21/05/18

Metrem na Goebbelsa

Kamil Sipowicz

Strona cyklu

Roztoczańskie razgawory
Kamil Sipowicz

Urodzony w 1953 roku. Historyk filozofii, dziennikarz, poeta, rzeźbiarz, malarz. Jego prace były wystawiane w Monachium, Berlinie Zachodnim, Krakowie i Warszawie. Publikował w wielu czasopismach: „Jazz”, „Jazz Forum”, „Magazyn Muzyczny Jazz”, „Tylko Rock”, „Playboy”, „Polityka”, „The Warsaw Voice”. Mieszka na Roztoczu.

Heiner Goeb­bels „Sti­fters Din­ge” (2007). Dźwię­ki, tony, hałas, gło­sy i tek­sty łączą się w naj­bar­dziej wyjąt­ko­wej z muzycz­nych kre­acji Heine­ra Goeb­bel­sa. Nie wia­do­mo, czy to bar­dziej kom­po­zy­cja, czy pej­zaż dźwię­ko­wy, per­for­ma­tyw­na insta­la­cja, czy rzeź­ba dźwię­ko­wa. Twór­ca okre­śla swe dzie­ło jako kom­po­zy­cję na pięć for­te­pia­nów bez pia­ni­stów, sztu­kę bez akto­rów, występ bez arty­stów, swo­isty „no-man show METRO”.

Od kil­ku lat miesz­kam na Roz­to­czu. Oto­cze­nie dźwię­ko­we na Roz­to­czu jest bar­dzo łagod­ne. Przy­ja­zne. Uspo­ka­ja­ją­ce. Modu­lo­wa­ne pta­sie gło­sy. Der­kacz, wil­ga, kos. Dale­ki mruk trak­to­ra  na polu.  Gle­by nazy­wa­ne tu rzę­dzi­na­mi.  Gdy pług zagłę­bia się w zie­mi, ona mu odpo­wia­da. Gle­ba roz­to­czań­ska zawie­ra wapien­ne ska­ły i kamie­nie. Poru­szo­ne ostrzem płu­ga gada­ją z chło­pem. Żędzą i zrzę­dzą. Wycie wia­tru, skrzy­pie­nie komi­nów na dachu.  Prze­wa­ża cisza. Cisza jest wie­lo­wy­mia­ro­wa i głę­bo­ka.  Pofał­do­wa­na tka­ni­na. Róż­no­rod­ne gło­sy pta­ków, odle­głe wycie wil­ków czy rycze­nie jele­nia szcze­ka­nie psów rwą tka­ni­nę i zabu­rza­ją har­mo­nie fałd.

Wjazd do War­sza­wy jest wtar­gnię­ciem w sfe­rę dźwię­ków zupeł­nie innych. Agre­syw­ne klak­so­ny, szum mia­sta jako tło wszel­kich innych dźwię­ków. Sygna­ły kare­tek pogo­to­wia, wycie samo­cho­do­wych alar­mów. Wyposz­czo­ny dźwię­ko­wo po Roz­to­czu posta­no­wi­łem poje­chać na kon­cert hap­pe­ning  Heine­ra Goeb­bel­sa pod tytu­łem „Sti­fters Din­ge”. Wybra­łem metro. Wsia­dłem na Sta­rych

Bie­la­nach. Pociąg był pra­wie pusty. Wago­ny łączo­ne. Zamkną­łem oczy. Porwa­ło mnie metro­we sza­leń­stwo dźwię­ków. Niskie basy roz­pę­dza­ją­ce­go się pocią­gu. Mrocz­ne, cięż­kie meta­licz­ne i bez­li­to­sne. Wzra­sta­ją­ce. Nara­sta­ją­ce. Dźwięk roz­cho­dzi się w tune­lu. Jest stłu­mio­ny, zdu­szo­ny.  Nie ma dokąd uciec. Tłu­cze się w wydrą­żo­nej w zie­mi tubie. Roz­prze­strze­nić się nie może. Uwię­zio­ny w tubie tune­lu, zada­wa­la się daną mu prze­strze­nią. Pociąg jedzie coraz szyb­ciej. W nara­sta­ją­cy dźwię­ko­wy stru­mień, w poprzek tego stru­mie­nia wbi­ja­ją się chro­po­wa­te nie­rów­no­mier­ne skrzy­py o wyso­kich zmien­nych tonach i poszar­pa­nych nie­rów­nych fak­tu­rach. Pocho­dzą z amor­ty­zu­ją­cych ude­rza­ją­ce się nawza­jem wago­ny sta­lo­wych bija­ków. Gdy wago­ny wcho­dzą w zakręt wyda­ją z sie­bie prze­raź­li­we dźwię­ki. Przy oka­zji poja­wia się w umy­śle strach przed wyko­le­je­niem.

