21/08/17

Łowcy kumulusów

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Powo­li skła­dam Miej­sca sty­ku, książ­kę, w któ­rej zamiesz­czę część wpi­sów z cyklu „Matrix”, a tak­że inne (roz­pro­szo­ne) szki­ce, arty­ku­ły, poezje/prozy. Był­by to rodzaj „dzien­ni­ka” (?), trud­no to w sumie jakoś kon­kret­nie zde­fi­nio­wać. Pomy­śla­łem, że wyko­rzy­stam w niej rów­nież roz­mo­wy, wywia­dy ze mną prze­pro­wa­dzo­ne na prze­strze­ni wie­lu lat przez cie­ka­wych, nie­kie­dy bli­skich mi ludzi, np. Krzyś­ka Jawor­skie­go, Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka czy Bog­da­na Tro­ja­ka. Roz­mo­wa z Bog­da­nem prze­zna­czo­na była dla cze­skie­go czy­tel­ni­ka. Pro­wa­dzi­li­śmy ją mailo­wo po pol­sku, następ­nie Bog­dan doko­nał tłu­ma­cze­nia i uka­za­ła się w tam­tej­szym piśmie sie­cio­wym „Lumir” w 2003 roku. Mia­ła cze­ski tytuł: Basnik, jedlik a sbe­ra­tel kumu­lu. Kawał cza­su, upły­nę­ło już 15 lat. Prze­czy­ta­łem to ponow­nie i stwier­dzi­łem, że pra­wie wszyst­ko (!) nadal aktu­al­ne… Że war­to opu­bli­ko­wać po raz pierw­szy wyj­ścio­wą wer­sję pol­ską. 2003–2017! Czy na Zie­mi wyda­rzy­ło się coś istot­ne­go? W Afga­ni­sta­nie ponow­nie zaczę­to upra­wiać mak. Hero­ina to kon­kret… Nie namó­wio­no chło­pów na upra­wę eko­lo­gicz­nych warzyw/owoców. Zmarł Teo­dor Bok, mój naj­lep­szy kopen­ha­ski przy­ja­ciel… Napi­sa­łem spo­ro ksią­żek i nie przy­by­ło mi tatu­aży. Nie obej­rza­łem w Pra­do Las Meni­nas Velázqu­eza. Jedy­nie (co z tego, że total­ną) inter­pre­ta­cję Picas­sa w Bar­ce­lo­nie. Nie doro­bi­łem się też sta­da per­skich kotów. Za to skoń­czy­łem dzia­łal­ność pla­ne­tar­ną z X, a potem zbyt moc­no roz­ko­cha­łem w boskiej Y. Koniec był „melo­dra­ma­tycz­ny”, praw­dzi­wa kata­stro­fa, o czym zdą­ży­łem (oczy­wi­ście 🙂 poin­for­mo­wać ludz­kość w utwo­rze „Blue Pueblo”, a tak­że w wier­szach z „Kosmo­nau­tów”. I nasta­ła era „miło­ści pla­to­nicz­nej”. XYZ! Na zasa­dzie kore­spon­den­cyj­nej, bez tzw. roman­tycz­nych gwał­tow­no­ści. Niech więc żyją wyż­sze for­my pozna­nia! Zaczą­łem lepiej zała­py­wać Ary­sto­fa­ne­sa i polu­bi­łem w koń­cu Frie­dri­cha Hol­der­li­na. Nie, dro­gie panie & pano­wie detek­ty­wi, nigdy nie zdra­dzi­łem i nie zdra­dzę Wil­lia­ma S. Bur­ro­ugh­sa! On we mnie na zawsze pozo­sta­nie… XYZ – ktoś (z róż­nych powo­dów) nie­osią­gal­ny. Czy­li mam ustat­ko­wa­ne życie wewnętrz­ne. Z moty­ką na księ­życ nie będę się prze­cież pory­wał. Tym­cza­sem Mał­go­rza­ta II w spo­sób prag­ma­tycz­ny rzą­dzi­ła Kró­le­stwem. Oddy­cham nadal na wyspie Ama­ger. Wśród trol­li, roc­ker­sów, Wikin­gów (nigdy nie dotar­łem do Win­lan­dii). Żad­nych wypraw o cha­rak­te­rze kupiec­kim. Nie zaj­mo­wa­łem się apro­wi­za­cją wojsk Sau­ro­na (na co mnie cią­gle nama­wia­no). A oto nasza roz­mo­wa z Bog­da­nem (bez jakich­kol­wiek poźniej­szych korekt czy innych „inge­ren­cji”).

Bog­dan Tro­jak: Uro­dził się Pan w Gdań­sku (to mia­sto han­ze­atyc­kie, podob­ne chy­ba do Kopen­ha­gi?), ale pra­wie całe dzie­ciń­stwo prze­żył Pan w Wawr­sza­wie. W jed­nym z tych miast na pew­no powstał żela­zny kapi­tał Pań­skiej fan­ta­zji, bo, jak wia­do­mo, liczą się przede wszyst­kim prze­ży­cia z dzie­ciń­stwa. Dla B. Schul­za był to np. obraz doroż­ki z zapa­lo­ny­mi latar­nia­mi wyjeż­dża­ją­cej z lasu. A dla Pana? Jakie w ogó­le było Pana dzie­ciń­stwo?

