02/03/14

Między niebem a ziemią

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Pra­wie rok temu byłam na kon­gre­sie medio­znaw­czym na Uni­wer­sy­te­cie w La Lagu­nie na Tene­ry­fie. Nie pamię­tam już od kie­dy, ale myślę, że od dziec­ka marzy­łam o tym, aby zoba­czyć Wyspy Kana­ryj­skie. Koja­rzy­ły mi się zawsze w myślach z dużą ilo­ścią zie­le­ni, egzo­tycz­ny­mi rośli­na­mi i wszech­obec­nym słoń­cem. Powi­tał mnie błę­kit nie­ba, inten­syw­na, głę­bo­ka zie­leń palm i kak­tu­sów oraz tajem­ni­cza obec­ność góru­ją­ce­go nad wszyst­kim wul­ka­nu. Pach­nia­ło ina­czej – coś pomię­dzy pal­mą, wio­sną i morzem… W Pol­sce było wte­dy minus dzie­sięć stop­ni, tam sie­dem­na­ście, a w sto­li­cy wyspy, San­ta Cruz, dwa­dzie­ścia czte­ry. Mia­łam krót­ki rękaw, lek­kie buty i cien­ki swe­te­rek. Kana­ryj­ki ubra­ne były w koza­ki, sza­li­ki i zimo­we kurt­ki. Tam od razu widać, kto jest z pół­no­cy, bo tyl­ko obco­kra­jow­cy są nie­roz­sąd­ni i noszą w zimie let­nie ubra­nia. Bo dla nich jest zima, bo to gru­dzień. Nie­zwy­kłe doświad­cze­nie zoba­czyć tyle słoń­ca  i tyle nie­ba zimą. To nie­bo łączy się z oce­anem.

Nikt się tam nie spie­szy. Życie bie­gnie jak w fil­mie pusz­czo­nym w zwol­nio­nym tem­pie… Kon­fe­ren­cja zaczy­na się z pół­go­dzin­nym opóź­nie­niem. Już widzę świę­te obu­rze­nie na twa­rzach moich kole­ża­nek i kole­gów w Pol­sce. Jak to, opóź­nie­nie, wszyst­ko nie­do­gra­ne, taki bała­gan… Tutaj nikt się nie spi­na, nie dener­wu­je. Chy­ba tyl­ko ja jestem stre­mo­wa­na, bo to pierw­szy taki duży kon­gres, w któ­rym bio­rę udział. Atmos­fe­ra jest bar­dzo cie­pła, przy­ja­ciel­ska. Po skoń­czo­nych obra­dach wszy­scy spo­ty­ka­ją się na degu­sta­cji serów i innych sma­ko­ły­ków, któ­re przy­wieź­li uczest­ni­cy.

