Księga piasku
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Są małe, duże, opasłe. Miękkie i szorstkie w dotyku. Pachnące farbą drukarską, kurzem albo wilgocią. Mają parę kartek lub setki stron. Pamiętam pierwszy kontakt – miękka, plastikowa, wypełniona powietrzem, z obrazkami zwierząt. Dobrze smakowała. Później były takie cieniutkie, z napisem w kółku „Poczytaj mi mamo:. Były cudowne. Skarbem, który przechowywałam zawsze blisko siebie i zabierałam zawsze do małej siateczki, z którą się nie rozstawałam (słabość do torebek!), była rozkładana książeczka ze zdjęciami najważniejszych zwierząt z zoo. Po jakimś czasie była już tak zaczytana, że się rozpadała, ale była ukochana.
Niezaprzeczalnymi hitami były Pan Kotek był chory oraz Kopciuszek. Te dwie jakoś tak bardzo kojarzą mi się z babcią Stasią – spędzała u nas zimy, dla mnie to był raj, bo miałam ją w swoim pokoju, na wyłączność. To oznaczało godziny czytania i grania w młynek, wojnę, warcaby i inne. Babci brakowało u nas pieca, ale ja zawsze jej obiecywałam, że ten piec tam zrobię i w wyobraźni widziałam ten projekt jak żywy. Miałam też piękne wydanie Królewny Śnieżki – było cudowne, bo obrazki się poruszały. Uwielbiałam ją przeglądać. (Tutaj argentyńska pisarka, Ana Maria Shua, wskazałaby na kreowanie stereotypów kobiecych: posłuszny Kopciuszek, cierpliwie sprzątająca Śnieżka oczekująca na księcia, zła królowa, która jest zła, bo chce być piękna, itp.). Później przyszła seria z Koziołkiem Matołkiem. Babcia znała ją chyba na pamięć, ale ja mogłam jej słuchać w nieskończoność. Z mamą czytałyśmy Baltazara Gąbkę, W pustyni i w puszczy i niezapomnianego Doktora Dolittle – to dzięki niemu tak bardzo kocham zwierzęta. Pamiętam, że od dziadka wydębiłam serię Kajko i Kokosz. Gdzieś pojawił się też Tytus, Romek i A’Tomek, ale to już mniej mnie fascynowało.
Moi rodzice uwielbiali podróże, ale to nie były żadne olinkluziwy, tylko hardkorowe wycieczki fiatem 126p przez pół Europy. Z tych wyjazdów pamiętam książeczkę, w której zebrane były przygody Kaczora Donalda. Sam Kaczor w telewizji pojawiał się rzadko, a wejście w posiadanie takiej książeczki to było coś!
Były też księgi zakazane. Mam wujka-dziadka bibliofila. Książki są u niego wszędzie. Nie ma zakamarka w domu (a to duży dom na wsi), w którym nie byłoby chociaż jednego ukrytego tomu. Wujek miał wszystkie lektury, białe kruki, wydania z drugiego obiegu. Miał też wydanie Mistrza i Małgorzaty, w którym brakowało stron – dziwnie się czytało, gdy w połowie rozdziału brakowało kartek, ale nie tak, jak w wydaniu Sierotki Marysi, którą czytało kilka pokoleń dzieci w naszej rodzinie. U wujka, po kluczem, były też księgi zakazane. Moją ulubioną, którą czasami pokazywał, skrupulatnie omijając strony nieprzyzwoite, była książka do anatomii z początku XX wieku. Moja babcia się z niej uczyła. Były tam piękne, dokładne ryciny, opisy dziwnych chorób, rysunki wynaturzonych ciał. Oczywiście miałam dokładnie zakodowane i rozpracowane, jak dostać się do tej książki, kiedy nie było go w domu. To była fascynująca lektura – taki doktor House z początku wieku.