Grze­gorz Wró­blew­ski: Fak­tycz­nie, uro­dzi­łem się w Gdań­sku. W mie­ście mew i Scho­pen­hau­era. Miesz­ka­łem tam jed­nak zale­d­wie 4 lata. Potem był okres war­szaw­ski (19 lat), no i wylą­do­wa­łem osta­tecz­nie (mam nadzie­ję, że nie osta­tecz­nie) u Kier­ke­ga­ar­da (też mewy, ale bar­dziej tłu­ste) w Kopen­ha­dze. Żyję tu od 1985 roku. Z Gdań­ska pra­wie nic nie koja­rzę, pozo­sta­ły mi jed­nak prze­róż­ne pamiąt­ki rodzin­ne, doku­men­ty itd. Są więc jakieś śla­dy i nie­kie­dy pró­bu­ję sobie ten począ­tek ist­nie­nia odblo­ko­wy­wać, nie­ste­ty bez więk­sze­go skut­ku. Ostat­nio, gdy tam byłem, widzia­łem pia­skow­ni­cę. To zna­czy poin­for­mo­wa­no mnie, że to wła­śnie była „moja pia­skow­ni­ca”… Zda­rza­ją mi się oczy­wi­ście cza­sem deli­kat­ne prze­bły­ski: pla­ża, lody na pla­ży, medu­zy… Gdańsk to raczej opo­wie­ści rodzin­ne. Histo­ria mojej rodzi­ny. Dziad­ko­wie pocho­dzi­li z Wol­ne­go Mia­sta Gdań­ska (Fre­ie Stadt Dan­zig). Dość skom­pli­ko­wa­na histo­ria. Tro­chę jak u Gras­sa. Praw­dzi­wy kocioł – Pola­cy, Niem­cy, Kaszu­bi. Mam ponoć cie­ka­we korze­nie rodzin­ne, ale sam jestem chy­ba „bez­ko­rzen­ny”. Nie czu­ję spe­cjal­ne­go przy­wią­za­nia do Pol­ski dzie­ciń­stwa i mło­do­ści czy do obec­nej Danii. Nigdy nie ana­li­zu­ję karie­ry zawo­do­wej moje­go ojca ani mat­ki. Obser­wu­ję za to swój wyły­sia­ły dywan i nie­bo. Jeśli już koniecz­nie dzie­ciń­stwo, to raczej była­by to War­sza­wa. Ta bez­na­dziej­na, brud­na i fascy­nu­ją­ca zara­zem War­sza­wa. Moja dziel­ni­ca – Dol­ny Moko­tów. Przed­szko­le i szko­ła pod­sta­wo­wa. Lek­cje reli­gii (w koście­le para­fial­nym św. Kazi­mie­rza). Anioł­ki, pierw­sza miłość, owo­co­we wina. Ale cie­ka­wa spra­wa. Też z tych lat 60./70. dużo sobie nie przy­po­mi­nam. Zda­je mi się, że funk­cjo­nu­ję tyl­ko w teraź­niej­szo­ści i nie wiem, gdzie mi się podzia­ło życie… Albo może ina­czej: celo­wo nie chcę przy­po­mi­nać sobie dzie­ciń­stwa. Wła­śnie wte­dy wykluł się we mnie ten „ulu­bie­niec”, egzy­sten­cjal­ny robak, któ­ry do tej pory (coraz efek­tyw­niej) mnie drą­ży. Mia­łem kla­sycz­ne, bar­dzo regu­lar­ne, czy­li inny­mi sło­wy, kosz­mar­ne dzie­ciń­stwo. W nie­dzie­lę, po powro­cie z kościo­ła, jada­li­śmy goto­wa­ne­go kur­cza­ka. Potem zasia­da­li­śmy wspól­nie przed tele­wi­zo­rem. Czy koja­rzy Pan sobie może serial Bonan­za? To było wspa­nia­łe i ten czas nigdy już nie powró­ci. Mój ojciec zmarł 10 lat temu, mat­ka nadal żyje. Może więc jesz­cze raz Artur Scho­pen­hau­er: „Ze wspo­mnie­nia ulot­ni­ło się, mia­no­wi­cie, wszyst­ko, co było bez zna­cze­nia, oraz wie­le rze­czy nie­mi­łych, mało więc pozo­sta­ło”. Czy­li w sumie, nie odpo­wia­da­jąc dokład­nie na Pana pyta­nie, chy­ba jed­nak na nie dokład­nie odpo­wie­dzia­łem.

Kie­dy i dla­cze­go zde­cy­do­wał się Pan wyje­chać z Pol­ski? Cze­mu aku­rat Kopen­ha­ga?

