Mistycyzm pandemiczny. Dwa szkice
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
1. Biały popłoch
Na kampusie Millersville University, gdzie wykładam, jest uroczy staw, w najbardziej malowniczym zakątku, w pobliżu jedynych dwóch „zabytkowych” budynków zachowanych z pierwotnego dziewiętnastowiecznego Teacher’s College. Niewielkie neogotyckie budynki, z wieżyczkami i witrażami, stoją na wzniesieniu, a pod nimi w formie ósemki rozciąga się staw, otoczony drzewami wiśni i derenia. Jest też mostek, altanka, ławeczki i wysepki z ozdobną trawą pośrodku wody. Wiosną, kiedy drzewa kwitną na różowo, złoto i karmazynowo, krajobraz wygląda aż nazbyt bajecznie – sceneria w sam raz dla fotografii, dzięki którym nasz kampus może reklamować się jako idealne miejsce do nauki i życia. Żeby jeszcze dopełnić ideału, po stawie, od niepamiętnych czasów (choć strona uczelni twierdzi, że od 1966 roku) pływają dwa łabędzie nazwane w duchu całej tej idylli: Miller i S’ville.
Nie chcę, żeby komukolwiek umknęło znaczenie tych imion: miejscowość, od której bierze nazwę uniwerystet (wcześniej college), to Millersville. Łabędzie nazywają się Miller i S’ville jak jakieś opiekuńcze bóstwa albo fundatorzy grodu. Jak Wars i Sawa. I jak przystało na bóstwa, Miller i S’ville są wieczne. Pokolenia studentów i profesorów powstają i przemijają. Rodzą się i umierają same ptaki, ale ich imiona od dziesięcioleci pozostają takie same. Jeszcze do niedawna była to para ‒ męski Miller i żeńska S’ville ‒ co czasem owocowało gromadką pływających za nimi szarych, bezimiennych piskląt. Ale ostatnio władze uczelni postanowiły pójść z duchem czasu i rolę Millera i S’ville oddały parze samców. W czasach normalnego funkcjonowania uczelni łabędzie pływają więc z wdziękiem po stawie, wyginają malowniczo szyje, służą za tło do spontanicznych selfie, a także profesjonalnych portretów na zakończenie studiów, przywoływane są czasem w oficjalnych i nieoficjalnych blogach jako maskotki uniwersytetu, a pewna kandydatka na stanowisko Assistant Professor na moim wydziale wspomniała o nich nawet w liście motywacyjnym, żeby udowodnić, jak bardzo interesuje ją praca u nas.
Podkreślam, że tak się sprawy mają w czasach pokoju. Lecz nie, jak się niedawno przekonałam, podczas wojny, którą, według amerykańskich polityków i mediów, jest pandemia koronowirusa. Zakątek ze stawem idealnie nadaje się do rodzinnej pandemicznej rekreacji. Przestrzeni jest dużo, można więc zachować przepisowy dwumetrowy odstęp od innych; równe wybetonowane ścieżki pozwalają dzieciom bezpiecznie jeździć na rowerach i hulajnogach, a oprócz łabędzi zakątek oferuje też takie zoologiczne atrakcje, jak kaczki i widoczne pod wodą ryby oraz żółwie. I to właśnie żółwie, nie łabędzie, przyszliśmy oglądać na życzenie dzieci pewnego wiosennego popołudnia.
Był środek kwietnia. Minął miesiąc od wydanego przez gubernatora nakazu pozostania w domach. Kampus opuścili już całkowie studenci i kadra. Przed budynkiem studenckiego teatru – tym dziewiętnastowiecznym, z czerwonej cegły – wisiał smętnie plakat sztuki She Kills Monsters z kwietniową datą premiery, która, rzecz jasna, nigdy się nie odbyła. Nieopodal, przed siedzibą katolickiego duszpasterstwa, na tablicy głoszącej zwykle pokrzepiające hasła o bożej opiece, tym razem widniało jedno lakoniczne przesłanie „Stay safe” – „Bądźcie bezpieczni”.
Nie byliśmy jednak jedynymi ludźmi nad stawem. Po jednej z alejek przeszła fitnessowym krokiem przysadzista kobieta w legginsach, T‑shircie i ze słuchawkami w uszach. Za nią przemknęła na rowerach czteroosobowa rodzina w identycznych niebieskich kaskach. W altance po drugiej stronie fotografowała się aparatem na statywie jakaś odświętnie ubrana, być może świeżo zaręczona para. Ale jak sobie później uświadomiłam, nikt z pozostałych obecnych tam przedstawicieli gatunku homo sapiens nie robił tyle hałasu, co moje dzieci.
