11/06/18

Las Meninas

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

„Paniom naka­za­no roz­ma­wiać z nim tyl­ko o bła­host­kach”. Wodzo­wi to jed­nak w niczym nie pomo­gło. Prze­bu­dze­nie… Sil­ne, psy­cho­de­licz­ne słoń­ce. Wyspa. Zno­wu zmie­ni­li plan­szę. Dzi­siaj ponoć uro­dzi­ny Hono­ré de Bal­za­ca. Facet miał z pew­no­ścią talent do pod­su­mo­wań, w sie­ci z miej­sca tłu­ma­czo­ne cyta­ty, np. taka oto sen­ten­cja: “Beau­ti­ful souls have dif­fi­cul­ty in belie­ving in evil, ingra­ti­tu­de, they need hard les­sons befo­re reco­gni­zing the extent of human cor­rup­tion”. Goeb­bels odpo­wie­dział­by mu zapew­ne: „Wszyst­ko trak­tu­ję pesy­mi­stycz­nie, ucie­kam w cho­ro­bę”… A potem szyb­ko by zmienił/wyprostował wer­sję: „Nigdy zmę­cze­ni i nigdy zroz­pa­cze­ni! Naj­pierw Par­tia, a potem Mag­da. Eks­pe­ry­men­ty nale­ży prze­pro­wa­dzać w labo­ra­to­riach, a nie na milio­nach posia­da­czy radio­od­bior­ni­kow”. Temat więc nędz­ny, wyczer­pa­ny. Zamiast tego kil­ka­set syno­ni­mów sło­wa „marze­nie”. Gru­py zna­cze­nio­we… W kon­tek­ście uro­je­nia albo w odnie­sie­niu do cze­goś pięk­ne­go etc. Masa moż­li­wo­ści. Ange­lo­lo­gia lub stra­te­gia, idea, inten­cja, zwid/wzwód. I moż­na się tak okrut­nie zaba­wiać w nie­skoń­czo­ność. Życzyć kochan­kom i zamie­rzać. Naj­le­piej, gdyż super pom­pa­tycz­nie, uświa­do­mi­li mi to Hop­kins i Debra Win­ger: „Przy­szły ból jest czę­ścią teraź­niej­sze­go szczęścia/ Teraź­niej­szy ból jest czę­ścią prze­szłe­go szczę­ścia”. Wzmac­nia­nie obse­sji… A struk­tu­ry, któ­rych „nie daje się łatwo opi­sać w języ­ku tra­dy­cyj­nej geo­me­trii eukli­de­so­wej”, pozo­sta­ją bez więk­szych zmian. Więc fuck ze zbio­rem Man­del­bro­ta. Kla­syk Char­les Bukow­ski miał rację: “Find the thing you love the most, and let it kill you”. A prze­cież moż­na było­by zaba­wiać się na Kaj­ma­nach („gdy­bym wte­dy nie wyko­nał tele­fo­nu, napi­sał wia­do­me­go listu, nie umó­wił na spo­tka­nie w gro­cie nie­to­pe­rza” itd.), bez tych wszyst­kich mało wesoł­ko­wa­tych kla­sy­fi­ka­cji ICD-10. Tutaj inte­re­su­ją­co pod­su­mo­wał to  chy­ba nie­śmier­tel­ny Rid­dick: „Nie nale­ży pytać, co się sta­ło, ale co sta­ło się ze mną”. Nie­bo­cen­tryzm. Kolej­ny per­for­mer obci­na sobie palce/odnóża. Gdzie nie spoj­rzysz… Papa Doc! Dro­ny, kur­wa mać! W ese­istycz­nej książ­ce Miej­sca sty­ku (Convi­vo 2018), na samym jej począt­ku, wspo­mi­nam obraz Die­go Velázqu­eza Las Meni­nas (Pan­ny dwor­skie), że dotych­czas nie uda­ło mi się go nigdy zoba­czyć. Nie­dłu­go po tej publi­ka­cji wylą­do­wa­łem w Madry­cie.

