierw­szy po pol­skiej dziel­ni­cy w Chi­ca­go i jak zdzi­wi­łam się, gdy nie­po­strze­że­nie, bez żad­nej wyraź­nej gra­ni­cy dziel­ni­ca pol­ska zla­ła się jak dopływ rze­ki z dziel­ni­cą mek­sy­kań­ską. W skle­pi­kach  z pamiąt­ka­mi Mat­ka Boska Czę­sto­chow­ska z gra­cją przy­bra­ła postać Mat­ki Boskiej z Guada­lu­pe, a wiel­kie, jar­marcz­ne kili­my z Janem Paw­łem II pozo­sta­ły takie same przy obu Naj­święt­szych Pan­nach.

Teraz czu­ję podob­ne zdzi­wie­nie. Nigdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łam, jak bli­sko jest pro­fe­sor­skim togom do rekwi­zy­tów wojow­ni­ków Aszan­ti! Tak, ten para­sol, któ­ry ma chro­nić przed ostrym afry­kań­skim słoń­cem oraz obna­żo­ne ramię przy­ci­ska­ją­ce barw­ny mate­riał wyglą­da­ją tro­chę absur­dal­nie na tle kapry­śne­go kwiet­nio­we­go nie­ba środ­ko­wej Pen­syl­wa­nii. Ale czy stro­je duchow­nych ze śre­dnio­wiecz­nej Euro­py nie wyglą­da­ją rów­nie nie­lo­gicz­nie w Nowym Świe­cie, w któ­rym wyż­sze szkol­nic­two już daw­no wyplą­ta­ło się spod kościel­nej wła­dzy? Całe szczę­ście, że nie prze­trwa­ły tutaj noszo­ne do dziś w Euro­pie koł­nie­rze z gro­no­sta­jów, a mate­riał, z któ­re­go uszy­te są ame­ry­kań­skie togi to już nie cięż­ki aksa­mit, ale lek­ki, choć przy­ziem­ny polie­ster.

Pod­czas same­go aktu zaprzy­się­że­nia łań­cuch od meda­lio­nu, któ­ry sym­bo­li­zu­je Urząd Rek­to­ra, nie chce się zapiąć, więc przed­sta­wi­ciel­ka rady uni­wer­sy­te­tów publicz­nych w Pen­syl­wa­nii musi stać i przy­trzy­my­wać go na szyi rek­to­ra, kie­dy ten skła­da przy­się­gę przed kanc­le­rzem. Po przy­się­dze łań­cuch wra­ca do drew­nia­nej szka­tu­ły, a rek­tor na chwi­lę dosta­je do potrzy­ma­nia ber­ło. Muszę przy­znać, że te insy­gnia wła­dzy aka­de­mic­kiej wyglą­da­ją mniej impo­mu­ją­co niż – sądząc po zdję­ciach ‒ rzeź­bio­ny tron z XVII wie­ku, na któ­rym dr Wubah zasia­dał pod­czas koro­na­cji w Gha­nie. Jed­nak widzę jasno, że wszyst­kie te przed­mio­ty – łań­cuch, ber­ło, tron – pocho­dzą z tej samej teatral­nej rekwi­zy­tor­ni, któ­ra ma zaspo­ka­jać potrze­bę magii i deko­rum, odczu­wa­ną naj­wy­raź­niej przez więk­szość ludzi, nie­za­leż­nie od tego, czy są miesz­kań­ca­mi afry­kań­skiej wio­ski, czy pro­fe­so­ra­mi ame­ry­kań­skie­go uni­wer­sy­te­tu.

Nasza tego­rocz­na wie­lo­kul­tu­ro­wa cere­mo­nia wzbu­dzi­ła bez­pre­ce­den­so­we zain­te­re­so­wa­nie mediów. Uni­wer­sy­tet, zwy­kle igno­ro­wa­ny przez kra­jo­we ser­wi­sy infor­ma­cyj­ne, nagle stał się tema­tem „new­sów” w aż sze­ściu ame­ry­kań­skich sta­cjach tele­wi­zyj­nych. Ludzie od PR‑u nali­czy­li też jede­na­ście arty­ku­łów pra­so­wych spo­za Pen­syl­wa­nii – głów­nie w gaze­tach ame­ry­kań­skich i gha­nej­skich, ale tak­że w pra­sie w Indiach i Nige­rii.

