07/03/23

Kumite

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Zbie­gi oko­licz­no­ści… Plan­sza jest jed­nak dość prze­wi­dy­wal­na. Mistycz­na, ale zara­zem posia­da­ją­ca okre­ślo­ne warian­ty, peł­na zro­zu­mia­łych (po cza­sie) oso­bli­wo­ści. Tro­chę jak z kwan­ta­mi, wca­le nie są tak potwor­ne & tajem­ni­cze i w dodat­ku na amen skłó­co­ne ze sprze­daw­cą fig/pomidorów. Życie nie jest prze­cież czymś do koń­ca zagad­ko­wym. Każ­de­go moż­na prze­ku­pić, oszu­kać, a nawet (wer­sja osta­tecz­na) na swój spo­sób pokochać/ujarzmić. Mate­ria oży­wio­na ma podob­nie głup­ko­wa­ty uśmiech jak jej mar­twa, kamien­na wer­sja… Po publi­ka­cji w Min­ne­apo­lis (USA) książ­ki ase­mic wri­ting, Shan­ty Town, stwier­dzi­łem, że jestem na dobrym tro­pie, że moje wie­lo­let­nie eks­pe­ry­men­ty kali­gra­ficz­ne zaczy­na­ją w koń­cu przy­no­sić satys­fak­cję sąsia­dom, któ­rzy nigdy ich nie oglą­da­li. War­to było zaba­wić się w klasz­tor­ne, her­me­tycz­ne kli­ma­ty, (po)próbować nie­moż­li­we­go. W mię­dzy­cza­sie zacho­ro­wa­łem, chwy­ci­ły mnie pro­ble­my neu­ro­pa­tycz­ne. Zro­bio­no mi w Kopen­ha­dze rezo­nans magne­tycz­ny. I potem w innym szpi­ta­lu, na oddzia­le chi­rur­gicz­nym, wspa­nia­ła, cha­ry­zma­tycz­na pani dok­tor, pod­czas kon­sul­ta­cji, ogło­sze­nia wyni­ku badań, zapy­ta­ła mnie szcze­rze: „Gre­gor, czy ty w mło­do­ści nie pra­co­wa­łeś przy­pad­kiem w kopal­ni węgla albo przy innym prze­ła­dun­ku kamien­nych, stu­ki­lo­gra­mo­wych arbu­zów? Masz zupeł­nie zje­cha­ny krę­go­słup. Musia­łeś w tej Pol­sce być chy­ba prze­gra­nym tra­ga­rzem…” Więc tego typu nawij­ka naszej pięk­nej dok­tor­ki. I wte­dy nastą­pi­ła bły­ska­wicz­na ana­li­za sytu­acyj­na. Od 6. roku życia tre­no­wa­łem naj­pierw judo, a potem kara­te kyoku­shin. Nie­zli­czo­na ilość ude­rzeń, padów (niby, po cza­sie, per­fek­cyj­nie opa­no­wa­nych), kon­tu­zji etc. Było pięk­nie i kosmicz­nie… Hitot­su, ware ware wa, sho­gai no shu­gyo o kara­te no michi ni tsu­ji, Kyoku­shin no michi o mat-to suru koto. Ale jed­nak na tzw. sta­rość oka­za­ło się, że jestem odmia­ną spor­to­we­go, nie­źle scho­ro­wa­ne­go wete­ra­na. Pozna­li­śmy praw­dę i oka­za­ła się ona bole­sna itd. A prze­cież zaczą­łem tre­no­wać dla zdro­wia, byłem cią­gle wątłym dziec­kiem i sport bar­dzo mnie fizycz­nie & men­tal­nie wzmoc­nił, czy miał wzmac­niać, takie było przy­naj­mniej wyj­ścio­we zało­że­nie. Nie cho­dzi­ło o to, żeby wyglą­dać jak Dolph Lund­gren, jedy­nie o lep­szą, bar­dziej nor­mal­ną kon­dy­cję sys­te­mu. Nie wie­dzia­łem jed­nak, że kości, wewnętrz­na kon­struk­cja, tak od tego ucier­pią. Roman­tycz­ne koshi-waza, rzu­ty bio­dro­we, odpo­wied­nio mnie nad­uży­ły. Mimo to nadal twier­dzę, że jū yoku gō wo seisu – „ela­stycz­ność dobrze kon­tro­lu­je sztyw­ność”. W Kodo­ka­nie, naj­star­szym insty­tu­cie judo na świe­cie (dla zain­te­re­so­wa­nych poda­ję adres: 1–16-30 Kasu­ga, Bun­kyo-ku, Tokio), codzien­nie widy­wa­łem uśmiech­nię­tych, szczę­śli­wych