Ostat­nie­go dnia tak mi się udzie­lił ten nastrój, że spóź­ni­łam się na popo­łu­dnio­we obra­dy. Nie chcia­łam robić szu­mu i zosta­łam w sali, gdzie wszy­scy spo­ty­ka­li się na prze­rwach, żeby poroz­ma­wiać, napić się kawy albo zała­twić jakieś urzę­do­we spra­wy. Przy­sia­dłam w kąci­ku WiFi obok dziew­czy­ny, któ­ra dzień wcze­śniej rado­śnie opro­wa­dza­ła nas po wyspie. Kole­ga sie­dzą­cy obok zapy­tał: „Czy wiesz, że ona jest pisar­ką?” Nie wie­dzia­łam. Pomy­śla­łam, że to cie­ka­we, że pisa­rza nie roz­po­zna­je się po wyglą­dzie, trze­ba zaj­rzeć w głąb… Zaczę­ła mi wte­dy opo­wia­dać o swo­jej powie­ści El chef ha muer­to, o sze­fie kuch­ni, któ­ry umarł, zadła­wiw­szy się żywą ośmior­ni­cą. Sie­dzia­ły­śmy sobie, popi­ja­jąc kawę, i roz­ma­wia­ły­śmy o pisa­niu. Poka­za­ła mi swój blog (http://elchefhamuerto.com/) i ostat­nie, moż­na powie­dzieć “jesz­cze cie­płe” mikro­opo­wia­da­nia. Wła­ści­wie od tej for­my zaczę­ła się moja fascy­na­cja lite­ra­tu­rą kobie­cą czy też pisa­ną przez kobie­ty, jeśli mam być poli­tycz­nie popraw­na (zda­niem nie­któ­rych auto­rek, np. Almu­de­ny Gran­des, sto­so­wa­nie ter­mi­nu „kobie­ca” jest już for­mą dys­kry­mi­na­cji tej lite­ra­tu­ry). Pamię­tam jed­no nie­zwy­kłe semi­na­rium, na któ­rym gości­ła pew­na mło­da pani pro­fe­sor z Sala­man­ki i w pięk­ny spo­sób opo­wia­da­ła o lite­ra­tu­rze pisa­nej przez kobie­ty z Laty­no­ame­ry­ki. Wów­czas czy­ta­li­śmy obo­wiąz­ko­wo głów­nie lite­ra­tu­rę pisa­ną przez męż­czyzn, a o tej alter­na­tyw­nej pra­wie się nie mówi­ło albo mówi­ło się tyl­ko o tych wiel­kich świę­tych kobie­tach, któ­re pisa­ły o doświad­cze­niach mistycz­nych. Ta nowa lite­ra­tu­ra, Ana María Shua, Luisa Valen­zu­ela, Cri­sti­na Peri Ros­si, przej­mo­wa­ła do głę­bi i otwie­ra­ła przed mną nowe hory­zon­ty. Wów­czas, a było to dzie­sięć lat temu, bo mój synek był wte­dy malut­ki, posta­no­wi­łam, że kie­dyś coś z tego prze­tłu­ma­czę. Cięż­ko było dostać książ­ki tych auto­rek, nigdzie ich nie było, mia­łam tyl­ko parę wydru­ków… Mija­ły lata, a ja poma­łu zbie­ra­łam kolej­ne anto­lo­gie, zbio­ry, powie­ści. I zaczę­łam też szpe­rać w hisz­pań­skiej lite­ra­tu­rze. Odkry­łam cał­kiem nowe tek­sty. Przej­mu­ją­ce, nie­po­ko­ją­ce, nie­kie­dy bar­dzo trud­ne…

Gdy sie­dzia­łam z nie­wie­le ode mnie star­szą pisar­ką, Yanet Aco­stą, w tym kon­fe­ren­cyj­nym zaci­szu, pomysł mojej anto­lo­gii już był zaak­cep­to­wa­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie, a pierw­sze tłu­ma­cze­nia opo­wia­dań powo­li mace­ro­wa­ły się w lap­to­pie. Kie­dy tak czy­ta­ła mi kolej­ne tek­sty, prze­sy­co­ne odważ­nym ero­ty­zmem, pach­ną­ce egzo­tycz­ny­mi śród­ziem­no­mor­ski­mi potra­wa­mi i dopra­wio­ne szczyp­tą czar­ne­go humo­ru, mia­łam coraz więk­szą ocho­tę, by zapro­sić ją do mojej anto­lo­gii. Kie­dy dosta­łam zgo­dę na włą­cze­nie jesz­cze jed­nej autor­ki, Yanet prze­sła­ła mi „Kok­tajl cze­ko­la­do­wy” z tomu Noches sin sexo (Noce bez sek­su). Tam, na wyspie, zaczę­ła się inte­re­su­ją­ca zna­jo­mość.