Dotar­łem do Kopen­ha­gi w grud­niu 1985 roku. Wia­do­mo, jakie pano­wa­ły wte­dy w Pol­sce kli­ma­ty. Ade­kwat­ny może być tutaj np. cytat z Edwar­da Gier­ka: „Spo­dzie­wa­ny od kil­ku lat wzrost wydaj­no­ści pra­cy nie­ste­ty nie nad­cho­dził, a tym samym nie rekom­pen­so­wał sta­łe­go wzro­stu zarob­ków. Wyma­ga­ło to dzia­łań rady­kal­nych, nale­ża­ło po pro­stu czym prę­dzej pod­nieść ceny, aby zre­kom­pen­so­wać nad­mier­ny wypływ pie­nię­dzy”. Ten pszen­no-bura­cza­ny kra­jo­braz… Sta­ło się to w koń­cu nie do wytrzy­ma­nia. Stwier­dzi­łem, że życie jest zbyt krót­kie i skom­pli­ko­wa­ne, żeby mar­no­wać je na „wotum zaufa­nia do Biu­ra Poli­tycz­ne­go”. Kopen­ha­ga to przy­pa­dek. Chcie­li­śmy wraz z żoną udać się w jakieś dal­sze zakąt­ki pla­ne­ty, ale w jakiś dziw­ny, mistycz­ny w sumie spo­sób pozo­sta­li­śmy tutaj. Nie dla­te­go, żeby coś tu nas spe­cjal­nie fascy­no­wa­ło. Nic z tych rze­czy. Wręcz prze­ciw­nie. (Tro­chę pato­su: od Pol­ski kom­plet­nie się odda­li­łem, nato­miast nigdy nie przy­bli­ży­łem się do Danii. Jestem więc czło­wie­kiem zni­kąd. Cie­szy i dobi­ja mnie to nie­zmier­nie…). Praw­do­po­dob­nie ze wzglę­du na kil­ku pozna­nych tu ludzi, na pew­ną poli­ne­zyj­ską maskę i kil­ka ksią­żek, do któ­rych się nie­spo­dzie­wa­nie przy­wią­za­łem. Tar­gać się z tym baga­żem po świe­cie nie mia­ło­by prze­cież sen­su. Powo­li dosze­dłem do wnio­sku, że nie jestem jed­nak typem podróż­ni­ka (ja bar­dzo chęt­nie w Hima­la­je, ale niech mnie tam wpierw wygod­nie prze­trans­por­tu­ją). A jeśli cho­dzi o cho­ro­bę (syn­drom) emi­gran­ta… Dla mnie emi­gra­cją jest przej­ście na dru­gą stro­nę uli­cy. Jestem oczy­wi­ście emi­gran­tem.

Gdzie nale­ży szu­kać Pań­skich począt­ków pisar­skich? Czy moż­na zde­fi­nio­wać TO, co Pana „pod­że­ga” do pisa­nia? I jaka lek­tu­ra wywar­ła na Pana naj­więk­szy wpływ?

Praw­do­po­dob­nie cho­dzi­ło (cho­dzi) o chęć komu­ni­ka­cji z dru­gim osob­ni­kiem. Nic nowe­go i spe­cjal­nie ory­gi­nal­ne­go! Coś na zasa­dzie sygna­łów wysy­ła­nych w kosmos. Takie przy­sło­wio­we woła­nie na pusty­ni… O poszu­ki­wa­nie istot nada­ją­cych podob­ny­mi kana­ła­mi. Roz­po­czę­ło się to w Pol­sce, gdzieś pod koniec burz­li­wych lat 70. Wte­dy powsta­ły pierw­sze zapi­sy. I wła­śnie wte­dy zaczę­ły opusz­czać szu­fla­dę. Pierw­sze czy­ta­nia dla kole­gów, a po kil­ku latach publi­ka­cje w pismach. Nigdy nie byłem mala­rzem i muzy­kiem (choć w tych „bran­żach” tak­że dzia­ła­łem), zda­ło mi się, że może wła­śnie przy pomo­cy słów (przy­pa­so­wa­ła mi ta for­ma!), że może w ten spo­sób odnaj­dę kogoś, podob­nie jak i ja, zdez­o­rien­to­wa­ne­go, pogu­bio­ne­go w tej ponu­rej, ziem­skiej prze­strze­ni.

TO, jak Pan zapew­ne dobrze wie, nie jest takie pro­ste do zde­fi­nio­wa­nia. Moż­na poba­wić się oczy­wi­ście w prze­róż­ne „oku­la­ry oso­bo­wo­ści” i inne oszu­ka­ne hasła. Świa­do­mość? Baza? „Jed­ność ogar­nia Wszyst­ko, a Wszyst­ko sta­pia się w Jed­no­ści?” Dyso­nans poznaw­czy w obrę­bie struk­tu­ry wła­sne­go cha­rak­te­ru??? Obu­dzi­łem się rano, a wie­czo­rem poło­ży­łem się spać? Tzw. lek­tu­ry nigdy nie wywar­ły na mnie więk­sze­go wpły­wu. Bar­dziej już może wszyst­kie te ano­ni­mo­we twa­rze, dia­lo­gi na ław­kach i pod ław­ka­mi. Nigdy nie byłem fanem jakie­goś kon­kret­ne­go pisa­rza. Nie mia­łem swo­je­go Mistrza i nie wzru­sza­ją mnie „Kon­kur­sy o Dzba­nek Czar­no­le­skie­go Mio­du”. Podo­ba­ły i podo­ba­ją mi się jedy­nie poszcze­gól­ne tek­sty, lista była­by oczy­wi­ście bar­dzo dłu­ga. Były­by to dla przy­kła­du nie­któ­re wier­sze Wil­lia­ma C. Wil­liam­sa, Ch. Rezni­kof­fa, Iva­na Blatný’ego (w Pol­sce jego dosko­na­ły wybór wyda­ło w 1993 roku pismo „Bru­Lion”), Andrze­ja Bur­sy, Rona Pad­get­ta („Ron Padgett’s poems are rema­ka­bly cle­ar, almost invi­si­bly so, like a refre­shing glass of cold water” – jak słusz­nie zauwa­żył swe­go cza­su James Schuy­ler), Hugo Wil­liam­sa etc. Tek­sty pio­se­nek Joe Strum­me­ra z „The Clash” (moja ulu­bio­na pun­ko­wa kape­la). Nie­kie­dy Phi­lip K. Dick, Jan Potoc­ki (Ręko­pis zna­le­zio­ny w Sara­gos­sie), Lor­ca (wier­sze z cyklu „Poeta w Nowym Jor­ku”), Cor­ta­zar itd. Wymie­sza­ne sty­le, obse­sje, epo­ki… O tym moż­na chy­ba w nie­skoń­czo­ność.