sta­rusz­ków, któ­rzy zaraz po warsz­ta­tach kali­gra­ficz­nych, odwiecz­nej, świę­tej pra­cy przy zwo­jach czer­pa­ne­go papie­ru i pojem­ni­ków z tuszem, wcho­dzi­li roz­luź­nie­ni na maty tata­mi i per­fek­cyj­nie bawi­li się w shi­me-waza, tech­ni­ki duszeń… Inna spra­wa i nie ma po co tego ukry­wać, że po zakoń­cze­niu tzw. wschod­nich aktyw­no­ści za bar­dzo poje­cha­łem wiel­kim autem. Oce­any wia­do­mych środ­ków i alko­ho­li sku­tecz­nie prze­fil­tro­wa­ły narzą­dy. I to tak­że musia­ło mieć olbrzy­mi wpływ na kon­dy­cję. „Prze­ży­łem, ale co to za życie” – jak mawia­ło się na Dol­nym Moko­to­wie… I teraz powrót do miej­sca począt­ku. Jesz­cze zanim pozna­łem wyni­ki rezo­nan­su magne­tycz­ne­go, roz­po­czą­łem pra­cę nad cyklem prac ase­mic wri­ting, któ­re­mu nada­łem mu tytuł KUMITE. Poszcze­gól­ne sekwen­cje mia­ły numer­ki, KUMITE 1–2‑3… itd. Kyoku­shin jest odmia­ną spor­tu peł­no­kon­tak­to­we­go, a kumi­te ozna­cza wal­kę spor­to­wą. Pomy­śla­łem, że moje pra­ce wizu­al­ne z tej serii, wyko­ny­wa­ne ulu­bio­ny­mi prze­ze mnie kolo­ra­mi, czar­nym i czer­wo­nym tuszem, też są jakąś odmia­ną wal­ki. Wewnętrz­nej, zewnętrz­nej (czy­tel­ność), itd. Ta defi­ni­cja wyda­wa­ła mi się pojem­na. Cho­dzi­ło o pró­bę wypo­wie­dzi (rysunku/wiersza wizu­al­ne­go) mini­ma­li­stycz­ne­go, mimo poku­sy roz­cią­gnięć i zagęsz­czeń znaku/kreski. To pra­ca men­tal­na, reli­gij­na w pew­nym sen­sie. Wal­ka! Z jed­nej stro­ny wol­ność i chęć wyrzu­ce­nia z sie­bie wszyst­kich moż­li­wych prze­my­śleń, idei, uczuć, et cete­ra. Spon­ta­nicz­ność, żad­nych ogra­ni­czeń, tech­nicz­nych wzmoc­nień. A z dru­giej marze­nie, żeby było to jed­nak zdy­scy­pli­no­wa­ne, (nie)czytelne, bli­żej mnie, czy­li cze­goś (obiek­tu) mało moż­li­we­go do zde­fi­nio­wa­nia. Kali­gra­ficz­ny notes powo­li się zapeł­niał. Szyb­ko stwier­dzi­łem, że reje­stry nie były cał­ko­wi­cie bez­zna­cze­nio­we. Nie poszły w stro­nę psy­cho, halu­cy­no­gen­ną, z jaką mamy do czy­nie­nia w przy­pad­ku wie­lu twór­ców obec­ne­go, digi­tal­ne­go ase­mic. Mogą powo­do­wać wschod­nie aso­cja­cje, ale nigdy nie była to z mojej stro­ny siło­wa, celo­wa informacja/deformacja. Osta­tecz­nie powsta­ły na wyspie duń­skiej, Ama­ger, w połu­dnio­wej czę­ści Kopen­ha­gi. Zna­ki są wyraź­nie euro­pej­skie, nie zmie­ni­łem tu moje­go cha­rak­te­ru pisma. Czer­wo­ny kolor zasta­no­wił jed­ną z moich zna­jo­mych, artyst­kę wizu­al­ną. Słusz­nie zasu­ge­ro­wa­ła ew. sym­bol cier­pie­nia. Ale było­by to chy­ba jed­nak zbyt oczy­wi­ste. Krew etc. Czar­ny i czer­wo­ny tusz mia­łem zawsze pod ręką, podob­nie jak akry­le, nie wyobra­żam sobie, żeby to zosta­ło wyko­na­ne np. w połą­cze­niu żół­ci z zie­le­nią. Jasne, że taka prze­dziw­na sytu­acja, kolory–stan zdrowia–estetyka… Mam rów­nież dystans do pomy­słu bycia medium. Fil­tro­wa­nia czą­stek nada­wa­nych z jakiejś wspól­nej nam wszyst­kim, bli­żej nie­okre­ślo­nej & tajem­ni­czej cen­tra­li. Może tyl­ko