Dźwię­ki poprzecz­ne  łamią­ce jed­ność stru­mie­nia roz­pa­da­ją się na kil­ka oddziel­nych gło­sów. Prze­cho­dzą w dia­log. Bli­ski ludz­kiej mowie. Nie do koń­ca bylem pewien, czy to pociąg mówi, czy ludzie. Tym bar­dziej że ci ostat­ni dosie­dli się i zaję­li miej­sca przy samych bija­kach. Usie­dli dokład­nie w miej­scu połą­cze­nia wago­nów i  roz­ma­wia­li.

Kil­ka­krot­nie zamy­ka­łem oczy i spraw­dza­łem, czy to ludzie dia­lo­gu­ją, czy skrzy­py łączeń. To były łącze­nia. Łącze­nia mówi­ły podob­nie jak roz­to­czań­skie rzę­dzi­ny. Mówi­ły co inne­go. Nie zrzę­dzi­ły,

lecz napo­mi­na­ły. Zda­łem sobie bar­dzo jasno spra­wę,  że gdy­bym miał więk­sze skłon­no­ści schi­zo­idal­ne niż mam, to odczy­tał­bym w tym dia­lo­gu sens. Może wyła­pał­bym pole­ce­nia sza­ta­na lub boga. Na szczę­ście umysł mój jest w mia­rę sta­bil­ny, odróż­nia noezę od noema­tu. Akt słu­cha­nia od zawar­to­ści tego aktu. Mogę obser­wo­wać dźwięk bez nad­mier­ne­go wkła­du umy­słu. Mię­dzy słu­chem a dźwię­kiem roz­po­ście­ra się sfe­ra niczy­ja. Dla­te­go boha­ter Kahl­wer­ku Tho­ma­sa Bern­hard­ta, pisząc Trak­tat o słu­chu, nie mógł go nawet roz­po­cząć.  Nikt dotych­czas nie ważył się na napi­sa­nie feno­me­no­lo­gii słu­chu. Nie dość, że musiał­by się poru­szać się po zie­mi niczy­jej, to wszyst­ko co odkrył musiał­by oddać win­nym języ­ku niż dźwięk. W piśmie.

Edmund Hus­serl zbu­do­wał monu­men­tal­ną feno­me­no­lo­gię tego, co widzial­ne. Zro­bił bada­nia sta­tycz­ne i gene­tycz­ne świa­ta widzial­ne­go. Obraz ma swo­je­go tra­ga­rza – świa­tło.  I swo­je­go odbior­cę – oczy. Dźwię­ki pły­ną wol­niej niż obra­zy. Odbior­cą jest ucho. Ucho. Opi­sać świat dźwię­ków to wyzwa­nie.  Adal­bert Stie­fter coś na ten temat wie­dział. Heiner Goeb­bels też. Ale jesz­cze nie doje­cha­łem na kon­cert.

Mecha­nicz­ny dźwięk, któ­re­go źró­dłem jest ano­ni­mo­wy pociąg i nie­mniej ano­ni­mo­wy tunel wpa­da­ją do roz­wi­chro­wa­ne­go umy­słu (cho­ro­bą, zmę­cze­niem, używ­ka­mi). Tu może powstać prze­kaz. Pole­ce­nie. Wróż­ba.  Słyn­ne wieszcz­ki sta­ro­żyt­nej Gre­cji wsłu­chi­wa­ły się odu­rzo­ne halu­cy­no­ge­na­mi w szum świę­tych dębów. Na pod­sta­wie tych szu­mów ukształ­to­wa­ła się histo­ria anty­ku. Aż przy­szło chrze­ści­jań­stwo i ścię­ło świę­te dęby, i wyrą­ba­ło świę­te gaje.

