Kumite
Grzegorz Wróblewski
Strona cyklu
MatrixGrzegorz Wróblewski
Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.
Zbiegi okoliczności… Plansza jest jednak dość przewidywalna. Mistyczna, ale zarazem posiadająca określone warianty, pełna zrozumiałych (po czasie) osobliwości. Trochę jak z kwantami, wcale nie są tak potworne & tajemnicze i w dodatku na amen skłócone ze sprzedawcą fig/pomidorów. Życie nie jest przecież czymś do końca zagadkowym. Każdego można przekupić, oszukać, a nawet (wersja ostateczna) na swój sposób pokochać/ujarzmić. Materia ożywiona ma podobnie głupkowaty uśmiech jak jej martwa, kamienna wersja… Po publikacji w Minneapolis (USA) książki asemic writing, Shanty Town, stwierdziłem, że jestem na dobrym tropie, że moje wieloletnie eksperymenty kaligraficzne zaczynają w końcu przynosić satysfakcję sąsiadom, którzy nigdy ich nie oglądali. Warto było zabawić się w klasztorne, hermetyczne klimaty, (po)próbować niemożliwego. W międzyczasie zachorowałem, chwyciły mnie problemy neuropatyczne. Zrobiono mi w Kopenhadze rezonans magnetyczny. I potem w innym szpitalu, na oddziale chirurgicznym, wspaniała, charyzmatyczna pani doktor, podczas konsultacji, ogłoszenia wyniku badań, zapytała mnie szczerze: „Gregor, czy ty w młodości nie pracowałeś przypadkiem w kopalni węgla albo przy innym przeładunku kamiennych, stukilogramowych arbuzów? Masz zupełnie zjechany kręgosłup. Musiałeś w tej Polsce być chyba przegranym tragarzem…” Więc tego typu nawijka naszej pięknej doktorki. I wtedy nastąpiła błyskawiczna analiza sytuacyjna. Od 6. roku życia trenowałem najpierw judo, a potem karate kyokushin. Niezliczona ilość uderzeń, padów (niby, po czasie, perfekcyjnie opanowanych), kontuzji etc. Było pięknie i kosmicznie… Hitotsu, ware ware wa, shogai no shugyo o karate no michi ni tsuji, Kyokushin no michi o mat-to suru koto. Ale jednak na tzw. starość okazało się, że jestem odmianą sportowego, nieźle schorowanego weterana. Poznaliśmy prawdę i okazała się ona bolesna itd. A przecież zacząłem trenować dla zdrowia, byłem ciągle wątłym dzieckiem i sport bardzo mnie fizycznie & mentalnie wzmocnił, czy miał wzmacniać, takie było przynajmniej wyjściowe założenie. Nie chodziło o to, żeby wyglądać jak Dolph Lundgren, jedynie o lepszą, bardziej normalną kondycję systemu. Nie wiedziałem jednak, że kości, wewnętrzna konstrukcja, tak od tego ucierpią. Romantyczne koshi-waza, rzuty biodrowe, odpowiednio mnie nadużyły. Mimo to nadal twierdzę, że jū yoku gō wo seisu – „elastyczność dobrze kontroluje sztywność”. W Kodokanie, najstarszym instytucie judo na świecie (dla zainteresowanych podaję adres: 1–16-30 Kasuga, Bunkyo-ku, Tokio), codziennie widywałem uśmiechniętych, szczęśliwych staruszków, którzy zaraz po warsztatach kaligraficznych, odwiecznej, świętej pracy przy zwojach czerpanego papieru i pojemników z tuszem, wchodzili rozluźnieni na maty tatami i perfekcyjnie bawili się w shime-waza, techniki duszeń… Inna sprawa i nie ma po co tego ukrywać, że po zakończeniu tzw. wschodnich aktywności za bardzo pojechałem wielkim autem. Oceany wiadomych środków i alkoholi skutecznie przefiltrowały narządy. I to także musiało mieć olbrzymi wpływ na kondycję. „Przeżyłem, ale co to za życie” – jak mawiało się na Dolnym Mokotowie… I teraz powrót do miejsca początku. Jeszcze zanim poznałem wyniki rezonansu magnetycznego, rozpocząłem pracę nad cyklem prac asemic writing, któremu nadałem mu tytuł KUMITE. Poszczególne sekwencje miały numerki, KUMITE 1–2‑3… itd. Kyokushin jest odmianą sportu pełnokontaktowego, a