Więc nagle deli­kat­na, czy­li dość gwał­tow­na zmia­na deko­ra­cji. Kli­mat sub­tro­pi­kal­ny typu śród­ziem­no­mor­skie­go. Sier­ra de Guadar­ra­ma & Ban­co San­tan­der. Muzeum Pra­do. Tra­fi­łem tam o ide­al­nej porze. Do otwar­cia było jesz­cze jakieś pół godzi­ny. Od razu dostrze­głem pomni­ki Velázqu­eza i Goi. Wpa­so­wa­łem się w kolej­kę ocze­ku­ją­cych. Weso­ły nastrój. Luzing & śmier­tel­na powa­ga (rogo­we szkła). Yoko­ha­ma i Nowe Jor­ki. Fani cor­ri­dy, zbie­ra­cze pamiąt­ko­wych figu­rek Fran­ci­sco Fran­co Behamonde’a oraz miło­śni­cy Ogro­du ziem­skich roz­ko­szy (of cour­se). I trud­no się dzi­wić, Museo Nacio­nal del Pra­do to jeden z naj­po­tęż­niej­szych obiek­tów tego typu na świe­cie. Mak­sy­mal­ne zbio­ry. Moż­na je stu­dio­wać miesiącami/latami. Wro­ta się w koń­cu otwo­rzy­ły i nagle zna­la­złem się sam na sam z Las Meni­nas. Oprócz mnie i pana z per­so­ne­lu niko­go w tej sali jesz­cze nie było. Mia­łem szczę­ście, dzi­kie tłu­my sta­nę­ły przed Velázqu­ezem dopie­ro po jakichś dwu­dzie­stu minu­tach. Zwie­dza się w „okre­ślo­ny”, sys­te­ma­tycz­ny spo­sób, dla mnie była to wypra­wa tyl­ko do tego obra­zu (tak, tak, po kil­ku godzi­nach obej­rza­łem sobie rów­nież Hie­ro­ni­ma B. i pana Goję, np. jego tzw. czar­ne obra­zy z Domu Głu­che­go, a potem zro­bi­łem już kok­tajl na całość: Picasso/Ribera/Cierniem koronowanie/Zaśnięcie Mat­ki Boskiej etc.). „Marze­nie”… Do Mar­fy i Jud­da raczej nigdy nie było po dro­dze (utkną­łem za to kie­dyś w Appa­la­chian Moun­ta­ins i to był mój naj­więk­szy „skok w bok”, jakie­go uda­ło mi się doko­nać w USA), nato­miast Zaślu­bi­ny Arnol­fi­nich zali­czy­łem wie­lo­krot­nie, napi­sa­łem na ich temat Prze­si­le­nie (zbieg oko­licz­no­ści, gdyż wyru­sza­jąc za Las Meni­nas, oka­za­ło się, że są coraz poważ­niej­sze „wido­ki na wido­ki”, że sztu­ka zosta­nie zre­ali­zo­wa­na w zachod­nio­eu­ro­pej­skich teatrach). Wia­do­mo, ile dziw­nych kli­ma­tów łączy te dwa płót­na (tzn. Zaślu­bi­ny Arnol­fi­nich i Pan­ny dwor­skie). Oglą­da­jąc jed­no z nich, z miej­sca ma się tzw. wewnętrz­ną potrze­bę, żeby zoba­czyć dru­gie. Ludzie inte­re­su­ją­cy, fascy­nu­ją­cy się np. Han­sem Mem­lin­giem, na pew­no zała­pią, o co tu cho­dzi. Czy w takim razie fina­ło­wy „haczyk” i moż­na pako­wać się na Andro­me­dę? O Las Meni­nas napi­sa­no tysią­ce arty­ku­łów i ksią­żek (w Pol­sce zaj­mo­wał się tym obra­zem m.in. Andrzej Wit­ko, Tajem­ni­ca Las Meni­nas, Wydaw­nic­two AA, Kra­ków 2006), każ­dy ma na ten temat wła­sną, sza­lo­ną lub mniej sza­lo­ną teo­rię (ponie­waż, jak wia­do­mo, „wszy­scy wie­dzą wszyst­ko” i nasz uko­cha­ny Kero­uac, o czym wie­lo­krot­nie już wspo­mi­na­łem). Więc oczy­wi­ście, wra­że­nie trój­wy­mia­ro­wo­ści, jakie­goś (odpo­wied­nio nie­po­ko­ją­ce­go) szy­bo­wa­nia PRZED (!) powierzch­nię płót­na, lek­ko demo­nicz­na, pię­cio­let­nia infant­ka Mał­go­rza­ta Tere­sa. Świa­tło – brak świa­tła. Dwor­skie kar­ły Maria Bar­bo­la i Nico­la­si­to, a przy szta­lu­gach sam arty­sta-czło­wiek (tak nazwa­no by go kie­dyś na Dol­nym Moko­to­wie), czy­li Velázqu­ez odzia­ny w strój Zako­nu św. Jaku­ba od Mie­cza (Zako­nu San­tia­go). Duży pies, któ­ry w innych „oko­licz­no­ściach” potra­fił­by z pew­no­ścią sku­tecz­nie dziab­nąć. W lustrze odbi­ja się oczy­wi­ście para kró­lew­ska, tego gadże­tu nie dało rady unik­nąć. Mak­sy­mal­na „nie­zwy­kłość”, tropy/znaki/sygnały. Chcia­ło­by się jak Tytus wsko­czyć  tam choć­by na chwi­lę do środ­ka, spraw­dzić, czy dwor­ka Dona María Agu­sti­na Sar­mien­to nie jest przy­pad­kiem z por­ce­la­ny i jakie­go typu napój poda­je na tacy Dona Isa­bel de Vela­sco… Rodzaj psy­cho-podró­ży. Nie­po­kój, że to jest wła­śnie TEN komu­ni­kat. Zapo­da­nie z rów­no­le­głe­go poli­go­nu. Czu­jesz, że to list nada­ny do cie­bie i stu­diu­jesz go, obser­wu­jąc skó­rę. Podob­nie jak to było z Arnol­fi­ni­mi van Eyc­ka. Duży, wewnętrz­ny nie­po­kój. Frak­cja prze­ra­żo­nych! Prze­kaz z przeszłości/przyszłości, zabu­rze­nia cza­so­prze­strzen­ne, sta­tek-mat­ka? Lekarz zawa­lił­by nas z miej­sca kolo­ro­wy­mi pastyl­ka­mi… Coś się z pew­no­ścią nie zga­dza, więc tego typu „pro­jek­cje” potra­fią sku­tecz­nie gnę­bić pod­czas całe­go ziem­skie­go poby­tu. Las Meni­nas, Madryt, Sier­ra de Guadar­ra­ma…

