19/08/13

Lekcja języka (obcego)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Mia­łem sen.

Wła­ści­wie taki ni to pół­sen, ni pół-jawę… Co oczy­wi­ście zale­ży od tego, jaką opty­kę się przyj­mie: Pro­usta („Przez dłu­gi czas kła­dłem się spać wcze­śnie. Nie­kie­dy, led­wiem zga­sił świe­cę, oczy zamy­ka­ły mi się tak pręd­ko, że nie zdą­ży­łem powie­dzieć sobie: zasy­piam. I w pół godzi­ny potem myśl, że czas był­by zasnąć, budzi­ła mnie: chcia­łem odło­żyć książ­kę, któ­rą, zda­wa­ło mi się, że trzy­mam jesz­cze w ręce, i zga­sić świa­tło.”) czy Gom­bro­wi­cza („We wto­rek zbu­dzi­łem się o tej porze bez­dusz­nej i nikłej, kie­dy wła­ści­wie noc się już skoń­czy­ła, a świt nie zdą­żył jesz­cze zacząć się na dobre. Zbu­dzo­ny nagle, chcia­łem pędzić tak­sów­ką na dwo­rzec, zda­wa­ło mi się bowiem, że wyjeż­dżam – dopie­ro w następ­nej minu­cie z bie­dą roze­zna­łem, że pociąg dla mnie na dwor­cu nie stoi, nie wybi­ła żad­na godzi­na.”). Cóż, godzi­na była niby bar­dziej gom­bro­wi­czow­ska, mię­dzy – jak mawia­ją Fran­cu­zi wymow­ni – wil­kiem a psem, więc bar­dziej pół-jawa niż pół­sen, ale w nad­cho­dzą­cym sło­necz­nym poran­ku żad­ne bez­for­mie na mnie nie czy­ha­ło. Cho­ciaż…

No dobra, ale mia­ło być o tym śnie. Więc tak: nie do koń­ca obu­dzo­ny, sły­sza­łem roz­mo­wy toczą­ce się za oknem. Docie­rał do mnie dźwięk gło­sów, ich bar­wy, into­na­cje i akcen­ty, po któ­rych mogłem roz­po­zna­wać – pod­pro­go­wo wier­ny języ­ko­znaw­czej meto­do­lo­gii Fran­za Boasa – poszcze­gól­ne wyra­zy, zda­nia, może nawet emo­cje i inten­cje tego, kto mówi. Ale tak poza tym – nic: to, co sły­sza­łem, nie skła­da­ło się w cokol­wiek roz­po­zna­wal­ne­go, pomię­dzy mną a melo­dią tej zaokien­nej mowy roz­cią­ga­ła się gro­te­sko­wa prze­strzeń nie­zro­zu­mie­nia. I nie była to kwe­stia jakie­go­kol­wiek, z cze­go­kol­wiek wyni­ka­ją­ce­go nie­do­słu­chu: wszyst­ko docie­ra­ło do mnie bole­śnie wyraź­nie, jak obraz sku­pio­ny w soczew­ce. Było tro­chę tak, jak­by zamiast sąsia­dów, sprzą­ta­ją­cych czy budow­lań­ców usa­do­wi­ła się tam (naj­pew­niej – w obron­nym, choć w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku bez­rad­nym ocze­ki­wa­niu na rychłe natar­cie upa­łu – pod trze­pa­kiem) jakaś gru­pa obco­kra­jow­ców. Sły­szę dźwięk, wiem, że za dźwię­kiem stoi peł­no­praw­na ludz­ka świa­do­mość, mam moc­ne prze­świad­cze­nie, że kry­je się w tym coś bar­dzo okre­ślo­ne­go, komu­ni­ka­tyw­ne­go i komu­ni­ko­wal­ne­go, ale mój mózg – jak­by tknię­ty dzi­wacz­ną, momen­tal­ną afa­zją – nie wyra­bia z prze­kła­dem bodź­ców słu­cho­wych na cokol­wiek zro­zu­mia­łe­go.