Do głów­ne­go nara­sta­ją­ce­go niskie­go tonu pędzą­ce­go metra docho­dzi­ły jesz­cze inne gło­sy. Sta­ra­łem się rów­nież ich źró­dło ziden­ty­fi­ko­wać. Te gło­sy szat­ko­wa­ły niczym kapu­stę pędzą­cą mona­dę pocią­gu. Bo świat dźwię­ko­wy jest zara­zem stru­mie­niem i kuli­stą mona­dą. Podob­nie jak świa­tło, któ­re jest stru­mie­niem i kor­pu­sku­łą. Ta ewi­dent­na sprzecz­ność, to zaprze­cze­nie logi­ki powta­rza się na róż­nych pla­nach zmy­sło­wych.

Być może podob­nie jest z zapa­cha­mi. Ter­tium datur. Cza­sa­mi, ale  z rzad­ka, odzy­wa­ły się stu­ko­ty kół o szy­ny. Typo­wy dźwięk pocią­go­wy. Dźwię­ko­we a prio­ri, w któ­re każ­dy miesz­ka­niec cywi­li­za­cji jest wypo­sa­żo­ny. Stu­kot ma swój rytm. A nawet swing czy gro­ove. Głów­ny ton był roz­war­stwio­ny. U jego pod­ło­ża dało się wysły­szeć wiąz­kę dźwię­ków  przy­po­mi­na­ją­cych  brzmie­nie wiel­kiej orkie­stry sym­fo­nicz­nej z prze­wa­gą smycz­ków. Zno­wu wcho­dzi w mój opis a prio­ri czło­wie­ka wykształ­co­ne­go, któ­ry wie co to orkie­stra sym­fo­nicz­na. Praw­dzi­wy feno­me­no­log dźwię­ku musiał­by całą tę wie­dzę wsta­wić w nawias. Zre­du­ko­wać. Opis świa­ta dźwię­ków bez odnie­sień jest nie­po­mier­nie trud­ny. Wie­dział o tym Adal­bert Stie­fter. Obie­ca­łem, że wró­ci­my do nie­go.

Tym­cza­sem w metrze usły­sza­łem smy­ki. Jed­nak żaden zna­ny nam z sal kon­cer­to­wych. Ani skrzyp­ce, ani altów­ka czy wio­lon­cze­la. Tym bar­dziej że ten smycz­ko­wy chro­pa­wy ton prze­cho­dził co chwi­la w sza­rą odle­głą nie­ziem­ską czyść­co­wą muzy­kę. Tego żad­na orkie­stra świa­ta by nie wyko­na­ła. Czu­łem, że tutaj dźwięk sta­je się nie­ludz­ki, poza ludz­ki­mi moż­li­wo­ścia­mi wyko­naw­czy­mi. Nawet przy pomo­cy kom­pu­te­rów. Było w tym coś pie­kiel­ne­go czy też czy­ś­co­we­go. Infer­no albo lim­bo. Coś głę­bo­ko ukry­te­go. Coś z nocy świa­ta. Coś pra­sta­re­go, a zara­zem coś, co nadej­dzie. Nie­wy­ra­żal­ne­go. Do tych rejo­nów sta­ra się cza­sa­mi dotrzeć arty­sta uży­wa­ją­cy pseu­do­ni­mu Lust­mord. W pew­nym momen­cie  do metro­wej ody­sei wje­cha­ły na całym gazie dźwię­ki hamo­wa­nia. Zmo­dy­fi­ko­wa­ły cały metro­wy utwór. Mój umysł zamknął te dźwię­ki w całość. Powstał utwo­rów: Sta­re Bie­la­ny – Cen­trum.

Byłem oszo­ło­mio­ny. Gdy wysze­dłem wraz z tłu­mem war­sza­wia­ków na dwor­cu Śród­mie­ście, z wen­ty­la­cyj­nych tub na pero­nie grzmiał chro­pa­wy powol­ny wiru­ją­cy bary­ton. Kon­ty­nu­acja lub spe­cjal­na koda kon­cer­tu w metrze. Moje wra­że­nia były tak sil­ne, iż patrzy­łem na innych współ­pa­sa­że­rów i pyta­łem nie­mo, czy też byli świad­ka­mi tego wspa­nia­łe­go kon­cer­tu. Nie­ste­ty.  Zato­pie­ni w ipho­nach i sam­sun­gach odcie­li się od źró­dła. Byłem osa­mot­nio­ny. W takim nastro­ju, jak­by już odpo­wied­nio nastro­jo­ny i spre­pa­ro­wa­ny, przy­by­łem do Teatru Nowe­go na kon­cert per­for­man­ce hap­pe­ning Heine­ra Goeb­bel­sa.