Powinnam była przewidzieć niebezpieczeństwo, kiedy łabędź zdzielił żółwia w skorupę. Staliśmy na mostku, obserwując rytualne tańce żółwiej pary. Najpierw płynęły jedno za drugim, potem robiły wdzięczny obrót, stykając się łapkami. „Patrz, patrz” – krzyczały na całe gardło dzieci – „chcą się pocałować!” I wtedy łabędź bezceremonialnie – gdybym miała tłumaczyć łabędzie uczucia na ludzkie, powiedziałabym że „z wściekłością” – walnął jednego z żółwii dziobem w skorupę. Ten zachwiał się na chwilę, potem odzyskał równowagę, wyciągnął łepek w stronę swojej drugiej połówki i natychmiast oboje, jakby przyjmując do wiadomości rozkaz władcy, zanurzyli się z powrotem w zielono-brunatny odmęt.
Jednak dzieci nie zrozumiały tej manifestacji łabędziego zwierzchnictwa. Zbiegły z mostka na trawnik, zatrzymując się tuż przed siatką zabezpieczającą kamienisty brzeg, i dalej wpatrywały się w wodę z nadzieją, że żółwie gdzieś się jednak wynurzą. „Tam jest, mamo” – wołały dalej – „Widzę głowę!” Tak uporczywa atencja poświęcona marnym gadom już do reszty rozjuszyła łabędzia. Przepruł przez wodę w naszą stronę jak mała motorówka i zanim zdążyliśmy się zorientować, co się dzieje, wyszedł z impetem ze stawu, machając wojowniczo rozłożonymi skrzydłami. „Biegnijcie tu, do góry” – krzyknął mój mąż, obserwujący wszystko z chodnika przed wydziałem matematyki. Córka kilkoma susami była już przy nim, a ja złapałam na ręce mojego czteroletniego synka, który piszczał wniebogłosy ze strachu, i pobiegłam za nią. Łabędź ruszył za nami. Wyciągnął szyję i złapał dziobem nogawkę moich spodni, tuż powyżej kolana. Widziałam go kątem oka. Z bliska nie był już wcieleniem gracji ani kiczu, ale siły. Zauważyłam, jak muskularna jest pokryta puchem szyja i z jaką mocą bijące skrzydła zgarniają powietrze. Zdałam sobie sprawę, że nawet z pochyloną szyją jest wyższy i potężniejszy od mojego czterolatka.
„To właśnie naprawdę znaczy być blisko natury” – przemknęło mi przez głowę podczas tej ucieczki przed bielą i puchem. Tyle opowieści pojawiło się ostatnio w mediach o tym, że kiedy ludzie siedzą w domach podczas kwarantanny, zwierzęta wreszcie odzyskały swoje terytorium. Delfiny wróciły do weneckich kanałów, krowy wylegują się na plażach Korsyki, sarny zaglądają do sklepów w Japonii, a w Północnej Walii kozice zajadają się liśćmi młodych drzew przy alejkach górskich miasteczek. Odzyskanie zwierzęcego terytorium stało się faktem także na moim skrawku świata. Znad stawu zniknęły gromady hałaśliwych studentów i oto łabędzie przypomniały sobie, kim naprawdę są: panami władającymi tą przestrzenią w samym sercu kampusu, wiecznymi Millerem i S’ville, którzy powołali do życia tę ludzką osadę.
Jest to być może jakaś perwersja mojego akademickiego umysłu, że w najbardziej niestosownych sytuacjach przychodzą mi na myśl cytaty z literatury. I kiedy mocny dziób zakleszczył mi się na nogawce, przypomniały mi się wersy z wiersza Yeats’a „Leda and the Swan”:
A sudden blow: the great wings beating still
Above the staggering girl … [1]
Przepraszam czytelniku – właśnie trochę skłamałam. Nie pamiętałam dokładnie tych wersów. Już od dawna nie wracałam do tego wiersza, na pamięć znałam tylko jedną frazę ‒ white rush ‒ i żeby teraz podać dłuższy cytat, musiałam przywołać na pomoc Google. Ale naprawdę myślałam o tym wierszu, kiedy napierał na nas łabędź – myślałam obrazami i wrażeniami, które jego strofy we mnie zostawiły. White rush. Biały popłoch. Furkot, zamęt i fale powietrza napędzane potężnymi skrzydłami. Wszechmogący Zeus przeistoczony w imponującego ptaka. I bezbronne ciało dziewczyny gwałconej przez boga. A oprócz tego jeszcze ‒ mimo że szybkie googlowanie nie przyniosło mi takich interpretacji ‒ pamiętałam dobrze, że kiedy omawialiśmy ten wiersz na drugim roku anglistyki, porównywaliśmy te obrazy z wyobrażeniami anielskiego Zwiastowania w chrześcijaństwie.