Pół roku póź­niej zno­wu nada­rzy­ła się oka­zja, aby odwie­dzić Tene­ry­fę. Tym razem wra­ca­łam do przy­ja­ciół, któ­rzy wręcz sprze­cza­li się o to, kie­dy i kogo mam odwie­dzić. To był sier­pień. Car­los zabrał nas na Teide. Zoba­czy­łam „morze chmur” (mar de nubes) – kie­dy prze­je­dzie się lub przej­dzie roz­le­głą stre­fę lasów sosno­wych, gęstych, aro­ma­tycz­nych, spo­wi­tych mgłą, mija się stre­fę chmur i wjeż­dża w błę­kit nie­ba. Tam jest słoń­ce, nie­bo, wul­kan, a w dole nie­prze­bra­ne morze bia­łe­go, wil­got­ne­go puchu. Słoń­ce pali­ło twarz, a widok zapie­rał dech. Obje­cha­li­śmy wul­kan i zje­cha­li­śmy przez Doli­nę Oro­ta­vy. Pięk­ną, zie­lo­ną, bar­dzo żyzną, bo poło­żo­ną od tej stro­ny Teide, gdzie zatrzy­mu­ją się chmu­ry. To kra­ina bana­now­ców, man­gow­ców i innych egzo­tycz­nych roślin.

Mar de nubes w dro­dze na Teide

Na dru­gi dzień poje­cha­li­śmy do Icod, gdzie rośnie bar­dzo sta­re Smo­cze Drze­wo. Powia­da­ją, że może mieć nawet trzy tysią­ce lat, inni bar­dziej powścią­gli­wi mówią, że tyl­ko tysiąc. Tam, pod tym drze­wem o obwo­dzie dwu­dzie­stu metrów, cze­ka­ła na mnie Yanet. Roz­pro­mie­nio­na, pogod­na, przy­go­to­wy­wa­ła się do podró­ży na Pal­mę. Kana­ryj­czy­cy jeż­dżą na waka­cje na sąsied­nie wyspy, nie na kon­ty­nent. To taka for­ma lokal­ne­go patrio­ty­zmu.

Smo­cze drze­wo w Icod

Chcia­łam zoba­czyć górę, o któ­rej pisze w swo­im opo­wia­da­niu „Kok­tajl cze­ko­la­do­wy”. Jakoś nie mogłam sobie tego wyobra­zić. Na począt­ku myśla­łam, że kobie­ty wcho­dzi­ły na Teide, ale tutaj był jesz­cze inny wul­kan. Ludzie miesz­ka­ją­cy na wyso­ko­ści media­nías żyli skrom­nie, głów­nie z upra­wy. Kie­dy wybu­chła woj­na domo­wa, wie­le kobiet zosta­ło samych z gro­mad­ką dzie­ci na utrzy­ma­niu. Jak bab­cia Yanet. Nie było im łatwo. Ktoś wpadł na to, że bana­ny, któ­re prze­wo­żo­no z ogrom­nych plan­ta­cji, na kon­ty­nent, moż­na by chro­nić przed ude­rze­nia­mi, okła­da­jąc je pino­chą, czy­li igli­wiem, i kobie­ty zaczę­ły zbie­rać je i zno­sić do por­tu. Wsta­wa­ły bla­dym świ­tem, kie­dy jesz­cze na dwo­rze było bar­dzo zim­no i wil­got­no, i wspi­na­ły się parę­set metrów do stre­fy morza chmur. Parę godzin zbie­ra­ły igły, pako­wa­ły je do zawi­nią­tek, a póź­niej dźwi­ga­ły te kil­ka­dzie­siąt kilo w dół, nad morze.

Pino­cha… Nie tak łatwo było ją zbie­rać.

Nie mogłam uwie­rzyć, kie­dy Yanet wyja­śnia­ła mi, któ­rę­dy cho­dzi­ły. W nie­któ­rych miej­scach kąt nachy­le­nia to pra­wie dzie­więć­dzie­siąt stop­ni i jest bar­dzo nie­rów­no, bo wszę­dzie wysta­je lawa. Pisar­ka bie­ga po lesie i wygrze­bu­je kawał­ki kamie­ni i tłu­ma­czy mi, czym się róż­nią. Tutaj, gdy patrzy przed sie­bie, wyglą­da na szczę­śli­wą.

