18/07/14

List otwarty do Joanny Mueller

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Kra­ków, 1–12 lip­ca 2014

Dro­ga Joasiu,

dla lep­sze­go efek­tu powi­nie­nem napi­sać, że jest bar­dzo póź­na noc z 1 na 2 lip­ca 2014 – nie będę jed­nak ukry­wał, że noc nie jest aż taka póź­na, co ma swo­je zale­ty: jesz­cze przed chwi­lą widzia­łem, prze­my­ka­jąc się na rowe­rze mię­dzy ław­ka­mi zawłasz­czo­ny­mi przez lokal­ne ple­mio­na na rytu­al­ne oba­la­nie waka­cyj­nych bro­wa­rów, jak nie­sa­mo­wi­ty nów zawisł na tym jedy­nym w swo­im rodza­ju póź­no­wie­czor­nym let­nim nie­bie nad kubi­stycz­ną gra­nią osie­dli w kra­kow­skich Bień­czy­cach (nie wiem, na ile znasz Kra­ków, ale tłu­ma­czyć, któ­rą jego część zaj­mu­ją Bień­czy­ce, nie ma chy­ba sen­su). Naj­waż­niej­sze jest jed­nak to, że wra­ca­łem ze szpi­ta­la, w któ­rym na dru­gą już noc zosta­ła moja żona – z naszym wczo­raj uro­dzo­nym synem.

Dla­cze­go o tym piszę wła­śnie do Cie­bie? To chy­ba jasne: bo jesteś autor­ką bodaj naj­lep­szej w histo­rii pol­skiej lite­ra­tu­ry książ­ki o cią­ży (piszę ostroż­nie „bodaj naj­lep­szej”, bo jako że nigdy nie widzia­łem się w roli ojca, więc zupeł­nie nie inte­re­so­wa­łem się tym, kto i co o cią­ży napi­sał). I kie­dy tyl­ko prze­czy­ta­łem Powle­kać rosną­ce (koń­cem pierw­sze­go try­me­stru), od razu wie­dzia­łem, że o tych two­ich „apo­kry­fach pre­na­tal­nych” napi­szę. I że zro­bię to wła­śnie teraz. Moż­na przy­jąć, że jest to recen­zja – ale dla­cze­go list otwar­ty? Bo nic inne­go niż list (taka mnie naszła ostat­nio epi­fa­nia) nie jest w sta­nie dźwi­gnąć opo­wie­ści o wyda­rze­niu tak intym­nym jak cią­ża.

