11/04/15

Księga piasku

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Są małe, duże, opa­słe. Mięk­kie i szorst­kie w doty­ku. Pach­ną­ce far­bą dru­kar­ską, kurzem albo wil­go­cią. Mają parę kar­tek lub set­ki stron. Pamię­tam pierw­szy kon­takt – mięk­ka, pla­sti­ko­wa, wypeł­nio­na powie­trzem, z obraz­ka­mi zwie­rząt. Dobrze sma­ko­wa­ła. Póź­niej były takie cie­niut­kie, z napi­sem w kół­ku „Poczy­taj mi mamo:. Były cudow­ne. Skar­bem, któ­ry prze­cho­wy­wa­łam zawsze bli­sko sie­bie i zabie­ra­łam zawsze do małej sia­tecz­ki, z któ­rą się nie roz­sta­wa­łam (sła­bość do tore­bek!), była roz­kła­da­na ksią­żecz­ka ze zdję­cia­mi naj­waż­niej­szych zwie­rząt z zoo. Po jakimś cza­sie była już tak zaczy­ta­na, że się roz­pa­da­ła, ale była uko­cha­na.

Nie­za­prze­czal­ny­mi hita­mi były Pan Kotek był cho­ry oraz Kop­ciu­szek. Te dwie jakoś tak bar­dzo koja­rzą mi się z bab­cią Sta­sią – spę­dza­ła u nas zimy, dla mnie to był raj, bo mia­łam ją w swo­im poko­ju, na wyłącz­ność. To ozna­cza­ło godzi­ny czy­ta­nia i gra­nia w mły­nek, woj­nę, war­ca­by i inne. Bab­ci bra­ko­wa­ło u nas pie­ca, ale ja zawsze jej obie­cy­wa­łam, że ten piec tam zro­bię i w wyobraź­ni widzia­łam ten pro­jekt jak żywy. Mia­łam też pięk­ne wyda­nie Kró­lew­ny Śnież­ki – było cudow­ne, bo obraz­ki się poru­sza­ły. Uwiel­bia­łam ją prze­glą­dać. (Tutaj argen­tyń­ska pisar­ka, Ana Maria Shua, wska­za­ła­by na kre­owa­nie ste­reo­ty­pów kobie­cych: posłusz­ny Kop­ciu­szek, cier­pli­wie sprzą­ta­ją­ca Śnież­ka ocze­ku­ją­ca na księ­cia, zła kró­lo­wa, któ­ra jest zła, bo chce być pięk­na, itp.). Póź­niej przy­szła seria z Kozioł­kiem Matoł­kiem. Bab­cia zna­ła ją chy­ba na pamięć, ale ja mogłam jej słu­chać w nie­skoń­czo­ność. Z mamą czy­ta­ły­śmy Bal­ta­za­ra Gąb­kę, W pusty­ni i w pusz­czy i nie­za­po­mnia­ne­go Dok­to­ra Dolit­tle – to dzię­ki nie­mu tak bar­dzo kocham zwie­rzę­ta. Pamię­tam, że od dziad­ka wydę­bi­łam serię Kaj­ko i Kokosz. Gdzieś poja­wił się też Tytus, Romek i A’Tomek, ale to już mniej mnie fascy­no­wa­ło.

Moi rodzi­ce uwiel­bia­li podró­że, ale to nie były żad­ne olin­klu­zi­wy, tyl­ko hard­ko­ro­we wyciecz­ki fia­tem 126p przez pół Euro­py. Z tych wyjaz­dów pamię­tam ksią­żecz­kę, w któ­rej zebra­ne były przy­go­dy Kaczo­ra Donal­da. Sam Kaczor w tele­wi­zji poja­wiał się rzad­ko, a wej­ście w posia­da­nie takiej ksią­żecz­ki to było coś!

