07/09/20

Mistycyzm pandemiczny. Dwa szkice

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

1. Bia­ły popłoch

 Na kam­pu­sie Mil­ler­svil­le Uni­ver­si­ty, gdzie wykła­dam, jest uro­czy staw, w naj­bar­dziej malow­ni­czym zakąt­ku, w pobli­żu jedy­nych dwóch „zabyt­ko­wych” budyn­ków zacho­wa­nych z pier­wot­ne­go dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go Teacher’s Col­le­ge. Nie­wiel­kie neo­go­tyc­kie budyn­ki, z wie­życz­ka­mi i witra­ża­mi, sto­ją na wznie­sie­niu, a pod nimi w for­mie ósem­ki roz­cią­ga się staw, oto­czo­ny drze­wa­mi wiśni i dere­nia. Jest też mostek, altan­ka, ławecz­ki i wysep­ki z ozdob­ną tra­wą pośrod­ku wody. Wio­sną, kie­dy drze­wa kwit­ną na różo­wo, zło­to i kar­ma­zy­no­wo, kra­jo­braz wyglą­da aż nazbyt bajecz­nie – sce­ne­ria w sam raz dla foto­gra­fii, dzię­ki któ­rym nasz kam­pus może rekla­mo­wać się jako ide­al­ne miej­sce do nauki i życia. Żeby jesz­cze dopeł­nić ide­ału, po sta­wie, od nie­pa­mięt­nych cza­sów (choć stro­na uczel­ni twier­dzi, że od 1966 roku) pły­wa­ją dwa łabę­dzie nazwa­ne w duchu całej tej idyl­li: Mil­ler i S’ville.

Nie chcę, żeby komu­kol­wiek umknę­ło zna­cze­nie tych imion: miej­sco­wość, od któ­rej bie­rze nazwę uni­we­ry­stet (wcze­śniej col­le­ge), to Mil­ler­svil­le. Łabę­dzie nazy­wa­ją się Mil­ler i S’ville jak jakieś opie­kuń­cze bóstwa albo fun­da­to­rzy gro­du. Jak Wars i Sawa. I jak przy­sta­ło na bóstwa, Mil­ler i S’ville są wiecz­ne. Poko­le­nia stu­den­tów i pro­fe­so­rów powsta­ją i prze­mi­ja­ją. Rodzą się i umie­ra­ją same pta­ki, ale ich imio­na od dzie­się­cio­le­ci pozo­sta­ją takie same. Jesz­cze do nie­daw­na była to para ‒ męski Mil­ler i żeń­ska S’ville ‒ co cza­sem owo­co­wa­ło gro­mad­ką pły­wa­ją­cych za nimi sza­rych, bez­i­mien­nych piskląt. Ale ostat­nio wła­dze uczel­ni posta­no­wi­ły pójść z duchem cza­su i rolę Mil­le­ra i S’ville odda­ły parze sam­ców. W cza­sach nor­mal­ne­go funk­cjo­no­wa­nia uczel­ni łabę­dzie pły­wa­ją więc z wdzię­kiem po sta­wie, wygi­na­ją malow­ni­czo szy­je, słu­żą za tło do spon­ta­nicz­nych sel­fie, a tak­że pro­fe­sjo­nal­nych por­tre­tów na zakoń­cze­nie stu­diów, przy­wo­ły­wa­ne są cza­sem w ofi­cjal­nych i nie­ofi­cjal­nych blo­gach jako maskot­ki uni­wer­sy­te­tu, a pew­na kan­dy­dat­ka na sta­no­wi­sko Assi­stant Pro­fes­sor na moim wydzia­le wspo­mnia­ła o nich nawet w liście moty­wa­cyj­nym, żeby udo­wod­nić, jak bar­dzo inte­re­su­je ją pra­ca u nas.