kumite oznacza walkę sportową. Pomyślałem, że moje prace wizualne z tej serii, wykonywane ulubionymi przeze mnie kolorami, czarnym i czerwonym tuszem, też są jakąś odmianą walki. Wewnętrznej, zewnętrznej (czytelność), itd. Ta definicja wydawała mi się pojemna. Chodziło o próbę wypowiedzi (rysunku/wiersza wizualnego) minimalistycznego, mimo pokusy rozciągnięć i zagęszczeń znaku/kreski. To praca mentalna, religijna w pewnym sensie. Walka! Z jednej strony wolność i chęć wyrzucenia z siebie wszystkich możliwych przemyśleń, idei, uczuć, et cetera. Spontaniczność, żadnych ograniczeń, technicznych wzmocnień. A z drugiej marzenie, żeby było to jednak zdyscyplinowane, (nie)czytelne, bliżej mnie, czyli czegoś (obiektu) mało możliwego do zdefiniowania. Kaligraficzny notes powoli się zapełniał. Szybko stwierdziłem, że rejestry nie były całkowicie bezznaczeniowe. Nie poszły w stronę psycho, halucynogenną, z jaką mamy do czynienia w przypadku wielu twórców obecnego, digitalnego asemic. Mogą powodować wschodnie asocjacje, ale nigdy nie była to z mojej strony siłowa, celowa informacja/deformacja. Ostatecznie powstały na wyspie duńskiej, Amager, w południowej części Kopenhagi. Znaki są wyraźnie europejskie, nie zmieniłem tu mojego charakteru pisma. Czerwony kolor zastanowił jedną z moich znajomych, artystkę wizualną. Słusznie zasugerowała ew. symbol cierpienia. Ale byłoby to chyba jednak zbyt oczywiste. Krew etc. Czarny i czerwony tusz miałem zawsze pod ręką, podobnie jak akryle, nie wyobrażam sobie, żeby to zostało wykonane np. w połączeniu żółci z zielenią. Jasne, że taka przedziwna sytuacja, kolory–stan zdrowia–estetyka… Mam również dystans do pomysłu bycia medium. Filtrowania cząstek nadawanych z jakiejś wspólnej nam wszystkim, bliżej nieokreślonej & tajemniczej centrali. Może tylko na zasadzie ograniczeń naszych receptorów. Są z reguły identyczne. Koloru/refleksu słońca nie da się nigdy przeskoczyć (nawet w przyciemnionych szkiełkach). Jeśli ktoś odnajdzie w tych pracach własne stany i bezstany, oznaczać to będzie, że rejestr spełnił swoje zadanie i przekroczył granicę wewnętrznej szuflandii. Wtedy komplikacja, ew. nieczytelność tych prac, stanie się faktycznie (jedynie) pozorną. Albo zyska rangę nieczytelności pomocnej w zrozumieniu… etc. Swego czasu występowałem dość często z awangardą jazzu improwizowanego. Każda akcja, performance były odmienne, na tym polegała ich wyjątkowość i tego też oczekiwała publiczność. A jednak, mimo całej tej freestylowej otoczki, wszystko było pod pewnego typu kontrolą. Polegała ona na psychicznych predyspozycjach, możliwościach (technicznych i psychicznych) artystów. Dźwięki stawały się przewidywalne. Trochę jak z badaniami nad meskaliną, z podziałem na przeróżne strefy cywilizacyjne/kulturowe. Szybko znaleziono, sklasyfikowano bardzo podobne do siebie reakcje, czyli charakterystyczne, popularne odloty. I ta sama regularność dotyczyła też wizji, zachowań rzadkich, tzw. osobliwości. Czas ogranicza dokładne poznanie, analizę totemu. Wydaje nam się, że już zrozumieliśmy ich znaczenie (kłaniają się Totemizm i słynna Myśl nieoswojona), gdy w przestrzeni pojawiają się totemy/obiekty kompletnie inne, niekoniecznie tylko zmodyfikowane. I wtedy ponownie mamy do czynienia z obszarem nietkniętym, nową białą plamą na mapie naszych dociekań. KUMITE to z pewnością pocztówka z określonych dni, sytuacji i psychicznych scenerii. Zostały zarejestrowane, za każdym razem były nieco inne, spokojne lub bardziej rozedrgane. Podobnie jak w przypadku poezji (wizualnej czy tej