Uwa­ża się Pan za czło­wie­ka zni­kąd, ale Pań­ski świat poetyc­ki funk­cjo­nu­je po pol­sku. Czy moż­na więc powie­dzieć, że „miesz­ka” Pan w języ­ku?

Zni­kąd w sen­sie wszyst­kich tych przy­na­leż­no­ści – naro­do­wych, etnicz­nych, gastro­no­micz­nych, ide­olo­gicz­nych… Prze­są­dy i skrzy­wie­nia! Świat jest bez­na­dziej­nie cho­ry. Wia­do­mo, o co cho­dzi. W Pol­sce trak­to­wa­ny bywam czę­sto jako pisarz duń­ski (choć nie piszę prze­cież po duń­sku, lecz po pol­sku, a moje rze­czy uka­zu­ją się w Danii jedy­nie w prze­kła­dach), nato­miast w Danii oczy­wi­ście jako pisarz pol­ski. Może więc jestem pisa­rzem duń­skim two­rzą­cym w języ­ku pol­skim? Kto wie? Mutan­tem, Mar­sja­ni­nem… Uła­twia to zresz­tą pra­cę pol­skim kry­ty­kom lite­rac­kim, któ­rzy na temat moich ksią­żek wolą raczej mil­czeć. Bra­ku­je im sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, nume­ru obu­wia, dłu­go­ści moje­go człon­ka. I całe szczę­ście, bo ci pol­scy kry­ty­cy lite­rac­cy, ci „eks­per­ci” od szu­flad­ko­wa­nia, to w więk­szo­ści przy­pad­ków nie­roz­gar­nię­ci, total­nie zakom­plek­sie­ni debi­le.

Mój zapis powsta­je – jak wia­do­mo – w języ­ku pol­skim. Przy­jeż­dża­jąc w odwie­dzi­ny do War­sza­wy, nadal potra­fię kupić sobie buł­kę. (Korzy­sta­jąc z moż­li­wo­ści: nigdy nie sma­ko­wał mi tam­tej­szy sal­ce­son, nato­miast duń­skie piwo jest zbyt gazo­wa­ne!) W jakim języ­ku myślisz? – pyta­ją mnie czę­sto zna­jo­mi Duń­czy­cy. Odpo­wia­dam im, że gdy cho­dzi o wszel­ką rachun­ko­wość, to zawsze w języ­ku pol­skim… Tak się (moja kar­ma) zło­ży­ło i nigdy nie pró­bo­wa­łem tego zmie­niać. „Miesz­kam” i czu­ję się w mia­rę opty­mal­nie jedy­nie w języ­ku (kodzie?) Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. Miesz­kam więc (nie)pokornie u sie­bie („żyć w ilu­zji i marzyć na jawie”). Tak mi się przy­naj­mniej zda­je.

 Co uwa­ża Pan w życiu za naj­waż­niej­sze?

Pyta­nie z cyklu tych zasad­ni­czych, hory­zon­tal­nych. To… że mimo wszyst­ko żyję. Nie mam pra­cy, ale mam żonę, któ­ra jest ze mną. Komu­ni­ka­cja z dru­gim osob­ni­kiem, niech Pan mi powie, czy biał­ko może osią­gnąć coś wię­cej? Woda nie kapie czło­wie­ko­wi na gło­wę, sufit jest chwi­lo­wo szczel­ny. Bez pate­tycz­nych unie­sień! Tu cho­dzi tyl­ko i wyłącz­nie o każ­dy prze­ży­ty dzień. Pięt­no Tana­to­sa, a jed­no­cze­śnie radość z powo­du wymy­cia sobie mydłem… przy­pu­ść­my ple­ców (żeby było mniej wul­gar­nie). Para­doks. Każ­dy dzień to kosz­mar, to tajem­ni­cze kolo­ry i szu­my, twa­rze, pły­ny… To po pro­stu wiel­ki suk­ces.

Co Pana w życiu zawio­dło?

Może ina­czej. Nie zawio­dły mnie na przy­kład psy. Mia­łem z nimi pra­wie zawsze dość dobre rela­cje. Nie rozu­miem ludzi narze­ka­ją­cych na kosmicz­ną samot­ność. Mają prze­cież dooko­ła sie­bie psy! Szu­ka­ją ufo i big­fo­ota, inwe­stu­ją w dro­gie tele­sko­py… Psy mnie z pew­no­ścią nie zawio­dły. To taki opty­mi­stycz­ny akcent. Nie chcę się tu roz­wo­dzić na temat mojej maso­chi­stycz­nej karu­ze­li. Nadal oddy­cham, więc muszę się jakoś bro­nić. Sta­ram się szu­kać jasnych punk­tów. Nie jest to oczy­wi­ście pro­ste. Każ­de bła­he zda­rze­nie potra­fi dopro­wa­dzić mnie do tzw. psy­chicz­nej kata­stro­fy.

Czy war­to w ogó­le pisać wier­sze w świe­cie, w któ­rym liczy się przede wszyst­kim szyb­kość i powierz­chow­ność?

