22/04/14

Marina Mayoral

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Poświą­tecz­nie będzie jesz­cze o Mari­nie May­oral. W jej powie­ściach prze­wi­ja­ją się anio­ły – w ostat­niej O anxo de Eva oraz we wcze­śniej­szej La som­bra del ángel. Ta dru­ga towa­rzy­szy­ła mi przez parę dni. To powieść o kobie­cie, któ­ra nagle zni­ka z pla­ży i wszy­scy jej przy­ja­cie­le są prze­ko­na­ni, że ponow­nie spo­tka­ła swo­je­go Anio­ła. Wta­jem­ni­cze­ni wie­dzie­li, że kil­ka­na­ście lat wcze­śniej, kie­dy pły­nę­ła jak zwy­kle w stro­nę wyspy, ujrza­ła nie­zwy­kle przy­stoj­ne­go męż­czy­znę na stat­ku. Ten zapro­sił ją na pokład. Magia przy­cią­gnę­ła ich do sie­bie i spra­wi­ła, że spę­dzi­li razem nie­za­po­mnia­ne popo­łu­dnie. Ona, mężat­ka, mat­ka pię­cior­ga dzie­ci, wpa­dła w sidła chwi­lo­wej namięt­no­ści. Nie była to jedy­nie fizycz­na fascy­na­cja, lecz rodzaj meta­fi­zycz­nej wię­zi, któ­ra moż­li­wa jest tyl­ko wte­dy, gdy dwo­je ludzi łączy coś wyjąt­ko­we­go. On był nie­bie­sko­okim blon­dy­nem ze Skan­dy­na­wii, ona Hisz­pan­ką. Mat­ka nazy­wa­ła go Anio­łem i dla niej rów­nież pozo­stał anio­łem, ponie­waż w pew­nym sen­sie odmie­nił jej życie. Dzię­ki nie­mu poczu­ła, że może być szczę­śli­wą. May­oral sta­wia tezę, że każ­dy, w pew­nym momen­cie swo­je­go życia, spo­ty­ka anio­ła lub anie­li­cę. To ludzie, któ­rzy sta­ją na naszej dro­dze, aby coś nam poka­zać, na przy­kład to, że nie potra­fi­my dostrzec szczę­ścia i szu­ka­my go tam, gdzie go nie ma. Może to zabrzmi banal­nie, ale od jakie­goś cza­su mam wra­że­nie, że takie wła­śnie anio­ły poja­wia­ją się  w moim życiu nie­spo­dzie­wa­nie. Zaczę­ło się w zeszłym roku, wła­śnie w Hisz­pa­nii. Było tam parę osób, któ­re w róż­ny spo­sób, nie­świa­do­mie, poka­za­ły mi, że życie nale­ży czer­pać gar­ścia­mi. Jed­na z nich uka­za­ła mi się jako ta, któ­ra robi z pasją to, co lubi. Z ogrom­nym zaan­ga­żo­wa­niem rela­cjo­no­wa­ła swo­je bada­nia, śmia­ła się czę­sto, poru­sza­ła się z gra­cją, sek­sow­nie. Mówi­ła z miło­ścią o cór­ce i z lek­ce­wa­że­niem o dwóch męż­czy­znach, któ­rych rzu­ci­ła, bo jej nie kocha­li.  Gdy sie­dzia­ły­śmy na pla­ży, z nie­chę­cią myśla­łam o biki­ni, któ­re mia­łam na sobie. Nie­na­wi­dzę swo­je­go ciała…A ona ni z grusz­ki, ni z pie­trusz­ki, trzy­ma­jąc moji­to, zaczę­ła opo­wia­dać o tym, jak to było, gdy mia­ła raka pier­si. Nie mogłam uwie­rzyć w to, co prze­szła. Patrzy­łam na sek­sow­ną, zgrab­ną, pięk­ną kobie­tę, z dłu­gi­mi kasz­ta­no­wy­mi wło­sa­mi. Na dowód poka­za­ła mi zdję­cia z okre­su, kie­dy prze­cho­dzi­ła che­mio­te­ra­pię i była łysa. Nie mogłam prze­stać o tym myśleć. Dru­ga oso­ba nie zro­bi­ła nic wiel­kie­go, po pro­stu była sobą, ale mia­ła w sobie radość życia, takie inne, pogod­ne spoj­rze­nie, rodzaj świa­tła, któ­ry ma nie­wie­lu. Po paru mie­sią­cach oka­za­ło się, że też cier­pi na nie­ule­czal­ną cho­ro­bę, ale się nie pod­da­je i dalej ema­nu­je cie­płem. Jakiś czas póź­niej roz­ma­wiam z przy­ja­cie­lem, przy­ja­cie­lem od wie­lu lat. Roz­ma­wia­my o życiu. On żyje na mak­sa – gdy pra­cu­je, żyje tyl­ko pra­cą, gdy jest w domu, odda­je mu się w peł­ni, gdy kocha, kocha do sza­leń­stwa. „Mam już spi­sa­ny testa­ment. Zabez­pie­czy­łem L. i N.” Ma czter­dzie­ści lat, ale wie, że wystar­czy chwi­la i może go nie być. Jeśli karet­ka nie doje­dzie na czas, a leka­rze nie będą zna­li cho­ro­by. To, co ma w gło­wie, jest jak bom­ba z opóź­nio­nym zapło­nem. Nie do roz­bro­je­nia. Leki tyl­ko wyci­sza­ją jej tyka­nie. Robi wszyst­ko, aby uczy­nić mnie i moją rodzi­nę szczę­śli­wą. Jest bar­dzo dobrym czło­wie­kiem.