Nie ma co ukry­wać, że będą to głów­nie glos­sy i apen­dyk­sy do tego, cze­go w cią­ży nie zro­zu­mia­łaś – tak, wła­śnie Ty, mat­ka troj­gu: bo o ile nie­prze­nik­nio­ną tajem­ni­cą jest to, co dzie­je się w mózgu, ser­cu, duszy i cie­le kobie­ty powle­ka­ją­cej rosną­ce (Rosną­ce), o tyle dru­gą w kolej­ce do nie­prze­nik­nio­no­ści tajem­ni­cą jest mózgo­wa, dusz­na, cie­le­sna i ser­co­wa kotło­wa­ni­na męż­czy­zny, któ­re­go kobie­ta jest w cią­ży. I tak jak żaden facet nigdy nie napi­sze nicze­go sen­sow­ne­go o cią­że­niu kobie­ty, tak żad­na kobie­ta nie ma dostę­pu do tego powle­ka­nia dru­gie­go stop­nia, któ­re jest udzia­łem męż­czy­zny. Nie wiem, czy wiesz, ale w kul­tu­ro­znaw­stwie i psy­cho­lo­gii ist­nie­je nawet coś takie­go, co nazy­wa się kuwa­da – cho­dzi o róż­ne rytu­ały i prak­ty­ki magicz­ne (do dziś ponoć gdzie­nie­gdzie upra­wia­ne), któ­rych celem jest pomóc face­tom przejść przez ten czas, na przy­kład przez teatral­ne rein­sce­ni­zo­wa­nie przez męż­czyzn sce­ny poro­du. Tak o tym wspo­mi­nam, bo w sumie to nie będę pisał o niczym innym (cały ten wpis miał się począt­ko­wo tak wła­śnie nazy­wać, syn­drom kuwa­dy) – i będzie to mieć for­mę, podob­nie jak w Two­jej genial­nej (tak, wła­śnie genial­nej: natchnio­nej przez geniu­sza cza­su i miej­sca z niczym nie­po­rów­ny­wal­nych) książ­ce, olśnień i ich reflek­sów. Któ­rych kre­śle­nie zaczy­nam wła­śnie teraz, przy pierw­szym od daw­na piwie (nie­co prze­no­szo­na cią­ża wymu­sza abs­ty­nen­cję: bo co by było, gdy­by to już, teraz – i potem te nagłów­ki w pew­nej nader opi­nio­twór­czej gaze­cie codzien­nej: „Szok! Prze­my­sław Rojek (36 l.), nauczy­ciel kato­lic­kiej szko­ły, pija­ny na sali poro­do­wej!”), wie­dząc, że mecz Bel­gii ze Sta­na­mi Zjed­no­czo­ny­mi i tak mogę pod­glą­dać tyl­ko jed­nym roz­ko­ja­rzo­nym okiem. Zresz­tą – męczą się chy­ba jak potę­pień­cy, a piwo pew­nie za chwi­lę mnie roz­ło­ży… Tak w ogó­le to mia­łem zacząć pisać już wczo­raj, ale wte­dy to już napraw­dę lecia­łem na pysk – jakieś, oględ­nie licząc, trzy­dzie­ści osiem godzin na nogach: od nie­dziel­ne­go popo­łu­dnia pierw­sze poważ­niej­sze symp­to­my, wie­czor­na wizy­ta w szpi­ta­lu, powrót do domu ze wska­za­niem, żeby zgło­sić się na wyso­ko­ści wtor­ku bądź śro­dy, bez­sen­na noc w towa­rzy­sze­niu coraz bar­dziej nie­zno­śnym skur­czom (w cza­sie coś koło trzech kwa­dran­sów drzem­ki przy­śnił mi się Filip Zawa­da jako wzię­ty han­dlarz haszy­szu), decy­zja o powro­cie do szpi­ta­la pod­ję­ta dokład­nie (godzi­na nie do zapo­mnie­nia) o 4:19, potem poród i cały ponie­dzia­łek na neo­na­to­lo­gii. Zresz­tą chcia­ło mi się pła­kać: Rosną­ce­go zosta­wi­li­śmy na sali opie­ki dla nowo­rod­ków i kie­dy wró­ci­łem do domu, prze­śla­do­wa­ły mnie te jego wiel­kie, na krót­ką chwi­lę roz­bu­dzo­ne, bez­brzeż­nie samot­ne oczy pod bez­li­to­śnie tru­pim bla­skiem jarze­nió­wek. Czu­łem się jak­bym już teraz, na począt­ku, zdra­dził swe ojcow­skie powo­ła­nie – potem przy­po­mniał mi się ten kawa­łek z Two­jej książ­ki, kie­dy piszesz o swo­jej samot­nej zimo­wej nocy w innym szpi­ta­lu, tak bli­sko i (para­dok­sal­nie) tym okrut­niej dale­ko od Two­jej Hiper­bo­rej­ki, i zro­bi­ło mi się może nie lżej, ale w każ­dym razie poczu­łem, że nie jestem w swo­im doświad­cze­niu sam (mia­łem oszczę­dzić Kasi tej mojej reflek­sji aż do powro­tu do domu, ale czu­ła dokład­nie to samo i Rosną­cy wró­cił do niej już o trze­ciej rano). Skąd­inąd zabaw­ne, jak to się wszyst­ko prze­kła­da choć­by na żołą­dek, wczo­raj led­wo wmu­si­łem w sie­bie po powro­cie ohyd­ne ruskie z mro­żon­ki (ura­to­wa­ła je jedy­nie spo­ra war­stwa musz­tar­dy rosyj­skiej), dziś, przy lep­szym nie­co nastro­ju, jeden powiew z osie­dlo­we­go KFC (któ­re­go mój żołą­dek na co dzień nie tole­ru­je) wystar­czył, by przy­pra­wić mnie o skur­cze gło­do­we.

Resz­ta kie­dy indziej: piwo zro­bi­ło swo­je, a jutro – mam nadzie­ję – całą trój­ką wró­ci­my do domu (cze­ka mnie jesz­cze solid­ne wie­trze­nie miesz­ka­nia z nie­le­gal­ne­go zapa­chu tyto­niu; takie używ­ko­we, faj­cza­no-piw­ne odcią­ża­nie mózgu ojca w oko­li­cach poro­du też się chy­ba zresz­tą mie­ści w rytu­al­nej logi­ce kuwa­dy). Może jesz­cze popa­trzę chwi­lę na mecz, choć zano­si się na dogryw­kę, któ­rej już na pew­no nie zdzier­żę.