A czy jest coś inne­go, co war­to w życiu robić? Han­del akcja­mi, strę­czy­ciel­stwo? Kry­ty­ka lite­rac­ka, malo­wa­nie obra­zów, krę­ce­nie fil­mów? Przed bólem zęba i zani­kiem sza­rych komó­rek żaden śmier­tel­nik się jesz­cze nie uchro­nił. Świat się prze­cież nigdy nie zmie­nił. Zawsze był powierz­chow­ny!!! Daw­niej były kamien­ne topor­ki i bursz­ty­ny, teraz jest dolar, Spi­ce Girls, sek­ta Moona. Jeśli nie damy się wma­ni­pu­lo­wać w ten sza­lo­ny wyścig szczu­rów (jak to zro­bić?), wte­dy popra­wi się nam tra­wie­nie… Nikt niko­go nie zmu­sza do pisa­nia wier­szy. Wia­do­mo, że to czę­sto eks­tre­mal­ny sport. Nic się na tym nie zara­bia i moż­na przez pomył­kę za bar­dzo w sie­bie uwie­rzyć (słyn­ny ter­min „życio­pi­sa­nia”). Usły­szeć pod­szep­ty „nie­czy­stych sił”… Koja­rzy­my prze­cież z histo­rii (lub wła­sne­go podwór­ka) całą masę poetów nie­szczę­śliw­ców, stra­ceń­ców, któ­rzy popeł­ni­li głup­stwa. Poszły w ruch strzy­kaw­ki, poły­ka­li idio­tycz­ne tablet­ki z powo­du nie­do­ce­nie­nia. Albo wario­wa­li z poczu­cia misji. Jakiej misji??? Mamy obciąć sobie ucho? Trze­ba na sie­bie uwa­żać. Na pew­no nie z powo­du wier­szy. Trze­ba mieć do wszyst­kie­go dystans. A pisać moż­na w rzeź­ni i w klasz­to­rze Zen. Będąc dyrek­to­rem kom­pu­te­ro­wej fir­my lub łow­cą bute­lek po coca coli.

Jak wyglą­da typo­wy czy­tel­nik Pań­skich tek­stów?

Oka­zu­je się, że potra­fi być dość „zróż­ni­co­wa­ny”. Muszę tu tro­chę wypro­sto­wać temat. Moja twór­czość koja­rzo­na jest czę­sto z sze­ro­ko poję­tym zja­wi­skiem sub­kul­tu­ro­wo­ści. Pada­ją w tym kon­tek­ście wia­do­me, obli­ga­to­ryj­ne nazwi­ska, np. Bukow­ski, Bur­ro­ughs, Bur­sa… Bzdu­ra (zatrzy­mu­jąc się dla przy­kła­du na lite­rze „B”)! Chy­ba tyl­ko dla­te­go, że kil­ka razy wypo­wie­dzia­łem się dość kry­tycz­nie na temat tego ponu­re­go, lite­rac­kie­go „esta­bli­sh­men­tu”, któ­ry ma zbyt czę­ste ten­den­cje do „defi­nio­wa­nia” (kla­sy­cy­ści, bar­ba­rzyń­cy, neo­kla­sy­cy­ści, neo­bar­ba­rzyń­cy, neo, neo, anty, bla-bla-bla) wszyst­kie­go co się poru­sza w tra­wie i pod pie­rzy­ną. Żyłem nie­po­kor­nie, czę­sto zbyt ostro. Nie wyba­czo­no mi tego. Więc mój czy­tel­nik… Nie jest to wyłącz­nie wyta­tu­owa­ny punk czy inny roman­tycz­ny i bez­kom­pro­mi­so­wy roc­kers. Jest nim nie­kie­dy rów­nież sędzi­wy i (super)poważny pro­fe­sor filo­lo­gii albo antro­po­lo­gii. Zda­rza­ją się natchnio­ne nie­wia­sty, wdo­wy… cały kra­jo­braz. A mówiąc jesz­cze pre­cy­zyj­niej – czy­tel­ni­ka­mi moich wier­szy są ludzie, któ­rzy prze­czy­ta­li moje wier­sze. Wła­śnie, to chy­ba naj­istot­niej­sze. Ludzie, któ­rzy prze­czy­ta­li. Zakła­da­jąc, że tacy w ogó­le ist­nie­ją, bo to może być tyl­ko moja ilu­zja. Sytu­ację utrud­nia fakt, że nie­zbyt lubię o swo­ich tek­stach publicz­nie dywa­go­wać. Moje wie­czo­ry autor­skie (bar­dzo rzad­kie, nie pre­fe­ru­ję tego typu zlo­tów) są dość kon­kret­ne. Czy­tam mate­riał i scho­dzę szyb­ko ze sce­ny. Pro­szę mnie dobrze zro­zu­mieć. To nie jest jakaś poza czy obse­sja Tho­ma­sa Pyn­cho­na, nie ukry­wam się przed listo­no­szem i nie likwi­du­ję szkol­nych zdjęć. Po pro­stu nie każ­dy z nas jest medial­nym stwo­rem.

Co moż­na powie­dzieć o współ­cze­snej lite­ra­tu­rze pol­skiej (cie­ka­wi mnie na przy­kład porów­na­nie z lite­ra­tu­rą duń­ską)?