Wyrwałam się w końcu. Dobiegłam z przestraszonym czterolatkiem pod bezpieczne drzwi wydziału matematyki. Łabędź otrząsnął obojętny dziób i wrócił do wody, pilnować poddanych innych gatunków. Kiedy wracaliśmy do samochodu, obchodząc teraz staw szerokim łukiem, pod budynkiem teatru zauważyłam drugiego łabędzia. Stał przy tylnym wejściu i uparcie uderzał dziobem w szklane drzwi, jakby oznajmiał, że łabędziom jako władcom należy się dostęp także do tego miejsca. Dostrzegłam z daleka, bo blisko nie miałam już odwagi podejść, że punkt, w który uderzał zaklejony był szeroką niebieską taśmą. Domyśliłam się więc, że próby przejęcia tego terytorium musiały zacząć się już jakiś czas temu, że szyba pękła od ustawicznego naporu, a człowiek przy pomocy taśmy klejącej rozpoczął już swoją żałosną walkę z siłami natury. Ale kto wygra, jeszcze nie wiadomo.
Czy łabędź dopnie swego? Czy rozbije drzwi i wejdzie na bezludną scenę, na której – wiem, bo widziałam zdjęcia na Facebooku – stoi niepotrzebna już teraz scenografia do sztuki o wyobrażonych potworach?
Jeśli tak, Miller i S’ville rozgoszczą się wśród ludzkich rekwizytów – kanap, stolików, regałów, lamp. Trącą dziobami plastikowe miecze i zbroje. Nie zrozumieją ich zastosowania, ale skoro są bogami, nie muszą się przecież silić na rozumienie świata podporządkowanego ludzkim pragnieniom. Znajdą dla naszych dekoracji inne przeznaczenie. A jeśli zniszczą przy tym pieczołowite projekty naszych scenografów – coż ich to obchodzi?
2. Pytania mojego syna
Trzeba to wyraźnie podkreślić, że tylko odpowiedzi na pytania podrzędnego gatunku są ważne. Pytania dotyczące najważniejszych problemów życia są pozbawione wartości. W związku z tym najważniejsze pytania stają się śmieszne i dziecinne. Takich pytań nie zadają ludzie dorośli i poważni, którzy odgrywają pewną rolę na świecie. Takie pytania, pytania najważniejsze, zadają dzieci, prorocy, ludzie chorzy, podlotki i uczniowie gimnazjalni.
Tadeusz Różewicz, „Przerwany egzamin”
Podczas pandemii mój syn zainteresował się pojęciem Boga. To zainteresowanie nie wzięło się znikąd. Sama je sprowokowałam. Muszę tu pozwolić sobie na dłuższe wyjaśnienie: od trzech lat chodzę w mieście Lancaster, w pobliżu którego mieszkam, do kościoła episkopalnego. Po katolickich rozczarowaniach w Polsce, nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek nastanie w moim życiu okres, kiedy będę w miarę regularnie uczęszczać do kościoła. Jednak życie mnie zaskoczyło. Podczas demonstracji przeciwko zjazdowi Ku Klux Klanu w naszym okręgu, zorganizowanej przez lokalną koalicję międzywyznaniową, zwrócił moją uwagę charyzmatyczny pastor David, który w krótkiej przemowie o przeciwstawianiu się nienawiści, poświęcił tyle samo czasu odniesieniom do judaizmu i buddyzmu, co wątkom chrześcijańskim. Potem odbyłam z nim długą rozmowę o teologii apofatycznej – o poznawaniu Boga poprzez to, czym nie jest, zamiast uzurpowania sobie aroganckiej pewności, że wie się, czym jest. A kiedy wreszcie, po pewnych wahaniach, zaczęłam chodzić do kościoła, w którym David jest proboszczem, decydujące wrażenie zrobił na mnie jeden prosty element episkopalnego obrządku: głos kobiety odprawiającej mszę.