[…]

Ten znak opust­ki u góry to – jak się pew­nie domy­ślasz – prze­rwa na sen. Wra­cam do pisa­nia: nie będę już tak moc­no tego, co mi się napi­sze, osa­dzał w tu i teraz, po pro­stu podzie­lę się z Tobą swo­imi, wyżej obie­ca­ny­mi, przy­pi­sa­mi do Two­jej książ­ki. Umów­my się, że każ­dy z nich będę roz­po­czy­nał – znów dla lep­sze­go efek­tu – wie­lo­krop­kiem (dodat­ko­wo pod­kre­śla­ją­cym upływ cza­su, któ­ry teraz zaczy­na biec dla mnie w spo­sób nie­po­rów­ny­wa­ny z niczym, co pozna­łem do tej pory).

…meta­fi­zy­ka szpi­tal­nych nocy. Wresz­cie ciem­ne i wresz­cie też puste kory­ta­rze, tu i ówdzie salo­we wyko­nu­ją – w jakimś spo­wol­nie­niu niczym z Sana­to­rium pod klep­sy­drą - ostat­nie pra­ce porząd­ko­we, drze­mią­ce dyżur­ki wypeł­nio­ne zapa­chem kawy roz­pusz­czal­nej i jedze­nia z fast-foodów. Cała ogrom­na, archi­tek­to­nicz­nie odra­ża­ją­ca bry­ła (naj­gor­szy wybryk cza­sem skąd­inąd nie­złej myśli budow­la­nej doby Gier­ka, roz­sza­la­łej w sza­fo­wa­niu sza­ro­ścia­mi gumo­li­tu, pil­śni, pły­ty paź­dzie­rzo­wej, gip­so­wo-żel­be­to­wych pre­fa­bry­ka­tów, bla­chy fali­stej), w któ­rej czas wyko­śla­wił każ­dy jeden kąt pro­sty – ład­nie­je. Star­te ścier­ką mro­ku zni­ka to wszyst­ko, co za dnia czy­ni pol­skie szpi­ta­le miej­scem zdat­nym wyłącz­nie – a i to nie bar­dzo – do umie­ra­nia: aro­gan­cja per­so­ne­lu, któ­re­go szar­że roz­po­zna­je się wła­śnie po jako­ści owej aro­gan­cji, trak­to­wa­nie pacjen­tów bez posza­no­wa­nia dla mini­mum choć­by pry­wat­no­ści, zbyt wyso­kie kra­ny z led­wo let­nią wodą, posił­ki, któ­re sku­tecz­nie wydłu­ża­ją nie­śmia­łe pró­by rekon­wa­le­scen­cji; nocą nawet naj­bar­dziej pyska­ta pie­lę­gniar­ka znaj­du­je cza­sem wolę, by oka­zać swą ludz­ką (a wca­le czę­sto rów­nież aniel­ską) twarz.
Dla mnie jed­nak szpi­tal­na noc będzie się koja­rzy­ła chy­ba już na zawsze z pod­wod­ny­mi dźwię­ka­mi zapi­su KTG. Cho­dzi o ten ostat­ni, z tego sza­re­go ponie­dział­ko­we­go przed­świ­tu… Jesz­cze parę dni wcze­śniej, pod­czas ruty­no­wej kon­tro­li, śmia­li­śmy się z Kasią, że to ustroj­stwo to taka „maszy­na, któ­ra robi ping” z Sen­su życia według Mon­ty Pytho­na - słu­żą­ca wyłącz­nie do wyplu­wa­nia pokre­ślo­nej abs­trak­cyj­ny­mi zyg­za­ka­mi taśmy papie­ru, z któ­rej wró­żyć będą położ­ne i lekar­ki. Teraz – przy­tu­la­jąc żonę – patrzę i widzę bez­względ­ny, nie­omyl­ny sens gwał­tow­nej kon­wul­sji dol­ne­go wykre­su przy każ­dym skur­czu. Liczę podział­ki ozna­cza­ją­ce upływ cza­su: dwie minu­ty – igła w górę, trzy minu­ty – igła w górę, minu­ta – i w górę, minu­ta – w górę…

