28/10/19

Madryt

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Madryt to nie jest zwy­kłe mia­sto. To pul­su­ją­ca tkan­ka na mapie Hisz­pa­nii. Ma swo­ją bar­wę, tek­stu­rę i smak. Jest cie­pła i żywa. Przy­bysz z obce­go kra­ju zosta­je w nią wchło­nię­ty. Nie da się ina­czej.

Miesz­kam w wyna­ję­tym poko­ju, któ­re­go okna wycho­dzą na patio. To z pozo­ru tyl­ko beto­no­wa wnę­ka w sta­rym budyn­ku. Już po kil­ku­na­stu minu­tach wyczu­wam zapach oli­wy, woń sza­fra­nu, sły­szę spły­wa­ją­cą z góry wodę i rapu­ją­ce­go muzy­ka. Pię­tro niżej jakaś para obrzu­ca się blu­zga­mi, a po cien­kiej siat­ce chro­nią­cej przed gołę­bia­mi prze­cha­dza się prze­ra­żo­ny kot.  Kamie­ni­ca oży­wa w peł­ni po dwu­dzie­stej. Kie­dy się ściem­ni, we wszyst­kich oknach poja­wią się świa­tła. Muzyk, któ­ry oka­że się akto­rem, będzie ćwi­czył rolę zdru­zgo­ta­ne­go kochan­ka. Moja gospo­dy­ni za ścia­ną będzie roz­ma­wia­ła przez tele­fon z cór­ką, a mał­żeń­stwo z Anglii będzie bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ło spa­cy­fi­ko­wać dziec­ko nie­cier­pią­ce kąpie­li. Do pary na trze­cim pię­trze przyj­dą goście, a ja będę sku­pia­ła myśli przed wykła­dem.

Rano w domu jest cicho. Madryt budzi się powo­li, ospa­le, na zwol­nio­nych obro­tach. Bar­rio de las Letras to dziel­ni­ca pisa­rzy i lite­ra­tów. Wła­ści­wie stą­pa się po cyta­tach, bo co kawa­łek poja­wia­ją się frag­men­ty z dzieł kla­sy­ków. Jest ich pra­wie tyle co kawiar­ni i barów. Od rana są peł­ne. Hisz­pa­nie lubią zaczy­nać dzień od szklan­ki soku poma­rań­czo­we­go i cro­is­san­ta albo słod­kich chur­ros z cze­ko­la­dą. Jest w tym takie sma­ko­wa­nie chwi­li. Oni się nie spie­szą.

Jest wrze­sień, a to ozna­cza, że przy 20 stop­niach nale­ży nało­żyć cie­płe buty, kurt­kę i szal. Nie­waż­ne, że oko­ło dwu­na­stej będą 24 stop­nie. Jest jesień. Tyl­ko tury­ści cho­dzą roze­bra­ni.

Nie­da­le­ko od moje­go domu jest Muzeum Pra­do. Codzien­nie usta­wia się pod nim dłu­ga kolej­ka. Muzeum znaj­du­je się przy alei wysa­dza­nej drze­wa­mi, któ­ra cią­gnie się wzdłuż uli­cy o tej samej nazwie. Roman­tycz­na ram­bla zamie­ni­ła się w pole namio­to­we. Mię­dzy drze­wa­mi poroz­wie­sza­no sznu­ry z bie­li­zną, a fon­tan­ny zamie­ni­ły się w prysz­ni­ce. To nie jest żart. Od kwiet­nia trwa akcja Nad­ie Sin Hogar (Nikt bez domu), któ­rej celem jest zwró­ce­nie uwa­gi na pro­blem bez­dom­no­ści. Aktu­al­nym wła­dzom zarzu­ca się odpo­wie­dzial­ność za kry­zys huma­ni­tar­ny i brak kon­kret­nych dzia­łań w sto­sun­ku do osób pozba­wio­nych dachu nad gło­wą. Pro­te­stu­ją­cy koczu­ją naprze­ciw­ko Mini­ster­stwa ds. Poli­ty­ki Spo­łecz­nej. Tłu­my tury­stów prze­cho­dzą codzien­nie obok roz­bi­tych na beto­nie namio­tów. Poli­cja nie reagu­je, miesz­kań­cy zdo­ła­li się już przy­zwy­cza­ić i nie zwra­ca­ją na nich uwa­gi.