Pod­kre­ślam, że tak się spra­wy mają w cza­sach poko­ju. Lecz nie, jak się nie­daw­no prze­ko­na­łam, pod­czas woj­ny, któ­rą, według ame­ry­kań­skich poli­ty­ków i mediów, jest pan­de­mia koro­no­wi­ru­sa. Zaką­tek ze sta­wem ide­al­nie nada­je się do rodzin­nej pan­de­micz­nej rekre­acji. Prze­strze­ni jest dużo, moż­na więc zacho­wać prze­pi­so­wy dwu­me­tro­wy odstęp od innych; rów­ne wybe­to­no­wa­ne ścież­ki pozwa­la­ją dzie­ciom bez­piecz­nie jeź­dzić na rowe­rach i hulaj­no­gach, a oprócz łabę­dzi zaką­tek ofe­ru­je też takie zoo­lo­gicz­ne atrak­cje, jak kacz­ki i widocz­ne pod wodą ryby oraz żół­wie. I to wła­śnie żół­wie, nie łabę­dzie, przy­szli­śmy oglą­dać na życze­nie dzie­ci pew­ne­go wio­sen­ne­go popo­łu­dnia.

Był śro­dek kwiet­nia. Minął mie­siąc od wyda­ne­go przez guber­na­to­ra naka­zu pozo­sta­nia w domach. Kam­pus opu­ści­li już cał­ko­wie stu­den­ci i kadra. Przed budyn­kiem stu­denc­kie­go teatru – tym dzie­więt­na­sto­wiecz­nym, z czer­wo­nej cegły – wisiał smęt­nie pla­kat sztu­ki She Kills Mon­sters z kwiet­nio­wą datą pre­mie­ry, któ­ra, rzecz jasna, nigdy się nie odby­ła. Nie­opo­dal, przed sie­dzi­bą kato­lic­kie­go dusz­pa­ster­stwa, na tabli­cy gło­szą­cej zwy­kle pokrze­pia­ją­ce hasła o bożej opie­ce, tym razem wid­nia­ło jed­no lako­nicz­ne prze­sła­nie „Stay safe” – „Bądź­cie bez­piecz­ni”.

Nie byli­śmy jed­nak jedy­ny­mi ludź­mi nad sta­wem. Po jed­nej z ale­jek prze­szła fit­nes­so­wym kro­kiem przy­sa­dzi­sta kobie­ta w leg­gin­sach, T‑shircie i ze słu­chaw­ka­mi w uszach. Za nią prze­mknę­ła na rowe­rach czte­ro­oso­bo­wa rodzi­na w iden­tycz­nych nie­bie­skich kaskach. W altan­ce po dru­giej stro­nie foto­gra­fo­wa­ła się apa­ra­tem na sta­ty­wie jakaś odświęt­nie ubra­na, być może świe­żo zarę­czo­na para. Ale jak sobie póź­niej uświa­do­mi­łam, nikt z pozo­sta­łych obec­nych tam przed­sta­wi­cie­li gatun­ku homo sapiens nie robił tyle hała­su, co moje dzie­ci.

Powin­nam była prze­wi­dzieć nie­bez­pie­czeń­stwo, kie­dy łabędź zdzie­lił żół­wia w sko­ru­pę. Sta­li­śmy na most­ku, obser­wu­jąc rytu­al­ne tań­ce żół­wiej pary. Naj­pierw pły­nę­ły jed­no za dru­gim, potem robi­ły wdzięcz­ny obrót, sty­ka­jąc się łap­ka­mi. „Patrz, patrz” – krzy­cza­ły na całe gar­dło dzie­ci – „chcą się poca­ło­wać!” I wte­dy łabędź bez­ce­re­mo­nial­nie – gdy­bym mia­ła tłu­ma­czyć łabę­dzie uczu­cia na ludz­kie, powie­dzia­ła­bym że „z wście­kło­ścią” – wal­nął jed­ne­go z żół­wii dzio­bem w sko­ru­pę. Ten zachwiał się na chwi­lę, potem odzy­skał rów­no­wa­gę, wycią­gnął łepek w stro­nę swo­jej dru­giej połów­ki i natych­miast obo­je, jak­by przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści roz­kaz wład­cy, zanu­rzy­li się z powro­tem w zie­lo­no-bru­nat­ny odmęt.