Mało „popraw­ny poli­tycz­nie” prze­ryw­nik w Par­ku Reti­ro (Parque del Reti­ro). Rado­sne lwy pla­żo­we, boule (kul­ki), jog­ging & jog­ging, fit­ness & pod­ryw, moda na tatu­aże z lat 50., jaz­da na rol­kach wzmac­nia mię­śnie poślad­ków (cze­go wyraź­nie nie zała­pu­ją uwa­le­ni tam w tru­pa mło­dzi Ango­le). To naj­więk­szy park w Madry­cie, rekla­mo­wa­ny jako opty­mal­ne miej­sce dla zako­cha­nych oraz jesz­cze z  inne­go powo­du. Fak­tycz­nie, ten inny „powód” jest dość oso­bli­wy. „Somos Cató­li­cos”, a jed­nak mamy tu do czy­nie­nia z rodza­jem „zakłó­ce­nia” (w Tali­ba­no­wie nie było­by to raczej moż­li­we). W pusz­czy cze­ka­ją na nas odmien­ne byty? Coś w tym jest 🙂 Pomnik Lucy­fe­ra. Ponoć jedy­ny na glo­bie. Angel Caido (Upa­dły Anioł) wyko­na­ny został w 1874 roku przez hisz­pań­skie­go rzeź­bia­rza Ricar­do Bel­le­ve­ra (gościa od słyn­ne­go, madryc­kie­go ołta­rza ze św. Mar­ci­nem na koniu). Pro­jekt finan­so­wał hisz­pań­ski rząd, obiekt zyskał mię­dzy­na­ro­do­wą sła­wę, w 1878 roku otrzy­mał nagro­dę na wysta­wie świa­to­wej w Pary­żu, a potem zain­sta­lo­wa­no go już na sta­łe w Par­ku Reti­ro. Owi­nię­ty wężem Lucy­fer jest w pew­nym sen­sie dostoj­ny, ma bar­dzo przy­jem­ne (jak to anio­ły) pro­mie­nio­wa­nie… „Czu­wa nad swo­im graj­doł­kiem”. Zero maka­brycz­nych „efek­tów spe­cjal­nych”, ludzie do nie­go przy­zwy­cza­je­ni, dla tury­stów mega-atrak­cja. Nikt tam się na nie­go w pro­te­ście nie wspi­na, nie rzu­ca pojem­ni­ka­mi z far­bą i nie pró­bu­je pole­wać go świę­co­ną wodą. Nie budzi kon­tro­wer­sji. Rol­ki i wino, dziew­czy­ny z Boli­wii, ostre makijaże/perfumy/woda koloń­ska… Prze­strzeń „ibe­ro”… Kom­plet­nie osob­ny, nie­kie­dy nie­źle prze­ry­so­wa­ny orna­ment, do poko­cha­nia, ale nie dla wszyst­kich i nie­ko­niecz­nie od pierw­sze­go wej­rze­nia. Dziw­ne, nigdy wcze­śniej w Bar­ce­lo­nie, Gra­na­dzie czy Kadyk­sie nie wyczu­wa­łem podob­nych „wibra­cji”. Ska­za­ny jestem widocz­nie na mia­stecz­ko Medel­lin i Estre­ma­du­rę, na zaku­rzo­ne legen­dy o hisz­pań­skich awan­tur­ni­kach.