Yanet na Czar­nej Górze poka­zu­je róż­ne rodza­je lawy

To wła­śnie w tym miej­scy pytam ją, co to zna­czy być Kana­ryj­ką. „To zna­czy mieć w sobie ogień wul­ka­nu i sól morza”. Ład­na meta­fo­ra, zwa­żyw­szy na jej kuli­nar­ne fascy­na­cje. Goto­wa­nie i pisa­nie to dwie czyn­no­ści, któ­re wyma­ga­ją kre­atyw­no­ści. Tak się speł­nia. Gotu­je, pisze o goto­wa­niu, snu­je opo­wie­ści wokół potraw. Życie jej boha­te­rów czę­sto zale­ży od tego, co jedzą i jak jedzą. Pisze, bo tak się speł­nia. Zaczę­ła, bo to pra­gnie­nie roz­bu­dzi­ła w niej wyspa. Tu, w Gara­chi­co, gdzie łączy się morze, nie­bo, lawa i słoń­ce, czu­je się sobą i szu­ka natchnie­nia. Wspi­na się w jakieś zacisz­ne miej­sca i zaczy­na noto­wać, zapi­su­je myśli, two­rzy posta­cie…

Gara­chi­co widzia­ne z góry

W Madry­cie, gdzie na co dzień pra­cu­je, uczy, pisze, bra­ku­je jej powie­trza i prze­strze­ni. Bo tu czło­wiek czu­je się wol­ny. Kana­ryj­czy­cy pyta­ją mnie, czy nie prze­ra­ża mnie ta otwar­ta prze­strzeń, bo podob­no wie­lu ma tam obja­wy ago­ra­fo­bii. Nie, czu­ję się tam wspa­nia­le, to cudow­ne uczu­cie wol­no­ści, któ­re­go nie doświad­czy się w M3 na wro­cław­skim blo­ko­wi­sku.

Piję kawę, a Yanet piwo i sie­dzi­my nad oce­anem. Dzie­ci chla­pią się w base­nie utwo­rzo­nym przez lawę. Moja pisar­ka prze­pra­sza i idzie się wyką­pać ze swo­im małym kuzy­nem. Wra­ca po chwi­li, uśmiech­nię­ta, i roz­ma­wia­my dalej.

Patrzę w dal… Zachwy­ca mnie ten błę­kit. Zasta­na­wiam się nad tym, jakiej potra­wy moż­na by użyć, aby go opi­sać. Nie mam pomy­słu. Patrzę w bok, na zbo­cza, peł­ne bana­now­ców. Jesz­cze są zie­lo­ne, ale wkrót­ce doj­rze­ją. Teraz już nikt nie okła­da ich pino­chą. Pły­ną lub lecą w róż­ne stro­ny świa­ta. Kie­dy kupu­ję bana­ny, zawsze patrzę na ety­kiet­kę. U nas pra­wie nigdy nie moż­na dostać tych z Kana­rów, a są takie mię­si­ste i słod­kie.

 

Z Yanet w Gar­chi­co

Anto­lo­gia cze­ka w Wydaw­nic­twie na swo­ją kolej. Dzie­sięć auto­rek. Łączą w sobie słoń­ce Wysp Kana­ryj­skich, gwar Madry­tu, artyzm Bar­ce­lo­ny, fry­wol­ny cha­rak­ter Bale­arów. Odro­bi­na tajem­ni­cy, odro­bi­na pikan­te­rii, radość, smu­tek, miłość i jej brak. Opo­wia­da­ją o mat­kach, cór­kach, żonach, kochan­kach. Wkrót­ce i inne zagosz­czą w Ogro­dzie kobie­ty.

Prze­glą­dam zdję­cia. Na dwo­rze ciem­no, zim­no, a tam… wiecz­na wio­sna.

Nie­bo łączy się z oce­anem…

Gara­chi­co