Każ­da prze­strzeń ma swo­je nie­spo­dzian­ki. A my mamy z kolei zawsze swo­ich „fawo­ry­tów”. Dania, bo może naj­pierw kil­ka słów o Danii, to dość dyna­micz­ny świa­tek wydaw­ni­czy. Kraj liczy jedy­nie 5,5 milio­na (!) miesz­kań­ców, lecz wyjąt­ko­wo dużo się tutaj publi­ku­je. Wyni­ka to przede wszyst­kim z tra­dy­cji nie­któ­rych kon­cer­nów wydaw­ni­czych, któ­re oprócz tytu­łów czy­sto komer­cyj­nych prze­zna­cza­ją część swo­ich zysków na druk nowych, sto­sun­ko­wo nie­zna­nych auto­rów. Rzecz w Pol­sce nie­moż­li­wa. Powo­du­je to, że mamy tu do czy­nie­nia ze spo­rą licz­bą uta­len­to­wa­nych pisa­rzy, któ­rym daje się szan­sę. Część z nich zaczy­na być nagle widocz­na na ryn­ku, mówi się o nich. Wydaw­nic­twa zaj­mu­ją się solid­ną pro­mo­cją, poja­wi­ła się funk­cja agen­tów, coś się w tym lite­rac­kim inte­re­sie dzie­je. Kil­ka lat temu prze­wi­dy­wa­no kry­zys książ­ki (inter­net), ale corocz­ne tar­gi w Kopen­ha­dze świad­czą o czymś wręcz prze­ciw­nym. Współ­cze­sna lite­ra­tu­ra duń­ska to moim zda­niem zja­wi­sko dyna­micz­ne. To nadal nor­dyc­ka (jakoś tam sta­le mody­fi­ko­wa­na) tra­dy­cja, a jed­no­cze­śnie cią­gły eks­pe­ry­ment. Bez tego (tak typo­we­go w Pol­sce) podzia­łu na lite­ra­tu­rę „wyso­ką i niską”. Bez woj­ny sta­rych z mło­dy­mi, bez wszyst­kich tych gene­ra­cyj­nych nie­sna­sek. Wyni­ka to tak­że z fak­tu, że wszel­kie nowo­ści świa­to­wej lite­ra­tu­ry bar­dzo szyb­ko do Danii docie­ra­ły i docie­ra­ją. Nie­ko­niecz­nie prze­kła­dy, cho­dzi też o powszech­ną zna­jo­mość języ­ków angiel­skie­go i nie­miec­kie­go. Moż­na czy­tać, docie­rać do wie­lu istot­nych dzieł w ory­gi­na­le. Zmie­nia to per­spek­ty­wę, podej­ście do lite­ra­tu­ry jako takiej. Ludzie nie są zakom­plek­sie­ni, nie wytwa­rza­ją sobie sztucz­nych hie­rar­chii. Są oso­bi­ste kon­tak­ty z twór­ca­mi zagra­nicz­ny­mi. Duń­czy­cy mają więc tro­chę więk­szą orien­ta­cję, nie wyobra­żam sobie, żeby powstał tu np. kie­dy­kol­wiek ter­min „o’haryzmu”. Żeby wypi­sy­wa­no na temat beat­ni­ków czy śro­do­wi­ska auto­rów szko­ły nowo­jor­skiej podob­ne nie­do­rzecz­no­ści jak w Pol­sce. Żeby kogoś „gnę­bio­no” za cyto­wa­nie Gins­ber­ga czy Kero­uaca. No i cała masa innych „fak­to­rów”. Sytu­acja poli­tycz­na, eko­no­micz­na, histo­ria itd. Wia­do­mo, co dzia­ło się przez tyle lat (czy dekad) w Pol­sce. Dania to była zawsze oaza. Spo­łecz­ne, ojczyź­nia­ne funk­cje lite­ra­tu­ry (poeta – wieszcz) były tu raczej osła­bio­ne. W Pol­sce cie­ka­wy był rok 1989. Wie­le spraw wte­dy się nagle odblo­ko­wa­ło. Szko­da mi „Bru­Lio­nu”. To było pismo zde­cy­do­wa­nie świa­to­wej kla­sy. Teraz panu­je tam posu­cha. Koło się nie­ste­ty zamknę­ło, po 5–7 latach rela­tyw­nej świe­żo­ści do gło­su ponow­nie doszła sztyw­na, nud­na pseu­do­fi­lo­lo­gia. Jest coraz mniej cha­ry­zma­tycz­nych debiu­tów, kwit­nie nato­miast pro­win­cjo­nal­na (pro­win­cjo­nal­na w sen­sie nega­tyw­nym) kry­ty­ka lite­rac­ka. No, ale jest kil­ku napraw­dę wybit­nych poetów i pro­za­ików. W natar­ciu ponoć rocz­ni­ki 80. Coś tam więc nadal pul­su­je… Tak jak wszę­dzie.

Czy lubi Pan goto­wać?

Lubię przede wszyst­kim jeść, co, w kom­bi­na­cji z na przy­kład piwem, powo­du­je kło­po­ty z utrzy­ma­niem wagi. Goto­wa­nie? Cza­sem się zda­rza, oczy­wi­ście. Jak nie mam już kasy i nie mogę sto­ło­wać się w restau­ra­cjach (wszyst­kie te wspa­nia­łe kuch­nie – chiń­ska, wło­ska, turec­ka, japoń­ska etc.). Więc przede wszyst­kim gastro­no­micz­ne loka­le! Tutaj z miej­sca pod­świa­do­me sko­ja­rze­nie z Hra­ba­lem („Obslu­ho­wal jsem anglic­ke­ho kra­le”). Jedze­nie to z pew­no­ścią… temat! Podob­nie jak obser­wa­cja kumu­lu­sów.