Jed­nak dzie­ci nie zro­zu­mia­ły tej mani­fe­sta­cji łabę­dzie­go zwierzch­nic­twa. Zbie­gły z most­ka na traw­nik, zatrzy­mu­jąc się tuż przed siat­ką zabez­pie­cza­ją­cą kamie­ni­sty brzeg, i dalej wpa­try­wa­ły się w wodę z nadzie­ją, że żół­wie gdzieś się jed­nak wynu­rzą. „Tam jest, mamo” – woła­ły dalej – „Widzę gło­wę!” Tak upo­rczy­wa aten­cja poświę­co­na mar­nym gadom już do resz­ty roz­ju­szy­ła łabę­dzia. Prze­pruł przez wodę w naszą stro­nę jak mała moto­rów­ka i zanim zdą­ży­li­śmy się zorien­to­wać, co się dzie­je, wyszedł z impe­tem ze sta­wu, macha­jąc wojow­ni­czo roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi. „Bie­gnij­cie tu, do góry” – krzyk­nął mój mąż, obser­wu­ją­cy wszyst­ko z chod­ni­ka przed wydzia­łem mate­ma­ty­ki. Cór­ka kil­ko­ma susa­mi była już przy nim, a ja zła­pa­łam na ręce moje­go czte­ro­let­nie­go syn­ka, któ­ry pisz­czał wnie­bo­gło­sy ze stra­chu, i pobie­głam za nią. Łabędź ruszył za nami. Wycią­gnął szy­ję i zła­pał dzio­bem nogaw­kę moich spodni, tuż powy­żej kola­na. Widzia­łam go kątem oka. Z bli­ska nie był już wcie­le­niem gra­cji ani kiczu, ale siły. Zauwa­ży­łam, jak musku­lar­na jest pokry­ta puchem szy­ja i z jaką mocą biją­ce skrzy­dła zgar­nia­ją powie­trze. Zda­łam sobie spra­wę, że nawet z pochy­lo­ną szy­ją jest wyż­szy i potęż­niej­szy od moje­go czte­ro­lat­ka.

„To wła­śnie napraw­dę zna­czy być bli­sko natu­ryprze­mknę­ło mi przez gło­wę pod­czas tej uciecz­ki przed bie­lą i puchem. Tyle opo­wie­ści poja­wi­ło się ostat­nio w mediach o tym, że kie­dy ludzie sie­dzą w domach pod­czas kwa­ran­tan­ny, zwie­rzę­ta wresz­cie odzy­ska­ły swo­je tery­to­rium. Del­fi­ny wró­ci­ły do wenec­kich kana­łów, kro­wy wyle­gu­ją się na pla­żach Kor­sy­ki, sar­ny zaglą­da­ją do skle­pów w Japo­nii, a w Pół­noc­nej Walii kozi­ce zaja­da­ją się liść­mi mło­dych drzew przy alej­kach gór­skich mia­ste­czek. Odzy­ska­nie zwie­rzę­ce­go tery­to­rium sta­ło się fak­tem tak­że na moim skraw­ku świa­ta. Znad sta­wu znik­nę­ły gro­ma­dy hała­śli­wych stu­den­tów i oto łabę­dzie przy­po­mnia­ły sobie, kim napraw­dę są: pana­mi wła­da­ją­cy­mi tą prze­strze­nią w samym ser­cu kam­pu­su, wiecz­ny­mi Mil­le­rem i S’ville, któ­rzy powo­ła­li do życia tę ludz­ką osa­dę.

