Mój Port
Małgorzata Kolankowska
Strona cyklu
Ogród kobietyMałgorzata Kolankowska
Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Czas zakończyć proces hibernacji. W Seksmisji obaj bohaterowie, poddani ryzykownemu eksperymentowi, wychodzą z niego bez szwanku dzięki sile woli, mam więc nadzieję, że i mój cykl się obroni.
Zbliża się kolejny Port Literacki, a to dobry czas na wspomnienia. Dlaczego byłam w tej Tawernie, skąd się wzięłam w Przystani? Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie pewien wieczór. Jestem egzaltowaną, niepoprawną romantyczką, z ukrytą w środku Anią z Zielonego Wzgórza, lekko postrzeloną jak Bridget Jones i wierzę w czary jak Malutka Czarownica (jak niektórzy może kojarzą – często myliła czary i wychodziło coś zupełnie innego niż miała na myśli). W tamten wieczór zadziałało kilka czynników. Przez przypadek przeczytałam informację o spotkaniu z meksykańskimi poetami i tłumaczką. Słowa: „Meksyk”, ”poeci” – zapachniały egzotyką i marzeniem. Zawsze pragnęłam porozmawiać z prawdziwymi pisarzami – takimi z krwi i kości, nie z okładek. Swoją drogą, do dzisiaj mam list od Małgorzaty Musierowicz, który od niej dostałam w czasach, kiedy z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych części Jeżycjady. Byłam bardzo wzruszona, kiedy mi odpisała na czerpanym papierze.
Pewnego wieczoru wybrałam się na spotkanie do Biura Literackiego. W środku było miło i ciepło, miękko stąpało się po wykładzinie, pachniało książkami. Od razu poczułam się dobrze. Było swojsko i domowo, bez sztucznego zadęcia. O antologii Umocz wargi w kamieniu. Przekłady z poetów latynoamerykańskich rozmawiały wówczas dwie panie: tłumaczka – Krystyna Rodowska, i Barbara Stawicka-Pirecka, również tłumaczka, iberystka, znakomity naukowiec. Jedna czytała, druga opowiadała, jedna pytała, druga odpowiadała. Obie jakby z innej bajki – zapamiętałam żywe kolory, barwną biżuterię, uśmiechnięte oczy i czarujące głosy. Widać, że łączy je nie tylko wspólna pasja, ale też głęboka, wieloletnia przyjaźń, a tylko przyjaciółki potrafią czytać między słowami. Można było zauważyć, że Basia znalazła w przygotowanej przez Krysię antologii coś więcej. Poczuła tchnienie ukochanego Meksyku – i tego mitycznego, uduchowionego, żądnego ofiar, i tego współczesnego, zmienionego, a jednak takiego bliskiego. Dojrzała mężczyzn, kobiety, cień śmierci, zadumanie, kolory i mnóstwo innych elementów, które tworzą spójną całość. Jeżeli ktoś widział kiedyś prawdziwe meksykańskie tkaniny, wie, że to żywe opowieści – trzeba znać klucz, żeby z tej mieszaniny barw, nici, esów-floresów odczytać historię. Tak też i było z tą antologią. Wtedy rzucono na mnie urok, jakkolwiek trywialnie to zabrzmi (przyznałam się wszak do skłonności do nadmiernej egzaltacji). A później był Port Literacki i przyjechali poeci. Było ich troje: Ambar Past, José Ángel Leyva i Eduardo Lizalde. I tak zaczęła się niezwykła znajomość z Barbarą Stawicką-Pirecką – to czarująca (w dosłownym i metaforycznym sensie) postać, ezoteryczna, posiadając zdolność zaklinania słowami. My, czarownice i czarodziejki, rozumiemy się inaczej…
Na sali panował półmrok. Światła delikatnie ześlizgiwały się ze ścian niczym kolorowe zjawy. Zasłuchałam się w chrzęst kości, pukanie w czaszkę, zobaczyłam tygrysa przechadzającego się dumnie między słuchaczami. Była też współczesna wioska Majów, poetka, która uciekła ze świata fast do rzeczywistości tranquilo. Był smutek tropików, rozmowa w katedrze, sto lat samotności i szelmostwa niegrzecznej dziewczynki. Były duchy, żywi i czar. A później otworzyłam oczy, a oni wciąż tam byli. Rozmawiałam chwilę z każdym z nich, umoczyłam wargi w kamieniu i wyszłam inna.
To wtedy zrozumiałam, że muszę spróbować. Na pewno nie z poezją, ale z prozą. Zaczęłam pisać do szuflady. Po jakimś czasie wysyłałam e‑maile, ale każdy, kto chce pisać czy tłumaczyć, wie, że to jest jak rozmowa ze ścianą. Ma się wrażenie, że cała korespondencja trafia do czarnej dziury z etykietką: delete lub spam. Niespodziewanie w styczniu 2012 roku dostałam odpowiedź od pana Artura Burszty. Niespodziewanie, bo zaraz po tym, jak napisałam. To był pierwszy szef wydawnictwa, który odpisał, a poza tym nie spuścił mnie na drzewo, ale wykazał zainteresowanie i polecił przygotować się do rozmowy.
Wtedy jeszcze nie wierzyłam, że się uda, że dostanę szansę, ale przez parę miesięcy czytałam, szukałam, zbierałam.
Kiedy wybrałam się na rozmowę, choć z drżącymi nogami (cholerna Bridget!), poczułam się znowu jakbym wchodziła do domu. Później były kolejne e‑maile, projekty, w końcu praca nad Portretem kobiety. I Port, mój Port, bo dla mnie był mój, z moimi pisarkami, z moimi lękami, obawami i radością, ogromną radością, że się udało. Dostałam prztyczka tu i tam, ktoś pochwalił, ktoś zganił, ale pierwsze koty za płoty. Myślałam, że będzie przede wszystkim dla kobiet, a zaskakiwały mnie słowa mężczyzn.
Współpraca z Biurem Literackim to taka właśnie morska podróż. Jest statek, jest kapitan, jest załoga. I chociaż mam chorobę morską, tutaj czułam się bezpiecznie, zarówno w Tawernie, jak i w Przystani. Jasne, każdy drży przed kapitanem, ale każdy wie, że to on daje poczucie bezpieczeństwa i nadaje właściwy kierunek. Załoga trzyma się razem, bo wie, że musi dopłynąć do Portu. I jest jeszcze coś – jak już ktoś raz stanie na pokładzie, nie potrafi odejść. Ahoj, Przygodo! (I tutaj Bridget wypadłaby za burtę).