na zasa­dzie ogra­ni­czeń naszych recep­to­rów. Są z regu­ły iden­tycz­ne. Koloru/refleksu słoń­ca nie da się nigdy prze­sko­czyć (nawet w przy­ciem­nio­nych szkieł­kach). Jeśli ktoś odnaj­dzie w tych pra­cach wła­sne sta­ny i bez­sta­ny, ozna­czać to będzie, że rejestr speł­nił swo­je zada­nie i prze­kro­czył gra­ni­cę wewnętrz­nej szu­flan­dii. Wte­dy kom­pli­ka­cja, ew. nie­czy­tel­ność tych prac, sta­nie się fak­tycz­nie (jedy­nie) pozor­ną. Albo zyska ran­gę nie­czy­tel­no­ści pomoc­nej w zro­zu­mie­niu… etc. Swe­go cza­su wystę­po­wa­łem dość czę­sto z awan­gar­dą jaz­zu impro­wi­zo­wa­ne­go. Każ­da akcja, per­for­man­ce były odmien­ne, na tym pole­ga­ła ich wyjąt­ko­wość i tego też ocze­ki­wa­ła publicz­ność. A jed­nak, mimo całej tej fre­esty­lo­wej otocz­ki, wszyst­ko było pod pew­ne­go typu kon­tro­lą. Pole­ga­ła ona na psy­chicz­nych pre­dys­po­zy­cjach, moż­li­wo­ściach (tech­nicz­nych i psy­chicz­nych) arty­stów. Dźwię­ki sta­wa­ły się prze­wi­dy­wal­ne. Tro­chę jak z bada­nia­mi nad meska­li­ną, z podzia­łem na prze­róż­ne stre­fy cywilizacyjne/kulturowe. Szyb­ko zna­le­zio­no, skla­sy­fi­ko­wa­no bar­dzo podob­ne do sie­bie reak­cje, czy­li cha­rak­te­ry­stycz­ne, popu­lar­ne odlo­ty. I ta sama regu­lar­ność doty­czy­ła też wizji, zacho­wań rzad­kich, tzw. oso­bli­wo­ści. Czas ogra­ni­cza dokład­ne pozna­nie, ana­li­zę tote­mu. Wyda­je nam się, że już zro­zu­mie­li­śmy ich zna­cze­nie (kła­nia­ją się Tote­mizm i słyn­na Myśl nie­oswo­jo­na), gdy w prze­strze­ni poja­wia­ją się totemy/obiekty kom­plet­nie inne, nie­ko­niecz­nie tyl­ko zmo­dy­fi­ko­wa­ne. I wte­dy ponow­nie mamy do czy­nie­nia z obsza­rem nie­tknię­tym, nową bia­łą pla­mą na mapie naszych docie­kań. KUMITE to z pew­no­ścią pocz­tów­ka z okre­ślo­nych dni, sytu­acji i psy­chicz­nych sce­ne­rii. Zosta­ły zare­je­stro­wa­ne, za każ­dym razem były nie­co inne, spo­koj­ne lub bar­dziej roze­dr­ga­ne. Podob­nie jak w przy­pad­ku poezji (wizu­al­nej czy tej kla­sycz­nej), osią­gnię­cie wła­sne­go sty­lu, wypra­co­wa­nie osob­nej kre­ski trwa (nie­kie­dy) dłu­gie lata. Nie poma­ga­ją tu wca­le nowe tech­no­lo­gie i moż­li­wość digi­tal­ne­go, szyb­kie­go kola­żu, mani­pu­la­cja płaszczyznami/kolorem. Więc pra­ca i jesz­cze raz pra­ca… Dobrze było­by zazna­jo­mić się tak­że ze źró­dła­mi. Zasta­no­wić, skąd brał inspi­ra­cję np. Hen­ri Michaux (dzia­łal­ność wschod­nich, sta­ro­żyt­nych mistrzów kali­gra­fii), czy bar­dziej już może współ­cze­śnie, zaob­ser­wo­wać, jakie zna­cze­nie dla aktyw­no­ści Brio­na Gysi­na mia­ła sztu­ka takich arty­stów jak choć­by Cy Twom­bly. Twom­bly był­by tu zawsze istot­nym punk­tem odnie­sie­nia. Na pew­no pomoc­na jest orien­ta­cja w dzia­łal­no­ści Micha­ela Jacob­so­na (USA), b. waż­ny jest z pew­no­ścią Tim Gaze (Austra­lia). Dużo inte­re­su­ją­ce­go mate­ria­łu moż­na odna­leźć w pismach sie­cio­wych czy towa­rzy­szą­cych im blo­gach. Jest to tyl­ko pozor­na dżun­gla, po jakimś cza­sie nawigacja/orientacja