Były też księ­gi zaka­za­ne. Mam wuj­ka-dziad­ka biblio­fi­la. Książ­ki są u nie­go wszę­dzie. Nie ma zaka­mar­ka w domu (a to duży dom na wsi), w któ­rym nie było­by cho­ciaż jed­ne­go ukry­te­go tomu. Wujek miał wszyst­kie lek­tu­ry, bia­łe kru­ki, wyda­nia z dru­gie­go obie­gu. Miał też wyda­nie Mistrza i Mał­go­rza­ty, w któ­rym bra­ko­wa­ło stron – dziw­nie się czy­ta­ło, gdy w poło­wie roz­dzia­łu bra­ko­wa­ło kar­tek, ale nie tak, jak w wyda­niu Sie­rot­ki Mary­si, któ­rą czy­ta­ło kil­ka poko­leń dzie­ci w naszej rodzi­nie. U wuj­ka, po klu­czem, były też księ­gi zaka­za­ne. Moją ulu­bio­ną, któ­rą cza­sa­mi poka­zy­wał, skru­pu­lat­nie omi­ja­jąc stro­ny nie­przy­zwo­ite, była książ­ka do ana­to­mii z począt­ku XX wie­ku. Moja bab­cia się z niej uczy­ła. Były tam pięk­ne, dokład­ne ryci­ny, opi­sy dziw­nych cho­rób, rysun­ki wyna­tu­rzo­nych ciał. Oczy­wi­ście mia­łam dokład­nie zako­do­wa­ne i roz­pra­co­wa­ne, jak dostać się do tej książ­ki, kie­dy nie było go w domu. To była fascy­nu­ją­ca lek­tu­ra – taki dok­tor House z począt­ku wie­ku.

W okre­sie doj­rze­wa­nia zaczy­ty­wa­łam się w Lucy Maud Mont­go­me­ry i w Mał­go­rza­cie Musie­ro­wicz. Moje zadu­fa­ne kole­żan­ki ze szko­ły czy­ta­ły Śnia­da­nie u Tiffany’ego i inne doro­słe rze­czy. Lek­tu­ry raczej zawsze chęt­nie czy­ta­łam. Uwiel­bia­łam na przy­kład Dzia­dy. Naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem w tym cza­sie była dla mnie Fer­dy­dur­ke – poczu­łam się tak, jak gdy­by ktoś bru­tal­nie mnie roz­dzie­wi­czył. Na zawsze zra­zi­łam się do Gom­bro­wi­cza. Zachwy­ci­ła mnie Maha­bha­ra­ta. Póź­niej czy­ta­łam co popad­nie. Na stu­diach znie­chę­ci­łam się do lite­ra­tu­ry hisz­pań­skiej, bo męczo­no nas samy­mi smę­ta­mi, świę­ty­mi, męczen­ni­ka­mi. Bra­ko­wa­ło rado­ści. Poko­cha­łam Márqu­eza, Var­ga­sa Llo­sę, Cor­ta­za­ra i Bor­ge­sa, ale o nich pra­wie nie roz­ma­wia­li­śmy na zaję­ciach. Na dru­gim kie­run­ku było mnó­stwo lek­tur. Czy­ta­ło się i czy­ta­ło. Pamię­tam też wspa­nia­łe wykła­dy pro­fe­so­ra Bogu­sła­wa Bed­nar­ka: krew się lała, trup słał się gęsto, ale była też jed­na nie­za­po­mnia­na opo­wieść o księ­dze. Pan pro­fe­sor opo­wia­dał o moty­wie księ­gi – od cza­sów naj­daw­niej­szych do chwi­li obec­nej – były księ­gi świę­te, zaka­za­ne, był też Kosza­łek-Opa­łek, nie­stru­dzo­ny kro­ni­karz dzie­jów i Bor­ges z Księ­gą pia­sku. Minę­ło już kil­ka­na­ście lat, a to opo­wia­da­nie wciąż mi towa­rzy­szy i zawsze do nie­go wra­cam ze stu­den­ta­mi. Pew­ne­go dnia do miło­śni­ka ksią­żek tra­fia męż­czy­zna z nie­zwy­kłą księ­gą – nigdy nie moż­na jej otwo­rzyć na tej samej stro­nie, bo to wła­śnie Księ­ga Pia­sku, któ­ra nie ma ani począt­ku, ani koń­ca. Kie­dy jakieś zia­ren­ko pia­sku upad­nie na pusty­ni, nikt go nie odnaj­dzie pośród innych dro­bi­nek. Ta księ­ga pochła­nia, znie­wa­la. Tak jest z praw­dzi­wy­mi książ­ka­mi – zosta­ją z nami, nie pozwa­la­ją odejść, na dłu­go pozo­sta­ją w naszym wnę­trzu. Pozo­sta­wia­ją ślad na wosko­wej tablicz­ce, o któ­rej mówił Pla­ton, tłu­ma­cząc dzia­ła­nie pamię­ci. Na dłu­go pochło­nął mnie Kapu­ściń­ski, dużo też dzia­ło się w moim życiu w związ­ku z jego książ­ka­mi. Pozna­łam cudow­nych ludzi, zawią­za­ły się głę­bo­kie przy­jaź­nie.