…draż­nią­ca ilość jak naj­życz­liw­szych ese­me­sów, maili, tele­fo­nów (z pre­me­dy­ta­cją nie­odbie­ra­nych); tak teraz, już po, jak i jesz­cze chwi­lę temu, po ter­mi­nie, ale jesz­cze przed decy­zją Bła­że­ja o przej­ściu na dru­gą stro­nę brzu­cha. Skąd to iry­tu­ją­ce wra­że­nie natręc­twa, nachal­no­ści? Prze­cież wszy­scy chcą dobrze… Kasia inter­pre­tu­je to naj­cel­niej: każ­da i każ­dy pyta­ją­cy, życzą­cy, wspie­ra­ją­cy wyry­wa­ją nas z tego, co naj­waż­niej­sze, z trwa­nia w tu i teraz, z wsłu­chi­wa­nia się w samych sie­bie. Wszy­scy chcą, żeby to już, pocie­sza­ją nas na przy­szłość – a przy­szłość będzie tyl­ko i wyłącz­nie taka, jak zde­cy­du­je wyrzut hor­mo­nów. Jeśli prze­sta­nie­my się słu­chać, poja­wią się żąda­nia, oba­wy, stres, wza­jem­ne powar­ki­wa­nia.
W dra­ma­tycz­nej roz­mo­wie z sobo­ty na nie­dzie­lę podej­mu­je­my decy­zję: nic nie pla­nu­je­my, nie roz­ma­wia­my o tym, co będzie za dzień i za trzy – tyl­ko (i aż) robi­my to, co w tym momen­cie.
Na pierw­sze efek­ty tego odpusz­cze­nia cze­ka­my zale­d­wie do nie­dziel­ne­go popo­łu­dnia.
A potem (a wła­ści­wie Potem) ma się aż do nie­po­ko­ju sumie­nia inten­syw­ne wra­że­nie, że nie jest się w sta­nie spro­stać ocze­ki­wa­nej na wia­do­mą oko­licz­ność rado­ści: bo ta radość to na począt­ku skry­ta jest głę­bo­ko pod lęka­mi, nauką kar­mie­nia, wycień­cze­niem spo­wo­do­wa­nym kolej­ny­mi bez­sen­ny­mi noca­mi, nie­do­ja­da­niem (bo cza­su mało), nie­po­rad­ny­mi jesz­cze pró­ba­mi prze­wi­ja­nia i rozu­mie­nia, co może zna­czyć ten a nie inny płacz, nie­wy­obra­żal­nym cha­osem, w jaki zmie­ni­lo się codzien­ne życie (jakąż potęż­ną siłą tera­peu­tycz­ną jest wów­czas kuch­nia do posprzą­ta­nia, zmy­war­ka do zapeł­nie­nia). No i gro­te­sko­we roz­ko­ja­rze­nie: moim pry­wat­nym rekor­dem jest pró­ba (powstrzy­ma­na w ostat­niej chwi­li przez Kasię) roz­wie­sze­nia pra­nia na desce do pra­so­wa­nia… Podob­no w Indiach jest gdzieś taki zwy­czaj, że na drzwiach domu, w któ­rym prze­by­wa mat­ka w poło­gu, ojciec przy­bi­ja liść pal­mo­wy – i ozna­cza to, że aż do jego zdję­cia ten dom ma być naj­sil­niej­szym tabu, miej­scem, któ­re­go pro­gu nie­po­dob­na prze­kro­czyć. Dokład­nie na odwrót – myślę sobie – jak z żało­bą, taką na przy­kład, jaka naka­za­na jest przez juda­izm, gdzie spe­cjal­ny strój i wygląd żałob­ni­ka są dla spo­łecz­no­ści wier­nych zna­kiem, że tego kogoś z jego żalem nie wol­no pozo­sta­wiać w samot­no­ści… A u nas wszyst­ko na opak: cier­pią­cych stra­tę zosta­wia się samy­mi sobie, a tym, któ­rzy muszą teraz jak naj­bar­dziej wcho­dzić w sie­bie, nie daje się ani momen­tu wytchnie­nia.