Mój przed­ostat­ni dzień w Madry­cie to oczy­wi­ście poezja! Jeź­dzi­my po magicz­nych kra­inach i roz­pro­wa­dza­my tam bursz­tyn oraz obra­zy w nie­zro­zu­mia­łym sty­lu action-pain­ting. Sku­tecz­nie wkur­wia­my tym obra­żo­ne na całą pla­ne­tę jury i smut­nych, cze­ka­ją­cych już na swo­je­go zasłu­żo­ne­go Nobla pse­do­me­ta­fi­zy­ków. A kon­kret­nie akcja w samym ser­cu tego skom­pli­ko­wa­ne­go mia­sta o kli­ma­cie sub­tro­pi­kal­nym typu śród­ziem­no­mor­skie­go, pod czuj­nym okiem pamiąt­ko­wych figu­rek Fran­ci­sco Fran­co Behamonde’a, tzn. wśród rega­łów wypeł­nio­nych lite­ra­tu­rą, w księ­gar­ni Despe­ra­te Lite­ra­tu­re: “Despe­ra­te Lite­ra­tu­re is a joint pro­ject betwe­en Cra­ig Wal­zer, Corey Eastwo­od, Char­lot­te Delat­tre and Ter­ry Cra­ven. Betwe­en them they own Atlan­tis Books in San­to­ri­ni, Gre­ece, Book Thug Nation and Human Rela­tions in Bro­oklyn, NY, US. Despe­ra­te Lite­ra­tu­re is a new inter­na­tio­nal book­shop in Madrid, Spa­in. Along with the very best col­lec­tion of used English books in the city, the shop also car­ries a lar­ge selec­tion of quali­ty books in Spa­nish, French and a varie­ty of other lan­gu­ages”. Nasz wie­czór: “Mar­cus Sle­ase reads from ‘The Spi­rit of the Bath­tub’ and pre­sents Grze­gorz Wro­blew­ski, also reading from his newest work, ‘Zero Visi­bi­li­ty’”. I było tak­że małe wyja­śnie­nie doty­czą­ce moich aktyw­no­ści z bał­tyc­ki­mi naszyj­ni­ka­mi, sfor­mu­ło­wa­ne przez solid­nych orga­ni­za­to­rów… „Let us intro­du­ce Grze­gorz: His poetry has con­nec­tions to the anti-poetry of Nica­nor Par­ra, the dark come­dy of Samu­el Bec­kett, the raw punk­ness and absur­di­ty of Andrzej Bur­sa, and the sur­re­alist pro­se poems of Char­les Simic. Legen­da­ry poetry cri­tic Mar­jo­rie Per­loff says of Grze­gorz ‘[he is] the true poetic chro­nic­ler of our twen­ty-first cen­tu­ry dia­spo­ra in all its absur­di­ties and anxie­ties’”. Falo­wa­nia były bar­dzo pozy­tyw­ne, w czym zasłu­ga sze­fa księ­gar­ni Terry’ego Cra­ve­na, czy­ta­ją­ce­go ze mną Mar­cu­sa Slease’a i zgro­ma­dzo­nej tam mul­ti-kul­ti, czuj­nej publicz­no­ści. Ponie­waż moje „Zero Visi­bi­li­ty” (Los Ange­les 2017) zosta­ło wyda­ne w wer­sji dwu­ję­zycz­nej, mogłem zapre­zen­to­wać wier­sze rów­nież po pol­sku, a Mar­cus tłu­ma­cze­nia Pio­tra Gwiaz­dy po angiel­sku. Bar­dzo lubię takie wła­śnie roz­wią­za­nia. Ludzie mają wte­dy oka­zję posłu­chać ory­gi­nal­ne­go brzmie­nia, ryt­mu, przyspieszeń/redukcji/rozwinięć jęz. pol­skie­go, porównać/skonfrontować to z prze­kła­da­mi.