Myślę, że podob­nie dzia­ła poezja, któ­ra jest użyt­ko­wa­niem języ­ka za każ­dym razem na nowo, od spodu. Jasne: nic nie powsta­je w próż­ni, więc rów­nież to moje rozu­mie­nie poezji kształ­to­wa­ło się w przez lata prze­ży­wa­nych fascy­na­cjach okre­ślo­ny­mi kon­cep­cja­mi meta­po­etyc­ki­mi i teo­re­tycz­no­li­te­rac­ki­mi – sym­bo­lizm z jego apo­te­ozą sztu­ki sło­wa jako języ­ka anty­na­tu­ral­ne­go i samo­zw­rot­ne­go, for­ma­lizm rosyj­ski i jego kon­cep­cje wier­sza jako zasa­dza­ją­ce­go się na chwy­tach unie­zwy­kla­ją­cych nasze obco­wa­nie z komu­ni­ka­tem słow­nym, myśl Tade­usza Peipe­ra, w któ­rej tak pocze­sne miej­sce zaj­mu­ją hasła rady­kal­ne­go reto­rycz­ne­go odse­pa­ro­wa­nia tego, co poetyc­kie, od cze­go­kol­wiek, co poetyc­kie nie jest… Ale co inne­go wie­dzieć, co inne­go doświad­czyć; tam­te­go poran­ka z nie­zwy­kłą siłą, bez jakiej­kol­wiek teo­re­tycz­nej ase­ku­ra­cji odczu­łem, że to moje pół­sen­ne doświad­cze­nie odkle­je­nia się mowy od zna­cze­nia jest jakoś bli­skie wyda­rza­niu się wier­sza. Wła­śnie tak – wyda­rza­niu się, bo czy­ta­nie poezji jest zawsze obco­wa­niem z jakimś nie­ocze­ki­wa­nym darem: nie w sen­sie etycz­nym (choć bywa i tak), ale dla­te­go, że wiersz to coś, cze­go się nie spo­dzie­wa­my, z czym na począt­ku nie bar­dzo wia­do­mo, co zro­bić. Moż­na też powie­dzieć, że poezja to przy­go­da: coś, co wyda­rza się zawsze nie­ocze­ki­wa­nie, zawsze przy­god­nie, prze­ciw cze­mu nie spo­sób nijak się zabez­pie­czyć. No bo tak: czy­tam sobie taką na przy­kład poet­kę Fetliń­ską czy inne­go poetę Pió­rę i niby jest to rze­czy­wi­stość języ­ko­wa dosko­na­le zna­na, ale wyłącz­nie na pozio­mie gra­ma­ty­ki: to, co w innym kon­tek­ście coś by zna­czy­ło, tu zna­czy tak bar­dzo ina­czej, tak bar­dzo na nowo, że w pierw­szym kon­tak­cie wyda­je się nie zna­czyć nic. Akt prze­no­sze­nia poezji w udo­mo­wio­ną prze­strzeń zro­zu­mie­nia nigdy nie jest niczym raz na zawsze danym: całą wie­dzę o tym, w jaki spo­sób dzia­ła język, przy każ­dej jed­nej lek­tu­rze każ­de­go jed­ne­go wier­sza trze­ba zdo­by­wać od nowa. Pew­nie dla­te­go czy­ta­nie poezji jest przy­jem­no­ścią tak – za prze­pro­sze­niem – eli­tar­ną: wysta­wia­nie swo­ich poznaw­czych kom­pe­ten­cji na kon­fron­ta­cję w grze, któ­rej regu­ły są nam nie­zna­ne (o ile w ogó­le da się mówić o regu­le w sytu­acji wyklu­cza­ją­cej wszel­ką powta­rzal­ność, bez cze­go regu­lar­ność i regu­la­tyw­ność nie mogą się wszak ukon­sty­tu­ować), nigdy nie będzie roz­ryw­ką nazbyt pospól­ną… Ale też z tego same­go powo­du czy­tel­nik poezji ma tak wyraź­ną skłon­ność do uza­leż­nia­nia się – wcho­dze­nie wciąż na nowo do niby to tej samej rze­ki bywa źró­dłem eks­taz napraw­dę nie­li­chych. Choć czę­sto mrocz­nych, uświa­da­mia­ją­cych, jak łatwo nasze dobre samo­po­czu­cie zwią­za­ne z tym, że zawsze moż­na się doga­dać i poro­zu­mieć (a prze­cież u źró­deł try­um­fal­ne­go pocho­du nasze­go gatun­ku przez Zie­mię leży wła­śnie wypra­co­wa­nie umie­jęt­no­ści języ­ko­wej, sym­bo­licz­nej nego­cja­cji mię­dzy mał­pą i mał­pą, mię­dzy mał­pą a jej sawan­ną), oka­zu­je się nie­wie­le wię­cej niż kon­wen­cją i uzur­pa­cją.

Więc pew­nie dla­te­go tam­ten mój pół­sen oka­zał się czymś tak zabaw­nym, ale jed­no­cze­śnie zdjął mnie chło­dem (choć dzień nad­cią­gał, jako się rze­kło, roz­pa­lo­ny). I w sumie to wciąż nie wiem, czy była to godzi­na Pro­usta, kie­dy wyru­sza się w za nic mają­cą jakie­kol­wiek ogra­ni­cze­nia podróż pod prąd cza­su, czy Gom­bro­wi­cza: spo­tę­go­wa­na świa­do­mość roz­kła­du, na któ­re­go koń­cu czai się nie­moż­ność powie­dze­nia cze­go­kol­wiek o czym­kol­wiek.