…odkry­łem, dla­cze­go aż tylu face­tów stu­diu­ją­cych medy­cy­nę wybie­ra spe­cja­li­za­cję położ­ni­czą: to bynaj­mniej nie jest oczy­wi­sty wybór, a prze­cież na poro­dów­kach jak Pol­ska dłu­ga i sze­ro­ka to wła­śnie pano­wie zer­ka­ją w czer­nie­ją­ce się wło­ska­mi głów­ki w pochwach, naci­na­ją kro­cza, cesar­skim gestem wycią­ga­ją dzie­cia­ki na świat bez­po­śred­nio z jam brzusz­nych. Pomiń­my powo­dy banal­ne: bo w kor­po­ra­cjach lekar­skich domi­nu­je patriar­chat, bo taka jest tra­dy­cja rodzin­na i tatuś ma pry­wat­ny gabi­net, bo naj­waż­niej­sze to zostać leka­rzem a spe­cja­li­za­cja jest kwe­stią dru­go­rzęd­ną, bo jakoś naj­le­piej szły mi przed­mio­ty pod­pro­wa­dza­ją­ce w tym kie­run­ku, bo aku­rat to auten­tycz­nie mnie fascy­nu­je. Nie, to wszyst­ko – powta­rzam – bana­ły: żaden z nich nie tłu­ma­czy, cze­mu lekarz-facet, któ­ry może (przy­naj­mniej w teo­rii) na płasz­czyź­nie doświad­cze­nia dojść do wspól­no­ty z pacjentem/pacjentką ze zła­ma­ną ręką, wadą wzro­ku, bólem żołąd­ka, się­ga tam, gdzie wszel­kie ścież­ki peł­ne­go zro­zu­mie­nia są dla nie­go na zawsze i nie­odwo­łal­nie zamknię­te.
Moje odkry­cie też jest w grun­cie rze­czy bana­łem: to wła­śnie ta nie­do­stęp­ność jest powo­dem, dla któ­re­go chce się tam być. W pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści, z jej bar­dzo niskim pozio­mem śred­niej kul­tu­ry inte­lek­tu­al­nej i z miaż­dżą­cą prze­wa­gą myśle­nia magicz­ne­go nad racjo­nal­nym, lekarz – pan i wład­ca tego zdro­wia, o któ­rym nie od dziś wia­do­mo, że go nale­ży­cie nie sma­ku­jesz, aż się zepsu­je – jest kimś z pogra­ni­cza kapła­na, czar­no­księż­ni­ka i oso­bo­wej figu­ra­cji nauko­wo­ści jako takiej. O prak­tycz­nych (eko­no­micz­nych zwłasz­cza) przy­wi­le­jach z tego spo­łecz­no-kul­tu­ro­we­go usy­tu­owa­nia pły­ną­cych nie ma tu co pisać, bo nie w tym rzecz – cho­dzi o to, że to wła­śnie poza­świa­to­wa (z per­spek­ty­wy męskie­go rozu­mu) praw­da poro­du jest tym, co naj­peł­niej daje poczu­cie bycia Fau­stem, po wyczer­pa­niu inte­lek­tu­al­nych pod­niet się­ga­ją­cym za gra­ni­ce dostęp­ne­go mu pozna­nia.

…ludo­we mądro­ści zwią­za­ne z cią­żą, tak czę­sto obśmie­wa­ne – a prze­cież cza­sem nale­ży słu­chać ich pil­niej niż sprzecz­nych gło­sów lekar­skie­go esta­bli­sh­men­tu. Jak przy­szła mama ma zdro­wą cerę, to będzie chłop­czyk, bo dziew­czyn­ka krad­nie mat­ce uro­dę – a nauka pokor­nie dopo­wia­da, że owszem, bo pro­duk­cja testo­ste­ro­nu w męskim pło­dzie sprzy­ja zni­ka­niu wypry­sków skór­nych u Powle­ka­ją­cej. Nie moż­na prze­kra­czać śpią­cej mat­ki w cią­ży, bo się dziec­ko okrę­ci pępo­wi­ną – a czy nie bywa cza­sem tak, że gwał­tow­ne prze­bu­dze­nia może rze­czy­wi­ście sprzy­jać nie­kon­tro­lo­wa­nym ruchom i nie­po­żą­da­nym prze­miesz­cze­niom w maci­cy? Szczę­ściarz w czep­ku uro­dzo­ny – a prze­cież wie­my, że ten cze­pek z pęche­rza pło­do­we­go fak­tycz­nie zna­ko­mi­cie chro­ni przed zaraz­ka­mi wła­śnie w tym naj­bar­dziej kry­tycz­nym, trau­ma­tycz­nym momen­cie naro­dzin, co ongiś, jak podej­rze­wam, wal­nie zwięk­sza­ło szan­se prze­ży­cia tego aku­rat, w czep­ku uro­dzo­ne­go malu­cha. Jak pępek odpad­nie, to trze­ba opić – i czy nie jest to pozo­sta­łość po cza­sach, gdy odpad­nię­cie resz­tek po pępo­wi­nie prze­my­wa­no wyso­ko­ok­ta­no­wym alko­ho­lem?