Jak nale­ży rozu­mieć przy­miot­nik nor­dyc­ki?

Nor­dyc­ki (po duń­sku – nor­disk), czy­li skan­dy­naw­ski, pół­noc­no­eu­ro­pej­ski. Moż­na potrak­to­wać ten przy­miot­nik dość „spo­koj­nie” i bez antro­po­lo­gicz­nych aso­cja­cji. Tym­cza­sem koja­rzy się on nam auto­ma­tycz­nie z jasno­blond wło­sa­mi i wąskim nosem. Z miej­sca myśli­my o ger­mań­skim nad­czło­wie­ku. Przy­po­mi­nam sobie kil­ka opo­wia­dań Karen Bli­xen. Pamię­ta­my ją naj­czę­ściej (zasłu­ga fil­mu) z powo­du Poże­gna­nia z Afry­ką, ale ma ona na swo­im kon­cie tak­że inne zapi­sy. Wła­śnie nor­dyc­kie, dziw­nie baśnio­we i fan­ta­stycz­ne. Takich rze­czy nigdy by nie napi­sał autor nie­zna­ją­cy tutej­szych zapa­chów, odgło­sów docho­dzą­cych z kopen­ha­skiej uli­cy, któ­ry by nie prze­żył, nie zoba­czył na wła­sne oczy skan­dy­naw­skiej natu­ry. Wła­śnie wte­dy (przy­pa­dek Karen Bli­xen) spraw­dza się nasz przy­miot­nik. Nor­dyc­ki – zapo­mi­nam o skan­dy­naw­skiej jed­no­st­ce woj­sko­wej SS Wiking i prze­no­szę się do lasu peł­ne­go kamien­nych krę­gów i innych życz­li­wych, mimo wszyst­ko, kra­sno­lu­dów. Jesz­cze tyl­ko mała uwa­ga. Fil­my duń­skie – Lars von Trier, Vin­ter­berg, dogma. Tak wyglą­da­ją każ­de prze­cięt­ne uro­dzi­ny-impre­za w Danii. Wystar­czy to tyl­ko sfil­mo­wać. Zro­bić zwy­kły doku­ment. W Pol­sce uzna­ne by to było za szczyt kon­cep­tu­ali­zmu. Takie są wła­śnie te nor­dyc­kie reduk­cje i kli­ma­ty. Dla tury­stów, dla miesz­kań­ców Pra­gi czy War­sza­wy kom­plet­nie obce, nie­ludz­kie, chłod­ne, nie­zro­zu­mia­łe… Pan ma u sie­bie swo­je­go Gole­ma, a oni tutaj kru­ka Hugin­na.

Czy odpo­wia­da­ją Panu mgli­ste kli­ma­ty i zimy skan­dy­naw­skie?

W Kopen­ha­dze nie ma zimy i śnie­gu, panu­je tu za to mgła, pada też czę­sto deszcz. Kli­mat wyspiar­ski, obse­syj­ny. Oczy­wi­ście, że chciał­bym zamiesz­kać na przy­kład w Rzy­mie czy Bar­ce­lo­nie. Wikin­go­wie, ich tar­cze i topor­ki, może to być nie­zwy­kle przej­mu­ją­ce i cie­ka­we, lecz chy­ba nie na dłu­go. Naj­cie­kaw­sze są momen­ty duń­skie… anty­duń­skie, czy­li „uni­wer­sal­ne”. Przy­kłą­do­wo Kier­ke­ga­ard. Mgła może pomóc w osią­gnię­ciu wyż­sze­go stop­nia kon­cen­tra­cji. Może też dopro­wa­dzić czło­wie­ka do kom­plet­ne­go sza­leń­stwa. „Wszę­dzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Ja bar­dzo chęt­nie w jakieś połu­dnio­we, cie­płe rejo­ny pla­ne­ty. Ale jak to zre­ali­zo­wać? Zna Pan może jakie­goś zde­spe­ro­wa­ne­go mena­ge­ra, któ­ry by się mną zaopie­ko­wał? Jechać tam na żebry pod kościo­łem (widzia­łem tego typu sce­ny w Bar­ce­lo­nie)? Za sta­ry już na to jestem… Z dru­giej stro­ny z Danią jestem nie­ja­ko „roz­li­czo­ny”. Napi­sa­łem na poże­gna­nie „Kopen­ha­gę”, funk­cjo­nu­ję tu obec­nie tyl­ko na zasa­dzie „pasa­że­ra”. No i boję się, że zosta­nę tu pocho­wa­ny (gdzieś ponoć trze­ba). To było­by naj­więk­sze nie­po­ro­zu­mie­nie, tzw. życio­we fia­sko. Wszę­dzie, tyl­ko nie w Kopen­ha­dze! Kwe­stia deko­ra­cji. Dobrze jest przy­pa­so­wać sobie odpo­wied­nie deko­ra­cje. Polu­bić oto­cze­nie. Pamię­ta­jąc oczy­wi­ście, że papu­ga potra­fi być rów­nie bez­kom­pro­mi­so­wa jak wró­bel czy mewa.

Żyje Pan w świe­cie ger­mań­skim. Jak patrzy Pan na przy­szłość naro­dów sło­wiań­skich?