Scep­tycz­na część moje­go umy­słu zasta­na­wia się, o co wła­ści­wie tyle szu­mu. Król został rek­to­rem. A raczej nowo wybra­ny rek­tor oka­zał się kró­lem. Ame­ry­ka­nie mają sła­bość do wszel­kich kró­lów, ksią­żąt i arty­sto­kra­tów. Dowód w tym, że ame­ry­kań­skie media zafa­scy­no­wa­ne dele­ga­cją kró­lów mniej eks­cy­to­wa­ły się obec­no­ścią waż­niej­szej chy­ba dele­gat­ki ‒ amba­sa­dor Gha­ny przy ONZ, Mar­thy Pobee. I tyle.

Tyle? A może cho­dzi jesz­cze o coś inne­go: dla pro­win­cjo­nal­ne­go uni­wer­sy­te­tu ame­ry­kań­skie­go, poło­żo­ne­go wśród zasty­głych w cza­sie farm Ami­szów, gha­nej­ski król rek­tor pie­lę­gnu­ją­cy swój ple­mien­ny rodo­wód Aszan­ti jest sym­bo­lem otwar­cia na świat. Bo w cią­gu ostat­nich lat zmie­ni­ła się – przy­naj­mniej w Ame­ry­ce ‒ defi­ni­cja „świa­ta”. Na począt­ku tego seme­stru stu­den­ci z Honors Col­le­ge (czy­li ci z naj­lep­szą śred­nią ocen) zapro­te­sto­wa­li prze­ciw­ko moje­mu kole­dze z wydzia­łu, bo na zaję­ciach z lite­ra­tu­ry świa­to­wej uczył przede wszyst­kim lite­ra­tu­ry zachod­nio­eu­ro­pej­skiej i to ze znacz­ną prze­wa­gą lite­ra­tu­ry bry­tyj­skiej. „Chce­my praw­dzi­we­go świa­ta” – skar­ży­li się. „Chce­my też lite­ra­tu­ry z Afry­ki, Indii, Chin, Połu­dnio­wej Ame­ry­ki”. Przez dzie­się­cio­le­cia poko­le­nia stu­den­tów bez szem­ra­nia akcep­to­wa­ły euro­cen­trycz­ne pro­gra­my edu­ka­cji, ale przy­szło nowe poko­le­nie, któ­re wie lepiej, ma dobrą intu­icję – czu­je, że puls świa­ta tęt­ni gdzie indziej, nie w chłod­nych nad­garst­kach anglo­sa­skich dło­ni.

Mój ulu­bio­ny pisarz ame­ry­kań­ski James Bal­dwin napi­sał w ese­ju z 1953 roku: „Ten świat nie jest już bia­ły i już nigdy bia­ły nie będzie”. Kie­dy obse­ro­wa­łam peł­ną ener­gii inau­gu­ra­cję nasze­go afry­kań­skie­go rek­to­ra mia­łam ocho­tę spa­ra­fra­zo­wać to zda­nie: „Ten świat nie jest już euro­pej­ski i już nigdy euro­pej­ski nie będzie”. Wiem, że nie ja jed­na mam tego świa­do­mość. Wiem, że są ludzie, w któ­rych ta świa­do­mość budzi prze­ra­że­nie, pro­wo­ku­je do wzno­sze­nia flag i pochod­ni, wycią­ga­nia przed sie­bie rąk w sta­ro­rzym­skim pozdro­wie­niu lub wspie­ra­nia poli­ty­ków, któ­rzy obie­cu­ją przy­wró­cić wiel­kość bia­łym naro­dom. A prze­cież nie ma się cze­go bać.  Nie­eu­ro­pej­skość świa­ta nie musi ozna­czać dla Euro­pej­czy­ków wszech­obec­ne­go pano­wa­nia obco­ści. Ozna­cza raczej, że świat zaczy­na przy­po­mi­nać mój kam­pus z dnia inau­gu­ra­cji, gdzie każ­dy ma szan­se uło­żyć swo­je kul­tu­ro­we deko­ra­cje obok tych z pozo­ru obcych i pooglą­dać je uważ­nie w takim nowym zesta­wie­niu. Moż­na wte­dy dostrzec, że na fun­da­men­tal­nym pozio­mie to, co „nasze” i to, co „obce” ma ze sobą dużo wię­cej wspól­ne­go, niż nam się wyda­je.