…w naj­bar­dziej nawet hi-tech gabi­ne­cie gine­ko­lo­gicz­nym, peł­nym wszel­kich „maszyn robią­cych ping”, zawsze znaj­dzie się banal­ne tek­tu­ro­we kół­ko z kalen­da­rzem pozwa­la­ją­cym wyli­czyć moment cią­ży pre­cy­zyj­niej niż wszyst­ko inne. Bio­rąc go w ręce czu­ję, jak­bym prze­no­sił się w archa­icz­ny czas wiedźm pak­tu­ją­cych z Luną, wiel­ką bogi­nią płod­nej kobie­co­ści.

…rytu­ał i rynek: te dwa sło­wa naj­peł­niej okre­śla­ją rady­kal­ną odmien­ność bycia w cią­ży. Od razu sta­jesz się tar­ge­tem i cele­bran­sem przy­mu­szo­nym do odpra­wia­nia pew­nej litur­gii. Spra­wa ryn­ku to rzecz jak­by bar­dziej oczy­wi­sta: wcią­ga w swo­je mac­ki od pierw­szej wizy­ty u gine­ko­lo­ga, na któ­rej już od razu zosta­li­śmy obda­ro­wa­ni pierw­szą Fir­mo­wą pie­lusz­ką (ba!, nawet ksią­żecz­ka cią­ży – było nie było, część medycz­nej doku­men­ta­cji – też jest Fir­mo­wa), aż po opusz­cze­nie szpi­ta­la parę dni temu – a to już jest kom­plet­ne sza­leń­stwo, ilość gadże­tów i ulo­tek firm kosme­tycz­nych, medycz­nych, ubez­pie­cze­nio­wych, żywie­nio­wych, nawet sie­ci hiper­mar­ke­tów, z nawiąz­ką rekom­pen­su­je w ple­ca­ku uby­tek pie­luch; ksią­żecz­ka zdro­wia Bła­że­ja wypeł­nio­na rekla­ma­mi nie mniej niż wzię­te cza­so­pi­smo kobie­ce. Gorzej jest z tym rytu­ałem – bo nawet z nur­tu, któ­ry moż­na by nazwać przy­go­to­wu­ją­cym do rodzi­ciel­stwa cokol­wiek alter­na­tyw­ne­go, nie da się wyru­go­wać pew­nych nie­wy­wra­cal­nych rytu­al­nych gestów obo­wią­zu­ją­cych face­ta w cią­ży. Mam więc zadbać o goto­wość samo­cho­du na wia­do­my moment – a ja, choć posia­dam pra­wo jaz­dy, kom­plet­nie się z pro­wa­dze­niem auta nie znaj­du­ję; mam być chłod­nym rozu­mem prze­ciw­sta­wio­nym hor­mo­nal­ne­mu sza­leń­stwu – a przez sen krzy­czę chy­ba po raz pierw­szy od dzie­ciń­stwa i zja­dam sobie reszt­ki zaka­mie­nio­ne­go od tyto­niu i kawy szkli­wa na zębach; mam być wni­kli­wym i czu­łym psy­cho­lo­giem – zamiast tego ska­czę od cza­su do cza­su Kasi do oczu z powo­dów bar­dziej niż nie­istot­nych i ewi­dent­nie nie radzę sobie sam ze sobą. Nawet pre­sja na to, by ojciec był obec­ny w cza­sie poro­du – bo to niby takie natu­ral­ne – jest w grun­cie rze­czy głę­bo­ko anty­na­tu­ra­li­stycz­nym, kul­tu­ra­li­stycz­nym rytu­ałem: wszak od zawsze rodzą­ca prze­cho­dzi­ła pod wyłącz­ne władz­two wta­jem­ni­czo­nych (tak­że przez oso­bi­ste przej­ście) gre­miów kobie­cych… Rytu­ał, na któ­ry cią­ża jako fakt kul­tu­ro­wy ska­zu­je face­ta, bywa po pro­stu nie­ludz­ki.