Jest to być może jakaś per­wer­sja moje­go aka­de­mic­kie­go umy­słu, że w naj­bar­dziej nie­sto­sow­nych sytu­acjach przy­cho­dzą mi na myśl cyta­ty z lite­ra­tu­ry. I kie­dy moc­ny dziób zaklesz­czył mi się na nogaw­ce, przy­po­mnia­ły mi się wer­sy z wier­sza Yeats’a „Leda and the Swan”:

A sud­den blow: the gre­at wings beating still
Abo­ve the stag­ge­ring girl … [1]

Prze­pra­szam czy­tel­ni­ku – wła­śnie tro­chę skła­ma­łam. Nie pamię­ta­łam dokład­nie tych wer­sów. Już od daw­na nie wra­ca­łam do tego wier­sza, na pamięć zna­łam tyl­ko jed­ną fra­zę ‒ whi­te rush ‒ i żeby teraz podać dłuż­szy cytat, musia­łam przy­wo­łać na pomoc Google. Ale napraw­dę myśla­łam o tym wier­szu, kie­dy napie­rał na nas łabędź – myśla­łam obra­za­mi i wra­że­nia­mi, któ­re jego stro­fy we mnie zosta­wi­ły. Whi­te rush. Bia­ły popłoch. Fur­kot, zamęt i fale powie­trza napę­dza­ne potęż­ny­mi skrzy­dła­mi. Wszech­mo­gą­cy Zeus prze­isto­czo­ny w impo­nu­ją­ce­go pta­ka. I bez­bron­ne cia­ło dziew­czy­ny gwał­co­nej przez boga. A oprócz tego jesz­cze ‒ mimo że szyb­kie googlo­wa­nie nie przy­nio­sło mi takich inter­pre­ta­cji ‒ pamię­ta­łam dobrze, że kie­dy oma­wia­li­śmy ten wiersz na dru­gim roku angli­sty­ki, porów­ny­wa­li­śmy te obra­zy z wyobra­że­nia­mi aniel­skie­go Zwia­sto­wa­nia w chrze­ści­jań­stwie.

Wyrwa­łam się w koń­cu. Dobie­głam z prze­stra­szo­nym czte­ro­lat­kiem pod bez­piecz­ne drzwi wydzia­łu mate­ma­ty­ki. Łabędź otrzą­snął obo­jęt­ny dziób i wró­cił do wody, pil­no­wać pod­da­nych innych gatun­ków. Kie­dy wra­ca­li­śmy do samo­cho­du, obcho­dząc teraz staw sze­ro­kim łukiem, pod budyn­kiem teatru zauwa­ży­łam dru­gie­go łabę­dzia. Stał przy tyl­nym wej­ściu i upar­cie ude­rzał dzio­bem w szkla­ne drzwi, jak­by oznaj­miał, że łabę­dziom jako wład­com nale­ży się dostęp tak­że do tego miej­sca. Dostrze­głam z dale­ka, bo bli­sko nie mia­łam już odwa­gi podejść, że punkt, w któ­ry ude­rzał zakle­jo­ny był sze­ro­ką nie­bie­ską taśmą. Domy­śli­łam się więc, że pró­by prze­ję­cia tego tery­to­rium musia­ły zacząć się już jakiś czas temu, że szy­ba pękła od usta­wicz­ne­go napo­ru, a czło­wiek przy pomo­cy taśmy kle­ją­cej roz­po­czął już swo­ją żało­sną wal­kę z siła­mi natu­ry. Ale kto wygra, jesz­cze nie wia­do­mo.

Czy łabędź dopnie swe­go? Czy roz­bi­je drzwi i wej­dzie na bez­lud­ną sce­nę, na któ­rej – wiem, bo widzia­łam zdję­cia na Face­bo­oku – stoi nie­po­trzeb­na już teraz sce­no­gra­fia do sztu­ki o wyobra­żo­nych potwo­rach?