Wszyst­ko ule­ga gwał­tow­nym zmia­nom. Nie­kie­dy są to „ruchy” bar­dzo mało logicz­ne, po pro­stu nie z tego świa­ta. Czy kto­kol­wiek był w sta­nie prze­wi­dzieć klę­skę Waru­sa w Lesie Teu­to­bur­skim? Albo poja­wie­nie się para­no­icz­ne­go Adol­fa Hitle­ra z jego rów­nie para­no­icz­nym pro­duk­tem Mein Kampf („Ger­ma­nie mają do speł­nie­nia wiel­ką czy­stą misję”)? Być może jeste­śmy ostat­ni­mi „przed­sta­wi­cie­la­mi” naro­dów, a przy­szłość to klo­no­wa­nie, gene­tycz­ne mani­pu­la­cje, prze­szcze­py, hodow­le tka­nek etc. Jakieś kolej­ne, nie­moż­li­we jesz­cze do prze­wi­dze­nia ide­olo­gie i reli­gie… nano­re­wo­lu­cja. Cha­os? Kli­mat ponadna­ro­do­wy? Być może, być może, być może. Pro­szę pomy­śleć choć­by o Inter­ne­cie i ostat­nich 20 latach. Ale zmia­ny te nastą­pią chy­ba dopie­ro po naszej śmier­ci, więc spe­cjal­nie się tym nie przej­mu­ję. Naro­dy sło­wiań­skie mają przed sobą przy­szłość… nie­wia­do­mą. Podob­nie zresz­tą jak naro­dy ger­mań­skie. Zapew­ne koja­rzy Pan książ­kę Phi­li­pa K. Dic­ka The Man in the High Castle, któ­ra przed­sta­wia inny wariant histo­rii. A co zro­bić w takim razie z teo­rią świa­tów rów­no­le­głych? Tajem­ni­ce fizy­ki? Wąt­pię. Dla mnie prze­wi­dy­wa­nie przy­szło­ści jest czyn­no­ścią bez­na­dziej­ną, za przy­szłość są odpo­wie­dzial­ni ludzie, któ­rzy „zor­ga­ni­zo­wa­li” nam wia­do­mą prze­szłość. „To ci sami ludzie” – jak­by powie­dział dyk­ta­tor Woj­ciech Jaru­zel­ski. Nie mam z nimi nic wspól­ne­go. Ostat­nio pokłó­ci­łem się z pew­nym duń­skim poetą. Zacy­to­wa­łem mu gru­pę The Ramo­nes: „I’m aga­inst it becau­se I’m aga­inst it”. Nie­zbyt popu­lar­ne stwier­dze­nie. W zasa­dzie defi­ni­cja, mot­to Grze­go­rza Wró­blew­skie­go.

Co sobie Pan wyobra­zi, kie­dy usły­szy Pan sło­wo Cze­chy?

Wie­le rze­czy. Czę­sto ze sobą w ogó­le nie zwią­za­nych. To może być i Havel…, i samo­chód mar­ki Ško­da. Dyna­stia Prze­my­śli­dów i inwa­zja 1968. Kne­dlicz­ki (kne­dle, pyzy? – ale czy to na pew­no cze­skie?) albo wcze­sne fil­my M. For­ma­na. Mogli­by­śmy dalej cią­gnąć, z miej­sca pomy­śla­łem o muzy­ce – Pla­stic People of the Uni­ver­se, Dunaj, DG 307… Cze­chy (byłem tam tyl­ko raz prze­jaz­dem jako dziec­ko), język cze­ski to dla mnie (kosmicz­na) gro­te­ska, egzy­sten­cjal­ny humor i auto­iro­nia, coś, cze­go nie było nigdy w Pol­sce (nato­miast każ­dy chciał­by tam być Hra­ba­lem, Pol­ska to zakom­plek­sie­ni pro­za­icy, pra­gną­cy pisać jak Hra­bal, było to szcze­gól­nie widocz­ne jakieś 5–10 lat temu). Wspo­mnia­łem już Panu wcze­śniej o Blat­ným. Koja­rzę jesz­cze kil­ka nie­zwy­kle uda­nych wier­szy Milo­ša Dole­ža­la. Nie znam dokład­nie jego twór­czo­ści, dotar­łem tyl­ko do kil­ku utwo­rów prze­tłu­ma­czo­nych na pol­ski, ale te były napraw­dę dosko­na­łe. Podob­nie z wier­sza­mi Jany Krej­ca­ro­wej. No i Pań­ska akcja, czy­li pol­ska anto­lo­gia  Bílé pro­pa­sti, prze­tłu­ma­czo­na na cze­ski, też koja­rzy mi się z Cze­cha­mi. Lite­ra­tu­ra, kuch­nia i Ško­da. Chy­ba coś w tym sty­lu.


Bog­dan Tro­jak (ur. 1975, Cze­ski Cie­szyn) cze­ski poeta, pro­za­ik i tłu­macz o pol­skich korze­niach. Autor pię­ciu zbio­rów wier­szy (m.in. Pan Twar­dow­ski, Jezer­ni­ce, Strýc Kaich se žení), wier­szy dla dzie­ci (Nok a Kne­dlíček), nowe­li (Brněn­ské metro) oraz opo­wia­dań. Lau­re­at naj­waż­niej­szych cze­skich nagród poetyc­kich Cena Jiřího Orte­na oraz Magne­sia Lite­ra. Miesz­ka w Pra­dze. Upra­wia wino­rośl i robi wino.