…dwa momen­ty, kie­dy teo­re­tycz­na i nie­ule­czal­nie wzro­ko­cen­trycz­na świa­do­mość przy­szłe­go ojca (któ­rej jesz­cze nie­do­stęp­ny jest cie­le­sny zwią­zek z dziec­kiem) zmie­nia się w coś cokol­wiek bar­dziej doty­kal­ne­go, doświad­cze­nio­we­go: pul­so­wa­nie na ekra­nie przed­po­to­po­we­go apa­ra­tu do USG cew­ki, z któ­rej roz­wi­jać się będzie ser­ce, i prze­bie­ra­nie, sor­to­wa­nie, ukła­da­nie stert ubra­nek dzie­cię­cych od zna­jo­mych (to aku­rat jest nie­wąt­pli­wym plu­sem bycia rodzi­cem raczej wie­ko­wo doj­rzal­szym, sytu­ują­cym się na koń­cu kolej­ki). To pierw­sze – i ani myślę wikłać się tu w dys­ku­sje dale­ce bar­dziej niż tyl­ko nie­roz­strzy­gal­ne, choć od razu zastrze­gam, że dale­ko mi do inte­gry­stycz­nej jed­no­znacz­no­ści – czy­ni mnie jesz­cze moc­niej­szym przed­sta­wi­cie­lem nur­tu pro­laj­fer­skie­go: dla mnie ta migo­ta­ją­ca na sza­ro śnie­żą­cym tle ciem­na pla­ma jest już życiem. Dru­gie uświa­da­mia z poza­kon­cep­tu­al­ną siłą, że już za chwi­lę te wszyst­kie lal­cza­ne szmat­ki wypeł­nią się cia­łem, przed­wstęp­ny brak obró­ci się w swo­ją wła­sną peł­nię.
Dra­ma­tycz­na odwrot­ność tego doświad­cze­nia: Jan Kocha­now­ski szu­ka­ją­cy Urszu­li w „nie­szcze­snym ochę­dó­stwie” z Tre­nu VII, roz­pacz­ny brak zamiast kwin­te­sen­cjo­nal­nej peł­ni.

…lęki o dziec­ko – nie rozu­mia­łem, jak moż­na sobie nie radzić z tak drob­ny­mi przy­pa­dło­ścia­mi Rosną­ce­go, jak moż­na nie prze­mó­wić do same­go sie­bie i sie­bie prze­ko­nać, że ta kwin­te­sen­cja naj­bar­dziej ulot­nej kru­cho­ści, to życie mie­rzo­ne zale­d­wie godzi­na­mi i dnia­mi, dys­po­nu­je żywot­ny­mi siła­mi z niczym nie­da­ją­cy­mi się porów­nać. Tym­cza­sem nie jestem w sta­nie myśleć o niczym innym niż o tym, że coś jest nie tak ze ssa­niem, że te smół­ki i mocze miesz­czą się w nor­mie nie dość pew­nie, że tra­ci na wadze tro­chę ponad mia­rę, że nie da się go dobu­dzić nawet pierw­szym szcze­pie­niem, że pra­we oko mu ropie­je. Odra­czam maile i ese­me­sy do rodzi­ny i przy­ja­ciół, bo wyda­je mi się – tak, wła­śnie tak, nie ina­czej – że się zadu­si reszt­ką wód pło­do­wych, że umrze z pra­gnie­nia i gło­du, że się zazię­bi i też umrze.

…pierw­sza noc całą trój­ką w domu – oczy­wi­ście nie­prze­spa­na. Pła­cze przez pół godzi­ny – a mnie, znie­cier­pli­wio­ne­go i poiry­to­wa­ne­go, już ogar­nia pew­ność, że z sobą w roli ojca pomy­li­łem się tak bar­dzo, jak jesz­cze nigdy w życiu. Na szczę­ście jest ten moment, kie­dy leżę obok nie­spo­koj­nie drze­mią­cej, wciąż jesz­cze roz­dy­go­ta­nej po poro­dzie i szpi­tal­nym począt­ku poło­gu Kasi, trzy­ma­jąc Bła­że­ja na pier­siach… dwie godzi­ny poza prze­strze­nią i cza­sem, czu­ję każ­dą zmia­nę jego odde­chu, każ­de ude­rze­nie ser­ca, wpro­wa­dzam go do swo­jej fan­ta­zma­tycz­nej maci­cy. I dru­gi świę­ty czas, pora­nek – zasy­pia nagle na brze­gu łóż­ka, a ja, leżąc obok nie­go (jesz­cze bar­dziej przy kra­wę­dzi), boję się zmie­nić swo­ją bar­dziej niż nie­wy­god­ną pozy­cję. Żona nacią­ga na mnie koc, a ja zapa­dam w pół­to­ra­go­dzin­ny sen, krze­pią­cy jak daw­no, choć zawsze wyda­wa­ło mi się, że z lęku o tę kru­chość nigdy nie zasnę obok niej nawet na mate­ra­cu roz­mia­rów pola gol­fo­we­go.
No wła­śnie: prze­kra­cza­ne nie wia­do­mo jak i kie­dy nie­moż­no­ści – zawsze wyda­wa­ło mi się, że zmia­na obsra­nej pie­lu­chy to naj­wyż­sza for­ma rodzi­ciel­skie­go hero­izmu, a teraz babram się po łok­cie w kupie szczę­śli­wy jak nie­bo­skie stwo­rze­nie, że brzu­szek pra­cu­je jak nale­ży.