Jeśli tak, Mil­ler i S’ville roz­gosz­czą się wśród ludz­kich rekwi­zy­tów – kanap, sto­li­ków, rega­łów, lamp. Trą­cą dzio­ba­mi pla­sti­ko­we mie­cze i zbro­je. Nie zro­zu­mie­ją ich zasto­so­wa­nia, ale sko­ro są boga­mi, nie muszą się prze­cież silić na rozu­mie­nie świa­ta pod­po­rząd­ko­wa­ne­go ludz­kim pra­gnie­niom. Znaj­dą dla naszych deko­ra­cji inne prze­zna­cze­nie. A jeśli znisz­czą przy tym pie­czo­ło­wi­te pro­jek­ty naszych sce­no­gra­fów – coż ich to obcho­dzi?

2. Pyta­nia moje­go syna

Trze­ba to wyraź­nie pod­kre­ślić, że tyl­ko odpo­wie­dzi na pyta­nia pod­rzęd­ne­go gatun­ku są waż­ne. Pyta­nia doty­czą­ce naj­waż­niej­szych pro­ble­mów życia są pozba­wio­ne war­to­ści. W związ­ku z tym naj­waż­niej­sze pyta­nia sta­ją się śmiesz­ne i dzie­cin­ne. Takich pytań nie zada­ją ludzie doro­śli i poważ­ni, któ­rzy odgry­wa­ją pew­ną rolę na świe­cie. Takie pyta­nia, pyta­nia naj­waż­niej­sze, zada­ją dzie­ci, pro­ro­cy, ludzie cho­rzy, pod­lot­ki i ucznio­wie gim­na­zjal­ni.

Tade­usz Róże­wicz, „Prze­rwa­ny egza­min”

Pod­czas pan­de­mii mój syn zain­te­re­so­wał się poję­ciem Boga. To zain­te­re­so­wa­nie nie wzię­ło się zni­kąd. Sama je spro­wo­ko­wa­łam. Muszę tu pozwo­lić sobie na dłuż­sze wyja­śnie­nie: od trzech lat cho­dzę w mie­ście Lan­ca­ster, w pobli­żu któ­re­go miesz­kam, do kościo­ła epi­sko­pal­ne­go. Po kato­lic­kich roz­cza­ro­wa­niach w Pol­sce, nie spo­dzie­wa­łam się, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek nasta­nie w moim życiu okres, kie­dy będę w mia­rę regu­lar­nie uczęsz­czać do kościo­ła. Jed­nak życie mnie zasko­czy­ło. Pod­czas demon­stra­cji prze­ciw­ko zjaz­do­wi Ku Klux Kla­nu w naszym okrę­gu, zor­ga­ni­zo­wa­nej przez lokal­ną koali­cję mię­dzy­wy­zna­nio­wą, zwró­cił moją uwa­gę cha­ry­zma­tycz­ny pastor David, któ­ry w krót­kiej prze­mo­wie o prze­ciw­sta­wia­niu się nie­na­wi­ści, poświę­cił tyle samo cza­su odnie­sie­niom do juda­izmu i bud­dy­zmu, co wąt­kom chrze­ści­jań­skim. Potem odby­łam z nim dłu­gą roz­mo­wę o teo­lo­gii apo­fa­tycz­nej – o pozna­wa­niu Boga poprzez to, czym nie jest, zamiast uzur­po­wa­nia sobie aro­ganc­kiej pew­no­ści, że wie się, czym jest. A kie­dy wresz­cie, po pew­nych waha­niach, zaczę­łam cho­dzić do kościo­ła, w któ­rym David jest pro­bosz­czem, decy­du­ją­ce wra­że­nie zro­bił na mnie jeden pro­sty ele­ment epi­sko­pal­ne­go obrząd­ku: głos kobie­ty odpra­wia­ją­cej mszę.