Mówiąc ściśle, w tamtą niedzielę, kiedy ten głos rozbrzmiał dla mnie jak objawienie, mszę koncelebrowało trzech pastorów – proboszcz David oraz małżeństwo pastorów pomocniczych, Rob i Lauren. Kilkumiesięczne dziecko Roba i Lauren siedziało w pierwszej ławce na kolanach opiekunki. Liturgia mszy w kościele episkopalnym jest niemal identyczna z katolicką, więc kiedy w części eucharystycznej Lauren przejęła prowadzenie celebry, połączenie czegoś dobrze znanego z czymś zupełnie nowym wywołało we mnie niespodziewanie silne uczucia. Oto młoda kobieta w znanych mi skądinąd liturgicznych szatach stała pośrodku ołtarza, zawiadując całym rytuałem, a u jej boku pochylali się dwaj mężczyźni – z których jeden był jej mężem – cierpliwie czekając na swoją kolejkę w przewodnictwie. I najważniejszy w tym wszystkim – zaskakujący i zachwycający zarazem – był jej głos, młody, kobiecy, śpiewający melodie, które od dzieciństwa słyszałam tylko w męskim wykonaniu. Nie spodziewałam się, że tak emocjonalnie zareaguję na to w gruncie rzeczy drobne odstępstwo od tradycji, w której mnie wychowano. Przy pierwszych dźwiękach śpiewu Lauren wyobraźnia mimowolnie porwała mnie do alternatywnej rzeczywistości. Poczułam ekscytację, jakby otwierały się przede mną jakieś nowe życiowe szanse. A gdyby to wszystko działo się nie w kościele episkopalnym w Ameryce, ale w kościele katolickim w Polsce? Teraz, ale także już kilka dekad temu? Co by było, gdybym jako mała dziewczynka stale słyszała słowa Konsekracji wyśpiewywane kobiecym sopranem, a nie tylko męskimi barytonami i tenorami? Jak by to wpłynęło na mój obraz siebie samej i mojego miejsca w świecie ułożonym przez Boga, którego projektów jako dziecko nie kwestionowałam?
Tak już zostałam w kościele episkopalnym, może częściowo po to, żeby odrobić straty z dzieciństwa. I zaczęłam zabierać ze sobą na msze moje starsze dziecko, córkę – trochę do mnie podobną, a jednak zupełnie inną – owoc innego świata.
Ale teraz pandemia wepchnęła do internetu wszystkie święte obrzędy. Msze tylko na Livestreamie i to zmontowane z sekwencji osobno filmowanych ludzi, osobny pastor, osobny organista, osobni lektorka i kantor, a także dzwonnik pociągający za gruby sznur w samotności. Wieczorne modlitwy na Zoomie, na które nie mam czasu, ale wiem, że dają lepsze wrażenie wspólnoty, bo osobne okienka z wiernymi przynajmniej stykają się ze sobą. Nawet sakramenty podaje się przez internet: pastor David wspomniał, że na początku kwietnia poprzez Zoom udzielił ślubu jakiejś niecierpliwej parze.
A dla moich dzieci Zoom stał się medium cotygodniowej szkółki niedzielnej, w której moja córka jeszcze do niedawna uczestniczyła w realu. Mój syn, który jako małolat załapał się na te sesje tylko dzięki pandemii i Zoomowi, całym sobą chłonął nową sytuację. Do tej pory niewtajemniczony w wiedzę o religii, z zainteresowaniem oglądał przypowieści odgrywane przez katechetkę za pomocą drewnianych figurek lub postaci i przedmiotów wyciętych z filcu. Z zapałem wykonywał własne arystyczne interpretacje tych nauk, zwłaszcza że w każdej przypowieści zawsze udało mu się znaleźć jakieś zwierzę, które mógł narysować lub ulepić z plasteliny. A wieczorami, najwyraźniej próbując uporządkować całość nowo odkrywanego świata, zaczął mi zadawać trudne pytania: Czy Bóg stworzył dinozaury? Czy stworzył sam siebie? Czy stworzył koronowirusa? Kiedy starałam się obejść to ostatnie pytanie, tłumacząc coś mętnie o Bogu, który jest miłością, mój syn nie dawał za wygraną: No to kto stworzył koronowirusa? Wreszcie nastał czas pytań o boską postać: Dlaczego nie widzimy Boga? Czy dlatego, że jest taki ogromny? Czy dlatego, że jest bardzo malutki? A może jest zakamuflażowany?
Skoro już zostałam podstępnie wciągnięta do uczestnictwa w wieczornych seminariach teologicznych, musiałam zająć jakieś stanowisko, choćby tylko we własnej głowie. I uznałam, że ze wszystkich filozoficznych propozycji mojego syna, najbardziej przemawia do mnie idea malutkiego Boga. Między innymi dlatego, że synek zilustrował ją gestem. „Is he really tiny?” – powiedział po angielsku, po czym uniósł do góry małą dłoń i pokazał mi wąziutką przestrzeń pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym.
Przy dziecięcym łóżku, w mrocznym pokoju oświetlonym tylko zielonkawą poświatą nocnej lampki, wpatrywałam się w to miejsce pomiędzy jego dwoma prawie stykającymi się palcami. O, taki tyci! Niemal zahipnotyzowana tym widokiem, po raz kolejny, choć pierwszy raz pod kierunkiem mojego dziecka próbowałam ustalić prawdziwy porządek świata. Tyci Bóg. Tak mikry, że niedostrzegalny. Jak jakiś mikrob. Bakteria. Drobnoustrój. Jak wirus?
Przypisy:[1] W tłumaczeniu Jerzego Pietrkiewicza: “Nagły cios. Trzepot wielki: jeszcze skrzydła oba/Nad dziewczyną, co słania się…”