Madryt. Parę dni temu. Spo­ty­kam się z kole­żan­ką. Widzia­ły­śmy się raz, rok temu, ta wizy­ta to pre­tekst, aby chwi­lę poroz­ma­wiać. Nie znam jej tak napraw­dę. Po godzi­nie roz­mo­wy opo­wia­da mi o swo­im życiu, o tym, z kim jest zwią­za­na. Jej mężem, part­ne­rem, jest Jezus – tak wła­śnie o Nim mówi. Jest nume­ra­riusz­ką. Jej dro­ga to Opus Dei. Mam w gło­wie jakiś nie­ja­sny obraz orga­ni­za­cji, któ­ra w imię Boga znie­wa­la ludzi. Widzę smut­ny dom, jak w fil­mie Cami­no i gro­no kobiet wyrwa­nych z domów, prze­raź­li­wie samot­nych, zamknię­tych w swo­im świe­cie, żyją­cych w ryt­mie codzien­nych modlitw… M. ma w sobie radość życia, błysk w oku, jest prze­ję­ta, gdy mówi o swo­im życiu, wybo­rach. Nie ma w niej nic z fana­ty­zmu, sztucz­no­ści, któ­rą czę­sto wyczu­wa się u osób żyją­cych we wspól­no­tach kościel­nych. Opo­wia­da, że to był jej wybór, że czu­je się tam dobrze, że to, co robi, jej pra­ca nauko­wa i dydak­tycz­na, to dro­ga, któ­rą wyzna­czył jej Chry­stus. Robi to wszyst­ko dla Nie­go. Nie ma rodzi­ny takiej, jak moja, bo jej rodzi­na to inne nume­ra­riusz­ki. Nie, nie muszą się ubie­rać jak zakon­ni­ce. Nie, nie mają ogra­ni­czo­nej wol­no­ści. Tak, mogą wycho­dzić wie­czo­ra­mi. Nie, nie cho­dzą na rand­ki. Żyją w celi­ba­cie. Tak, była zako­cha­na, ale musia­ła wybrać. Wybra­ła Pana. Tak, jest szczę­śli­wa. Tak, lubi swo­je życie. Cie­pła i pogod­na, zara­ża opty­mi­zmem i ma w gło­wie mnó­stwo pomy­słów na nowe pro­jek­ty badaw­cze.

Kolej­ny dzień, idę zoba­czyć pałac kró­lew­ski. Pod­cho­dzi do mnie dziew­czy­na, pro­si o zdję­cie. Jest z Wene­zu­eli. Roz­ma­wia­my, sto­jąc chwi­lę póź­niej w kolej­ce. Opo­wia­da mi całe swo­je życie. Jest praw­nicz­ką i model­ką. Dzię­ki sesjom stać ją na utrzy­ma­nie cór­ki i sio­stry. Pocho­dzi z Wene­zu­eli. Jest pięk­ną kobie­tą. Robi­my sobie zwa­rio­wa­ne zdję­cia. Mówi mi, że muszę się wię­cej uśmie­chać i roz­luź­nić. Odpo­wia­dam, że tak mi jakoś w środ­ku źle. Pra­wie na mnie krzy­czy: „Jak może ci być źle?! Każ­dy, kto nie ma raka, powi­nien cie­szyć się życiem”. Od paru mie­się­cy wie o raku prze­ły­ku. Przy­je­cha­ła do Hisz­pa­nii na kon­sul­ta­cje. Nie chce che­mii. Teraz już nie pła­cze, posta­no­wi­ła wal­czyć. Dla sie­bie, dla rodzi­ny. Krą­ży­my razem po Madry­cie przez cały dzień. Roz­sta­je­my się ze łza­mi w oczach. Wie­czo­rem dosta­ję mail z zapro­sze­niem do Opus: „Moje kole­żan­ki bar­dzo chcą cię poznać. Przyjdź, zoba­czysz, jak żyje­my. Opo­wiesz nam o two­ich pro­jek­tach”. Zga­dzam się. To kolej­ne spo­tka­nie, któ­re­go się nie spo­dzie­wa­łam. Potem były spo­tka­ni z Mari­ną May­oral, Lau­rą Fre­ixas i Rosą Mon­te­ro. Każ­de inne i nie­zwy­kłe. O jed­nym już pisa­łam, o innych wkrót­ce napi­szę.

Kie­dy wra­ca­łam, nie­bo przy­bie­ra­ło róż­ne bar­wy. Pięk­ne. Myśla­łam o tych anio­łach Mari­ny. Zro­zu­mia­łam, że one scho­dzą na zie­mię, czę­sto, tyl­ko my nie potra­fi­my ich dostrzec albo wysłu­chać. Są też i te, któ­re sta­le są przy nas, a my cza­sem o nich zapo­mi­na­my lub nie dopiesz­cza­my ich wystar­cza­ją­co. Są i takie, któ­re poja­wi­ły się na moment i nie pozwa­la­ją o sobie zapo­mnieć. Przy­szły po to, żeby podać nam skrzy­dła, któ­re zgubiliśmy…Podtrzymują je nam, kie­dy zno­wu zaczy­na­ją opa­dać…