Mówiąc ści­śle, w tam­tą nie­dzie­lę, kie­dy ten głos roz­brzmiał dla mnie jak obja­wie­nie, mszę kon­ce­le­bro­wa­ło trzech pasto­rów – pro­boszcz David oraz mał­żeń­stwo pasto­rów pomoc­ni­czych, Rob i Lau­ren. Kil­ku­mie­sięcz­ne dziec­ko Roba i Lau­ren sie­dzia­ło w pierw­szej ław­ce na kola­nach opie­kun­ki. Litur­gia mszy w koście­le epi­sko­pal­nym jest nie­mal iden­tycz­na z kato­lic­ką, więc kie­dy w czę­ści eucha­ry­stycz­nej Lau­ren prze­ję­ła pro­wa­dze­nie cele­bry, połą­cze­nie cze­goś dobrze zna­ne­go z czymś zupeł­nie nowym wywo­ła­ło we mnie nie­spo­dzie­wa­nie sil­ne uczu­cia. Oto mło­da kobie­ta w zna­nych mi skąd­inąd litur­gicz­nych sza­tach sta­ła pośrod­ku ołta­rza, zawia­du­jąc całym rytu­ałem, a u jej boku pochy­la­li się dwaj męż­czyź­ni – z któ­rych jeden był jej mężem – cier­pli­wie cze­ka­jąc na swo­ją kolej­kę w prze­wod­nic­twie. I naj­waż­niej­szy w tym wszyst­kim – zaska­ku­ją­cy i zachwy­ca­ją­cy zara­zem – był jej głos, mło­dy, kobie­cy, śpie­wa­ją­cy melo­die, któ­re od dzie­ciń­stwa sły­sza­łam tyl­ko w męskim wyko­na­niu. Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak emo­cjo­nal­nie zare­agu­ję na to w grun­cie rze­czy drob­ne odstęp­stwo od tra­dy­cji, w któ­rej mnie wycho­wa­no. Przy pierw­szych dźwię­kach śpie­wu Lau­ren wyobraź­nia mimo­wol­nie porwa­ła mnie do alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści.  Poczu­łam eks­cy­ta­cję, jak­by otwie­ra­ły się przede mną jakieś nowe życio­we szan­se. A gdy­by to wszyst­ko dzia­ło się nie w koście­le epi­sko­pal­nym w Ame­ry­ce, ale w koście­le kato­lic­kim w Pol­sce? Teraz, ale tak­że już kil­ka dekad temu? Co by było, gdy­bym jako mała dziew­czyn­ka sta­le sły­sza­ła sło­wa Kon­se­kra­cji wyśpie­wy­wa­ne kobie­cym sopra­nem, a nie tyl­ko męski­mi bary­to­na­mi i teno­ra­mi? Jak by to wpły­nę­ło na mój obraz sie­bie samej i moje­go miej­sca w świe­cie uło­żo­nym przez Boga, któ­re­go pro­jek­tów jako dziec­ko nie kwe­stio­no­wa­łam?

Tak już zosta­łam w koście­le epi­sko­pal­nym, może czę­ścio­wo po to, żeby odro­bić stra­ty z dzie­ciń­stwa. I zaczę­łam zabie­rać ze sobą na msze moje star­sze dziec­ko, cór­kę – tro­chę do mnie podob­ną, a jed­nak zupeł­nie inną – owoc inne­go świa­ta.

Ale teraz pan­de­mia wepchnę­ła do inter­ne­tu wszyst­kie świę­te obrzę­dy. Msze tyl­ko na Live­stre­amie i to zmon­to­wa­ne z sekwen­cji osob­no fil­mo­wa­nych ludzi, osob­ny pastor, osob­ny orga­ni­sta, osob­ni lek­tor­ka i kan­tor, a tak­że dzwon­nik pocią­ga­ją­cy za gru­by sznur w samot­no­ści. Wie­czor­ne modli­twy na Zoo­mie, na któ­re nie mam cza­su, ale wiem, że dają lep­sze wra­że­nie wspól­no­ty, bo osob­ne okien­ka z wier­ny­mi przy­naj­mniej sty­ka­ją się ze sobą. Nawet sakra­men­ty poda­je się przez inter­net: pastor David wspo­mniał, że na począt­ku kwiet­nia poprzez Zoom udzie­lił ślu­bu jakiejś nie­cier­pli­wej parze.