Wszy­scy narze­ka­ją na kry­zys, ale w porze obia­do­wej trud­no gdzie­kol­wiek zna­leźć miej­sce do jedze­nia. Mię­dzy 13 a 16 mia­sto się zatrzy­mu­je, a prze­cież cał­kiem nie­daw­no się wybu­dzi­ło… Pora obia­du to czas świę­ty. W zwy­kle zatło­czo­nej Biblio­te­ce Naro­do­wej nagle robi się pusto. Mnie samej też trud­no wysie­dzieć przy książ­kach, bo zewsząd docho­dzą kuszą­ce zapa­chy. Niby wszyst­ko zabez­pie­czo­ne, poza­my­ka­ne, a jed­nak… Nie ma wyj­ścia, trze­ba iść coś zjeść. A obiad to nie jest pięt­na­ście minut. To jest cele­bra­cja. Nie­za­leż­nie od tego, czy to w pra­cy czy przy sto­le z rodzi­ną, nale­ży jeść powo­li, dokład­nie prze­żu­wa­jąc, dzio­bać na tale­rzu. I koniecz­nie roz­ma­wiać. Przy­zwy­cza­jo­na do obia­dów w bie­gu nie mogę się odna­leźć. Dzio­ba­nie zde­cy­do­wa­nie mi nie wycho­dzi. A każ­dy dziób, to kil­ka zdań… Obiad, nawet kie­dy zapew­nia się, że nie ma na nie­go cza­su, trwa co naj­mniej godzi­nę. A kie­dy jest czas, co naj­mniej dwie. I musi być do tego dobre wino i deser. I to jest napraw­dę nie­zwy­kłe. To zatrzy­ma­nie w cią­gu dnia. Póź­niej zno­wu wra­ca się do pra­cy, oczy­wi­ście w nie­zmien­nym hisz­pań­skim tem­pie, ale się wra­ca. To zatrzy­ma­nie jed­nak bar­dzo dużo daje. Pięk­ne, że jeże­li ktoś się z tobą uma­wia na obiad, ozna­cza to, że będzie w tym cza­sie tyl­ko dla cie­bie. To hisz­pań­skie cele­bro­wa­nie chwi­li jest bar­dzo cen­ne. Z Erne­stem Pére­zem Zúñi­gą roz­ma­wiam o jego nowej powie­ści Escar­cha [Szron], o tym, jak waż­na sta­ła się w kon­tek­ście śmier­ci jego ojca, o pisa­niu, któ­re jest wędrów­ką w głąb same­go sie­bie. I o dys­cy­pli­nie w pisa­niu. Codzien­nie, nie­za­leż­nie od tego, o któ­rej zakoń­czył się dla nie­go poprzed­ni dzień, wsta­je przed szó­stą, żeby popra­co­wać. To kwe­stia higie­ny umy­słu. Jest czymś tak imma­nent­nym, jak regu­lar­ne mycie zębów. Tyl­ko wte­dy, kie­dy pisze, czu­je, że jest sobą. Póź­niej idzie do Insty­tu­tu Cervan­te­sa, gdzie odda­je się przy­ziem­nym obo­wiąz­kom. Wie, że gdy­by pomi­nął poran­ny rytu­ał, nie był­by w sta­nie nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Bycie pisa­rzem porów­nu­je do jabło­ni w ogro­dzie: jej zada­niem jest wyda­nie owo­ców, gdy prze­sta­je owo­co­wać, obumie­ra.

Nie­raz wra­cam z biblio­te­ki przez Park Reti­ro. To miej­sce wyci­sze­nia. Tu czy­ta­ją, roz­ma­wia­ją, tań­czą… Jed­ni sie­dzą na tra­wie, inni na ław­kach. Są też miej­sca na przy­ję­cia uro­dzi­no­we, gdzie poroz­wie­sza­ne są balo­ni­ki, a mamy cze­ka­ją z tor­tem uro­dzi­no­wym. Gdzie­nie­gdzie widać bie­ga­ją­cych albo masze­ru­ją­cych. W środ­ku prze­pięk­ne rosa­rium zachwy­ca feerią róża­nych barw.

Gdy zbli­ża się wie­czór, bary i restau­ra­cje zno­wu się zapeł­nia­ją. Wyda­je się, że to mia­sto nigdy nie śpi. Zwra­cam uwa­gę na star­sze panie – ubra­ne ele­ganc­ko, kolo­ro­wo, w jaskra­we czó­łen­ka. Myślę o tej wewnętrz­nej ener­gii, tak zwa­nym hisz­pań­skim tem­pe­ra­men­cie, i chy­ba zaczy­nam to rozu­mieć. Tu nie cho­dzi o byka w środ­ku, lecz o słoń­ce, radość życia, czer­pa­nie z tych drob­nych chwil i bycie razem. Spo­tka­nie z dru­gim czło­wie­kiem.

Wra­cam i widzę rząd namio­tów. A co z nimi? Zachę­ca­ją do roz­mo­wy, pro­szą o kanap­kę. To jest ta dru­ga stro­na peł­na para­dok­sów. Cią­głe pro­te­sty na uli­cach. Szyb­ka jaz­da. Kobie­ty, któ­re pogu­bi­ły się już w swo­ich femi­ni­stycz­nych mani­fe­stach do tego stop­nia, że złosz­czą się, kie­dy męż­czyź­ni ustę­pu­ją im miej­sca. Męż­czyź­ni, któ­rzy w cen­trum mia­sta obsłu­gu­ją klien­tów w bok­ser­kach i koszul­ce w sia­tecz­kę. Narze­ka­ją na kry­zys, twier­dzą, że są prze­pra­co­wa­ni, iry­tu­ją się, gdy ktoś pró­bu­je poroz­ma­wiać o eks­hu­ma­cji Fran­co czy Bar­ce­lo­nie… Tak czy owak Madryt jest jak nar­ko­tyk. Uza­leż­nia, odu­rza i dłu­go pozo­sta­wia w sta­nie upo­je­nia…