Dzi­siaj czy­tam to, co chcę, a nie to, co muszę. Ska­czę z kwiat­ka na kwia­tek. Czę­sto czy­tam dwie lub trzy książ­ki jed­no­cze­śnie. Chęt­nie wra­cam do mikro­opo­wia­dań Any Marii Shua: zawsze znaj­du­ję w tych minia­tu­rach coś nowe­go. Ona jest dla mnie odkry­ciem. Podob­nie jak opo­wia­da­nia i poezja Cri­sti­ny Peri Ros­si: jest głę­bo­ka, wie­lo­wy­mia­ro­wa, w pew­nym sen­sie przy­po­mi­na mi Ali­ce Mun­ro, do któ­rej też mogła­bym zaglą­dać w nie­skoń­czo­ność. Są też książ­ki-śmie­ci, po prze­czy­ta­niu któ­rych pozo­sta­je wra­że­nie total­nej pust­ki i poczu­cie stra­co­ne­go cza­su. Tak było cho­ciaż­by z Grey­em (jej­ku, mia­ło go tu nie być!). Przy­zna­ję się, zaczę­łam czy­tać, doszłam do poło­wy i nie wyro­bi­łam dalej. Co cie­ka­we, na orga­ni­zo­wa­nej prze­ze mnie kon­fe­ren­cji o obra­zie kobie­ty w lite­ra­tu­rze, sztu­ce, mediach, było kil­ka refe­ra­tów doty­czą­cych jego wpły­wu na… Jed­na pani przed­sta­wi­ła nawet wyni­ki badań doty­czą­ce zmian w poj­mo­wa­niu kobie­co­ści w Hisz­pa­nii po lek­tu­rze tej żało­snej książ­ki! I rze­ko­mo jakieś były, bo nawet hisz­pań­ski bab­cie różań­co­we pod­czy­ty­wa­ły ją z wypie­ka­mi na twa­rzy. Mnie prze­ra­ził zasięg tej powie­ści, jej dostęp­ność oraz to, że cho­ciaż wszy­scy zarze­ka­ją się, że nie czy­ta­li, dosko­na­le wie­dzą, o czym mowa. Banal­ne zesta­wie­nie Kop­ciusz­ka z Czer­wo­nym Kap­tur­kiem, w któ­rym wilk oka­zu­je się w koń­cu nie taki zły, zamie­nia się w księ­cia, a póź­niej koń­czy w kap­ciach. Żenu­ła. Cie­ka­we, jak nazwał­by ją Bor­ges? Może Księ­ga Bagna? Wcią­ga i nie wiesz, kie­dy opa­ry zaczy­na­ją cię dusić.

***

Lubię roz­ma­wiać i słu­chać o pisa­niu, two­rze­niu, zasłu­cha­niu w wewnętrz­ne gło­sy. Pod tym wzglę­dem nie­sa­mo­wi­cie zadzia­ła­ły na mnie spo­tka­nia z piszą­cy­mi. To jak stą­pa­nie po moście – chcia­ło­by się przejść na ten dru­gi brzeg, ale bra­ku­je odwa­gi. A na wyspie piszą­cych jest tak pięk­nie.