…na sali poro­do­wej, miaż­dżąc (niby to w ramach naka­za­ne­go przez rytu­ał gestu wspar­cia) ramię Kasi, zamie­niam się w jed­no wiel­kie oko: widzę jed­no­cze­śnie pod­jeż­dża­ją­cy sto­jak na kro­plów­kę i kuwe­tę z inny­mi zło­wiesz­czy­mi instru­men­ta­mi, reje­stru­ję na bie­żą­co sko­ki spa­da­ją­ce­go i wyrów­nu­ją­ce­go się tęt­na Rosną­ce­go-jesz­cze-Powle­czo­ne­go na ekra­nie KTG, widzę kolej­ne­go wcho­dzą­ce­go do sali leka­rza roz­kła­da­ją­ce­go całe to ustroj­stwo do pierw­sze­go bada­nia nowo­rod­ka, nie tra­cę z oczu brzu­cha żony, przez któ­ry prze­ci­ska się Bła­żej – a i tak nie wiem, w jakim ułam­ku sekun­dy na pier­siach mat­ki poja­wia się obkle­jo­na krwią, ślu­zem i woda­mi pło­do­wy­mi gru­da roz­tęt­nio­ne­go życia, któ­ra już za chwi­lę zaczerp­nie pierw­szy oddech i wyda pierw­szy krzyk. Potem – oczy­wi­ście – się roz­pła­ka­łem.
Podob­no tego pierw­sze­go odde­chu nigdy nie wypusz­cza się z płuc do koń­ca – i aż do śmier­ci nosi­my w sobie powie­trze, któ­re­go nabra­li­śmy wła­śnie wte­dy.

Joasiu, będę koń­czyć. Raz dla­te­go, że wzy­wa mnie Rosną­cy, dwa – bo taką listę mógł­bym cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność (zauwa­ży­łem, że czę­sto uży­wa­łem sfor­mu­ło­wa­nia „nie­po­rów­ny­wal­ny z niczym”; może to nie­gra­ma­tycz­ne, ale tak zosta­nie, bo wła­śnie owa nie­po­rów­ny­wal­ność, bez­pre­ce­den­so­wość uspra­wie­dli­wia zało­żo­ną nie­do­koń­czo­ność tego listu).

Pozdra­wiam Cię ser­decz­nie od całej naszej trój­ki,

Prze­mek

P.S. Two­ją książ­kę powin­no się czy­tać w cią­ży naj­mniej raz na try­mestr: to taki reade­r’s work in pro­gress, któ­re­go lek­tu­ra odwra­ca się o sto osiem­dzie­siąt stop­ni przy każ­dym kolej­nym kro­ku wio­dą­cym w głąb cią­ży, poro­du, poło­gu oraz tego, co potem – czy­li co przede mną.

P.P.S. Link do tego listu zamiesz­czam też na moim dru­gim blo­gu, Bar­tle­by de Ango­la, bo i tam wypa­da­ło­by się obja­wić jako sekun­dar­ny Powle­ka­ją­cy, a to, co tu napi­sa­łem, wyczer­pu­je – mniej temat, bar­dziej mnie. Tam też znaj­dziesz – jeśli oczy­wi­ście chcesz – zdję­cie Bła­że­ja (wedle logi­ki tego, co wła­śnie koń­czę pisać, jest chy­ba jasne, że fot­ka – takie sobie szcze­niac­kie sel­fie – będzie z tatą).

Ser­decz­no­ści,

P.