Nowa książ­ka Mar­cu­sa The Spi­rit of the Bath­tub (Apo­ca­lyp­se Par­ty, Phi­la­del­phia, USA 2018), bar­dzo uda­na! Ta noma­dycz­na poezja idzie cią­gle do przo­du, roz­wi­ja się, „burzy i budu­je”, nie ma w niej sła­bych, nadę­tych sekwen­cji. Dobra, kon­kret­na nota-dro­go­wskaz na stro­nie wydaw­nic­twa: „Expe­rien­ce sur­re­al tales from the bath­tubs of South Korea, Utah, Tur­key, Ita­ly, Poland, and Lon­don. Vibra­tion the­ra­py with Spi­rit mon­keys. Try­ing to defi­ne your­self is like try­ing to bite your own teeth. The emo­tio­nal weights are shi­fting. Dan­cing and acro­ba­tics in the mul­ti-ver­se. It is an expan­si­ve big bath per­son. It is the mirac­le that dis­so­lves in the bath­tub like a lump of sugar. Welco­me to the les­ser lights of the bar­do. In the mil­ky clo­uds of the bath­tub you will never be sober. Hel­lo my old friend. Tune in to signals from ano­ther uni­ver­se. It looks just like this one”. W zbio­rze tym spo­ro jest pol­skich akcen­tów, poja­wia­ją się zna­ne nam sygna­ły: wodka/Zabka/Słonecznik/karczma/kompot/Biedronka itd. Pamię­tam, jak kil­ka lat temu w Lon­dy­nie, po wspól­nym czy­ta­niu, „nie­zbyt” z tego powo­du zado­wo­lo­na była jed­na z obec­nych tam pol­skich pisa­rek, ode­bra­ła to jako rodzaj zbyt­niej iro­nii, jakie­goś naśmie­wa­nia się z „dostoj­nych”, rodzi­mych kli­ma­tów. Kom­plet­nie nie zała­pa­ła tej lite­ra­tu­ry! Mówisz „słoń­ce” i od razu jesteś fanem zgub­nych wpły­wów glo­bal­ne­go ocie­ple­nia. Dla osób ewen­tu­al­nie zain­te­re­so­wa­nych poezją Mar­cu­sa Slease’a pole­cam bar­dzo traf­ny komen­tarz Nomad life Pio­tra Gwiaz­dy w jego dosko­na­łym cyklu Trans­po­si­tions (Jacket2): https://jacket2.org/commentary/nomad-life
Na koniec jeden z moich ulu­bio­nych wier­szy Mar­cu­sa z The Spi­rit of the Bath­tub.

Mar­cus Sle­ase

A brief histo­ry of the spa

In a moun­ta­in inn
cal­led karcz­ma
with she­ep skins
on the wall
stud­ded
wooden cha­irs
play­ing moun­ta­in
music
we dip­ped
our home­ma­de che­ese
& ham san­dwi­ches in it
6 hours of wal­king
the tra­il of sharp rocks
& toe going stiff
in a lit­tle town
cal­led Ustron
looking
for spas
& mirac­le cures
wal­king with nor­dic
ski poles
thro­ugh the stre­ets