klasycznej), osiągnięcie własnego stylu, wypracowanie osobnej kreski trwa (niekiedy) długie lata. Nie pomagają tu wcale nowe technologie i możliwość digitalnego, szybkiego kolażu, manipulacja płaszczyznami/kolorem. Więc praca i jeszcze raz praca… Dobrze byłoby zaznajomić się także ze źródłami. Zastanowić, skąd brał inspirację np. Henri Michaux (działalność wschodnich, starożytnych mistrzów kaligrafii), czy bardziej już może współcześnie, zaobserwować, jakie znaczenie dla aktywności Briona Gysina miała sztuka takich artystów jak choćby Cy Twombly. Twombly byłby tu zawsze istotnym punktem odniesienia. Na pewno pomocna jest orientacja w działalności Michaela Jacobsona (USA), b. ważny jest z pewnością Tim Gaze (Australia). Dużo interesującego materiału można odnaleźć w pismach sieciowych czy towarzyszących im blogach. Jest to tylko pozorna dżungla, po jakimś czasie nawigacja/orientacja staje się dużo łatwiejsza. Na Starym Kontynencie bardzo progresywne rzeczy dzieją się np. we Włoszech. Polecam pismo „Utsanga”, tutaj link do ich ostatniego numeru z moimi pracami, warto czytać & oglądać wydania archiwalne (dużo tam poezji konkretnej, wizualnej, asemic writing, teksty i wywiady, również po angielsku): https://www.utsanga.it/wroblewski-asemic-poetry-ambient/ Bardzo dobrym miejscem (ponownie Włochy) jest „slowforward”, redagowany przez zasłużonego dla eksperymentalnej sztuki/literatury Marco Giovenale: https://slowforward.net/ Jest to optymalny, niezmiernie pomocny adres nawigacyjny. Podawane są tam linki, info, dot. różnych istotnych wydarzeń/publikacji ze świata eksperymentu i progresu. Skarbnicą jest oczywiście australijski „Otoliths”, mają bogate wersje online, polecam dokładne prześledzenie dowolnych numerów, tutaj akurat moje fotografie z przygotowywanego cyklu Earth Research: https://the-otolith.blogspot.com/2022/11/grzegorz-wroblewski.html I z pewnością warto zaznajomić się z amerykańską stroną The New Post-literate: A Gallery Of Asemic Writing, link do moich ASEMIC POEMS: https://thenewpostliterate.blogspot.com/2023/02/grzegorz-wroblewski-asemic-poems.html Razem z tekstem załączam trzy prace z cyklu KUMITE. Będzie to ich debiut! Prosto z kopenhaskiej wyspy Amager do Biura… Wybrałem bardziej charakterystyczne, oszczędne formalnie sekwencje. W 2022 wydałem, oprócz poetyckiego wyboru Letnie rytuały(PIW), także wspomnianą już wyżej książkę asemic writing, Shanty Town (USA) oraz poezję wizualną Polowanie(Convivo). Cieszy, że Polowanie mogło ukazać się w Polsce. Anna Matysiak poparła moją eksperymentalną podróż, a doskonałe posłowie napisał Dawid Kujawa. Rzecz doczekała się ciekawych komentarzy, na łamach „Stonera…” obszernie wypowiedział się Michał Trusewicz, a w „Dwutygodniku” bardziej już skrótowo Joanna Mąkowska. Dodaje siły, że niektóre z moich wizualnych projektów nadal prezentowane są w Polsce. W listopadzie mam mieć w toruńskiej galerii ZPAP wystawę obrazów asemic i mixed media. Razem ze mną wystąpi tam Piotr Lorek ze swoimi obiektami ceramicznymi. Na temat Piotra i jego total-akcji Vessels pisałem już w jednym z poprzednich odcinków cyklu autorskiego Matrix. Przestrzeń więc nadal jakoś oddycha. Amplitudy są różne. Mniej lub bardziej przychylne. Jesteśmy świadkami zawirowań planety. Nawet w przypadku postawy izolacyjnej, próby ucieczki z Ziemi, do końca uczestniczymy w rozdaniu kart. Ważne, żeby codzienne lądowania nie były gwałtowne i nie niszczyły nam nadmiernie naszego wewnętrznego systemu. Kumite to zawsze szacunek dla przeciwnika. A przede wszystkim test własnych możliwości.