W okresie dojrzewania zaczytywałam się w Lucy Maud Montgomery i w Małgorzacie Musierowicz. Moje zadufane koleżanki ze szkoły czytały Śniadanie u Tiffany’ego i inne dorosłe rzeczy. Lektury raczej zawsze chętnie czytałam. Uwielbiałam na przykład Dziady. Największym rozczarowaniem w tym czasie była dla mnie Ferdydurke – poczułam się tak, jak gdyby ktoś brutalnie mnie rozdziewiczył. Na zawsze zraziłam się do Gombrowicza. Zachwyciła mnie Mahabharata. Później czytałam co popadnie. Na studiach zniechęciłam się do literatury hiszpańskiej, bo męczono nas samymi smętami, świętymi, męczennikami. Brakowało radości. Pokochałam Márqueza, Vargasa Llosę, Cortazara i Borgesa, ale o nich prawie nie rozmawialiśmy na zajęciach. Na drugim kierunku było mnóstwo lektur. Czytało się i czytało. Pamiętam też wspaniałe wykłady profesora Bogusława Bednarka: krew się lała, trup słał się gęsto, ale była też jedna niezapomniana opowieść o księdze. Pan profesor opowiadał o motywie księgi – od czasów najdawniejszych do chwili obecnej – były księgi święte, zakazane, był też Koszałek-Opałek, niestrudzony kronikarz dziejów i Borges z Księgą piasku. Minęło już kilkanaście lat, a to opowiadanie wciąż mi towarzyszy i zawsze do niego wracam ze studentami. Pewnego dnia do miłośnika książek trafia mężczyzna z niezwykłą księgą – nigdy nie można jej otworzyć na tej samej stronie, bo to właśnie Księga Piasku, która nie ma ani początku, ani końca. Kiedy jakieś ziarenko piasku upadnie na pustyni, nikt go nie odnajdzie pośród innych drobinek. Ta księga pochłania, zniewala. Tak jest z prawdziwymi książkami – zostają z nami, nie pozwalają odejść, na długo pozostają w naszym wnętrzu. Pozostawiają ślad na woskowej tabliczce, o której mówił Platon, tłumacząc działanie pamięci. Na długo pochłonął mnie Kapuściński, dużo też działo się w moim życiu w związku z jego książkami. Poznałam cudownych ludzi, zawiązały się głębokie przyjaźnie.
Dzisiaj czytam to, co chcę, a nie to, co muszę. Skaczę z kwiatka na kwiatek. Często czytam dwie lub trzy książki jednocześnie. Chętnie wracam do mikroopowiadań Any Marii Shua: zawsze znajduję w tych miniaturach coś nowego. Ona jest dla mnie odkryciem. Podobnie jak opowiadania i poezja Cristiny Peri Rossi: jest głęboka, wielowymiarowa, w pewnym sensie przypomina mi Alice Munro, do której też mogłabym zaglądać w nieskończoność. Są też książki-śmieci, po przeczytaniu których pozostaje wrażenie totalnej pustki i poczucie straconego czasu. Tak było chociażby z Greyem (jejku, miało go tu nie być!). Przyznaję się, zaczęłam czytać, doszłam do połowy i nie wyrobiłam dalej. Co ciekawe, na organizowanej przeze mnie konferencji o obrazie kobiety w literaturze, sztuce, mediach, było kilka referatów dotyczących jego wpływu na… Jedna pani przedstawiła nawet wyniki badań dotyczące zmian w pojmowaniu kobiecości w Hiszpanii po lekturze tej żałosnej książki! I rzekomo jakieś były, bo nawet hiszpański babcie różańcowe podczytywały ją z wypiekami na twarzy. Mnie przeraził zasięg tej powieści, jej dostępność oraz to, że chociaż wszyscy zarzekają się, że nie czytali, doskonale wiedzą, o czym mowa. Banalne zestawienie Kopciuszka z Czerwonym Kapturkiem, w którym wilk okazuje się w końcu nie taki zły, zamienia się w księcia, a później kończy w kapciach. Żenuła. Ciekawe, jak nazwałby ją Borges? Może Księga Bagna? Wciąga i nie wiesz, kiedy opary zaczynają cię dusić.
***
Lubię rozmawiać i słuchać o pisaniu, tworzeniu, zasłuchaniu w wewnętrzne głosy. Pod tym względem niesamowicie zadziałały na mnie spotkania z piszącymi. To jak stąpanie po moście – chciałoby się przejść na ten drugi brzeg, ale brakuje odwagi. A na wyspie piszących jest tak pięknie.