sta­je się dużo łatwiej­sza. Na Sta­rym Kon­ty­nen­cie bar­dzo pro­gre­syw­ne rze­czy dzie­ją się np. we Wło­szech. Pole­cam pismo „Utsan­ga”, tutaj link do ich ostat­nie­go nume­ru z moimi pra­ca­mi, war­to czy­tać & oglą­dać wyda­nia archi­wal­ne (dużo tam poezji kon­kret­nej, wizu­al­nej, ase­mic wri­ting, tek­sty i wywia­dy, rów­nież po angiel­sku): https://www.utsanga.it/wroblewski-asemic-poetry-ambient/ Bar­dzo dobrym miej­scem (ponow­nie Wło­chy) jest „slow­for­ward”, reda­go­wa­ny przez zasłu­żo­ne­go dla eks­pe­ry­men­tal­nej sztuki/literatury Mar­co Gio­ve­na­le: https://slowforward.net/ Jest to opty­mal­ny, nie­zmier­nie pomoc­ny adres nawi­ga­cyj­ny. Poda­wa­ne są tam lin­ki, info, dot. róż­nych istot­nych wydarzeń/publikacji ze świa­ta eks­pe­ry­men­tu i pro­gre­su. Skarb­ni­cą jest oczy­wi­ście austra­lij­ski „Oto­li­ths”, mają boga­te wer­sje onli­ne, pole­cam dokład­ne prze­śle­dze­nie dowol­nych nume­rów, tutaj aku­rat moje foto­gra­fie z przy­go­to­wy­wa­ne­go cyklu Earth Rese­arch: https://the-otolith.blogspot.com/2022/11/grzegorz-wroblewski.html I z pew­no­ścią war­to zazna­jo­mić się z ame­ry­kań­ską stro­ną The New Post-lite­ra­te: A Gal­le­ry Of Ase­mic Wri­ting, link do moich ASEMIC POEMS: https://thenewpostliterate.blogspot.com/2023/02/grzegorz-wroblewski-asemic-poems.html Razem z tek­stem załą­czam trzy pra­ce z cyklu KUMITE. Będzie to ich debiut! Pro­sto z kopen­ha­skiej wyspy Ama­ger do Biu­ra… Wybra­łem bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ne, oszczęd­ne for­mal­nie sekwen­cje. W 2022 wyda­łem, oprócz poetyc­kie­go wybo­ru Let­nie rytu­ały(PIW), tak­że wspo­mnia­ną już wyżej książ­kę ase­mic wri­ting, Shan­ty Town (USA) oraz poezję wizu­al­ną Polo­wa­nie(Convi­vo). Cie­szy, że Polo­wa­nie mogło uka­zać się w Pol­sce. Anna Maty­siak popar­ła moją eks­pe­ry­men­tal­ną podróż, a dosko­na­łe posło­wie napi­sał Dawid Kuja­wa. Rzecz docze­ka­ła się cie­ka­wych komen­ta­rzy, na łamach „Sto­ne­ra…” obszer­nie wypo­wie­dział się Michał Tru­se­wicz, a w „Dwu­ty­go­dni­ku” bar­dziej już skró­to­wo Joan­na Mąkow­ska. Doda­je siły, że nie­któ­re z moich wizu­al­nych pro­jek­tów nadal pre­zen­to­wa­ne są w Pol­sce. W listo­pa­dzie mam mieć w toruń­skiej gale­rii ZPAP wysta­wę obra­zów ase­mic i mixed media. Razem ze mną wystą­pi tam Piotr Lorek ze swo­imi obiek­ta­mi cera­micz­ny­mi. Na temat Pio­tra i jego total-akcji Ves­sels pisa­łem już w jed­nym z poprzed­nich odcin­ków cyklu autor­skie­go Matrix. Prze­strzeń więc nadal jakoś oddy­cha. Ampli­tu­dy są róż­ne. Mniej lub bar­dziej przy­chyl­ne. Jeste­śmy świad­ka­mi zawi­ro­wań pla­ne­ty. Nawet w przy­pad­ku posta­wy izo­la­cyj­nej, pró­by uciecz­ki z Zie­mi, do koń­ca uczest­ni­czy­my w roz­da­niu kart. Waż­ne, żeby codzien­ne lądo­wa­nia nie były gwał­tow­ne i nie nisz­czy­ły nam nad­mier­nie nasze­go wewnętrz­ne­go sys­te­mu. Kumi­te to zawsze sza­cu­nek dla prze­ciw­ni­ka. A przede wszyst­kim test wła­snych moż­li­wo­ści.