A dla moich dzie­ci Zoom stał się medium coty­go­dnio­wej szkół­ki nie­dziel­nej, w któ­rej moja cór­ka jesz­cze do nie­daw­na uczest­ni­czy­ła w realu. Mój syn, któ­ry jako mało­lat zała­pał się na te sesje tyl­ko dzię­ki pan­de­mii i Zoo­mo­wi, całym sobą chło­nął nową sytu­ację. Do tej pory nie­wta­jem­ni­czo­ny w wie­dzę o reli­gii, z zain­te­re­so­wa­niem oglą­dał przy­po­wie­ści odgry­wa­ne przez kate­chet­kę za pomo­cą drew­nia­nych figu­rek lub posta­ci i przed­mio­tów wycię­tych z fil­cu. Z zapa­łem wyko­ny­wał wła­sne ary­stycz­ne inter­pre­ta­cje tych nauk, zwłasz­cza że w każ­dej przy­po­wie­ści zawsze uda­ło mu się zna­leźć jakieś zwie­rzę, któ­re mógł nary­so­wać lub ule­pić z pla­ste­li­ny. A wie­czo­ra­mi, naj­wy­raź­niej pró­bu­jąc upo­rząd­ko­wać całość nowo odkry­wa­ne­go świa­ta, zaczął mi zada­wać trud­ne pyta­nia: Czy Bóg stwo­rzył dino­zau­ry? Czy stwo­rzył sam sie­bie? Czy stwo­rzył koro­no­wi­ru­sa? Kie­dy sta­ra­łam się obejść to ostat­nie pyta­nie, tłu­ma­cząc coś męt­nie o Bogu, któ­ry jest miło­ścią, mój syn nie dawał za wygra­ną: No to kto stwo­rzył koro­no­wi­ru­sa? Wresz­cie nastał czas pytań o boską postać: Dla­cze­go nie widzi­my Boga? Czy dla­te­go, że jest taki ogrom­ny? Czy dla­te­go, że jest bar­dzo malut­ki? A może jest zaka­mu­fla­żo­wa­ny?

Sko­ro już zosta­łam pod­stęp­nie wcią­gnię­ta do uczest­nic­twa w wie­czor­nych semi­na­riach teo­lo­gicz­nych, musia­łam zająć jakieś sta­no­wi­sko, choć­by tyl­ko we wła­snej gło­wie. I uzna­łam, że ze wszyst­kich filo­zo­ficz­nych pro­po­zy­cji moje­go syna, naj­bar­dziej prze­ma­wia do mnie idea malut­kie­go Boga. Mię­dzy inny­mi dla­te­go, że synek zilu­stro­wał ją gestem. „Is he real­ly tiny?” – powie­dział po angiel­sku, po czym uniósł do góry małą dłoń i poka­zał mi wąziut­ką prze­strzeń pomię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym.

Przy dzie­cię­cym łóż­ku, w mrocz­nym poko­ju oświe­tlo­nym tyl­ko zie­lon­ka­wą poświa­tą noc­nej lamp­ki, wpa­try­wa­łam się w to miej­sce pomię­dzy jego dwo­ma pra­wie sty­ka­ją­cy­mi się pal­ca­mi. O, taki tyci! Nie­mal zahip­no­ty­zo­wa­na tym wido­kiem, po raz kolej­ny, choć pierw­szy raz pod kie­run­kiem moje­go dziec­ka pró­bo­wa­łam usta­lić praw­dzi­wy porzą­dek świa­ta. Tyci Bóg. Tak mikry, że nie­do­strze­gal­ny. Jak jakiś mikrob. Bak­te­ria. Drob­no­ustrój. Jak wirus?

Przy­pi­sy:
[1] W tłu­ma­cze­niu Jerze­go Pietr­kie­wi­cza: “Nagły cios. Trze­pot wiel­ki: jesz­cze skrzy­dła oba/Nad dziew­czy­ną, co sła­nia się…”