16/02/15

Moje podwórko – mój Wrocław

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Mój Wro­cław to mój Bisku­pin. Kto tu nigdy nie miesz­kał, nie zro­zu­mie, o czym mówię. To szcze­gól­ny rodzaj lokal­ne­go patrio­ty­zmu połą­czo­ne­go z uza­leż­nie­niem od miej­sca. Wśród wszyst­kich miejsc, któ­re darzę sym­pa­tią, jest pew­na uli­ca, a wła­ści­wie trzy blo­ki. Do nie­daw­na stra­szy­ły jesz­cze kolo­ra­mi z daw­nej epo­ki, a teraz zosta­ły ubra­ne w paste­lo­we kolo­ry i stra­szą ina­czej. Poeci, pisa­rze wra­ca­ją do pięk­nych, roman­tycz­nych miejsc, roz­le­wisk, lasów, łąk. Dla mnie to miej­sce speł­nia­ło wszyst­kie warun­ki magicz­ne­go miej­sca. Trzy szka­rad­ne dzie­się­cio­pię­trow­ce skry­wa­ły mnó­stwo tajem­nic. Ot, cho­ciaż­by licz­ba pokoi czy pię­ter. Zawsze myśla­łam, że każ­de miesz­ka­nie ma tyle samo pomiesz­czeń, ale po jakimś cza­sie oka­za­ło się, że są i czte­ro­po­ko­jo­we i dwu­po­ko­jo­we, ale naj­więk­szym odkry­ciem było dla mnie miesz­ka­nie dwu­po­zio­mo­we. To już był wyż­szy stan­dard, ale o tym nie wol­no było gło­śno mówić, to była TAJEMNICA, bo on ten tego i lepiej cicho sza (cicho sza, bo to „Porę­bów­ka”). Naprze­ciw­ko tych trzech blo­ków było boisko i szko­ła, i wła­ści­wie cała szko­ła to były te blo­ki. Pra­wie cała moja kla­sa to było naj­pierw przed­szko­le (za szko­łą, przy Dem­bow­skie­go), a póź­niej SP 66. Kazi­mier­ska to było całe nasze życie. Trzy blo­ki – trzy trze­pa­ki – trzy rewi­ry. Uli­ca żyła wła­snym życiem. Miej­scem roz­ryw­ki dla młod­szych były nie­ob­sa­dzo­ne trze­pa­ki oraz plac zabaw. Star­si zaj­mo­wa­li wóz­kow­nię (o, na przy­kład, pod moim poko­jem przez pewien czas dzia­łał klub, czytaj:melina, a wie­czo­ra­mi dobi­ja­ła mnie muzy­ka i smród papie­ro­sów) albo sta­wek. Sta­wek nale­żał do stre­fy zaka­za­nej, podob­nie jak zakrza­czo­na dro­ga, któ­ra z cza­sem zamie­ni­ła się w pięk­ne alej­ki. Mamy ostrze­ga­ły nas, że tam krę­cą się zbo­czeń­cy. Byli, nawet bli­żej, niż im się zda­wa­ło… Bar­dzo waż­nym miej­scem spo­tkań i zabaw była bra­ma (były takie ze schod­ka­mi i bez). Bra­my ze schod­ka­mi mia­ły barier­ki, a do nich moż­na było zaplą­tać gumę i ska­kać we dwie. Czy ktoś jesz­cze pamię­ta gumę i kabel? Prze­cież to były całe skom­pli­ko­wa­ne ukła­dy. Boże, jak ja się cie­szy­łam z kil­ku metrów gum­ki do maj­tek! To ozna­cza­ło zaba­wę na dłu­gie wie­czo­ry. Kie­dyś, gdy ska­ka­ły­śmy pod domem, pod okna­mi mojej przy­ja­ciół­ki, gdzie jej mama goto­wa­ła obiad i co chwi­lę zer­ka­ła czy wszyst­ko w porząd­ku, w bra­mie sta­nął on i zaczął krę­cić swo­ją obrzy­dli­wą paró­wą. Tak to zapa­mię­ta­łam. Nie wiem, dla­cze­go nie ucie­kły­śmy wte­dy do mojej bra­my, któ­ra była obok, tyl­ko na plac zabaw. Wyda­wa­ło nam się, że jak się roz­bu­ja­my do deski na dużych huś­taw­kach, to on nie będzie miał szans, ale on za chwi­lę już tam był. Bie­gły­śmy wokół środ­ko­we­go blo­ku, do domu i tam zapła­ka­ne opo­wie­dzia­ły­śmy rodzi­com o tym, co się sta­ło. Mój tato pobiegł szu­kać zbo­czeń­ca, a tam­ten ucie­kał. Kole­żan­ki z trze­cie­go blo­ku (a tak napraw­dę pierw­sze­go według nume­ra­cji) widzia­ły, jak tam­ten krył się przed moim ojcem. Wie­czo­rem, kie­dy już mia­łam na sobie piża­mę w poma­rań­czo­wo-nie­bie­skie kaczusz­ki, przy­je­cha­ła poli­cja i musia­łam opo­wie­dzieć o tej paró­wie jesz­cze raz. Zbie­ra­ło mi się na mdło­ści. Poli­cja mia­ła patro­lo­wać teren, a my przez parę dni bały­śmy się wycho­dzić z domu. Wte­dy odkry­wa­ły­śmy zale­ty tele­fo­nu i bawi­ły­śmy się w dyrek­tor­ki świa­ta. Godzi­na­mi wisia­ły­śmy na tele­fo­nie (taki faj­ny, czer­wo­ny, a krę­ce­nie nume­rów było takie doro­słe i takie roz­kosz­ne).

Wró­ci­ły­śmy na podwór­ko. Tam się zawsze dużo dzia­ło i byli kole­dzy ze star­szych klas – było na co popa­trzeć. Wie­dzia­ły­śmy, że są i chu­li­ga­ni, i świę­ci. Ci pierw­si cho­dzi­li z peta­mi albo z wódecz­ką, ci dru­dzy – bie­ga­li co wie­czór do kościo­ła.

Ten nasz mały świat pozwa­lał na to, że po zeszy­ty moż­na było pod­je­chać win­dą na wyż­sze pię­tra, do sąsia­dów cho­dzi­ło się po szklan­kę mąki, cukru albo soli. Sły­sza­ło się odgło­sy sąsiedz­kie­go pyr­ka­nia na górze albo zmy­wa­ło się z okien kon­se­kwen­cje osiem­nast­ki sąsiad­ki z pierw­sze­go pię­tra. Kie­dy zaczę­ły się pro­ble­my z infor­ma­ty­ką, jeź­dzi­łam na dzie­wią­te pię­tro, a jak i tam nie dawa­li rady, szli­śmy do kole­gi z trze­cie­go, czy­li pierw­sze­go blo­ku, co to go wła­sny rot­twe­iler poha­ra­tał.

Plac zabaw był wyjąt­ko­wy, cho­ciaż skła­dał się z małych i dużych meta­lo­wych huś­ta­wek oraz obsi­ka­nej przez psy pia­skow­ni­cy i wyśli­zga­nej zjeż­dżal­ni. Był wyjąt­ko­wy, bo tam po raz pierw­szy męż­czy­zna, czy­taj: sze­ścio­let­ni chło­piec, poca­ło­wał mnie w rękę. I wte­dy poczu­łam się wyjąt­ko­wo. To było wów­czas, gdy Kasia roz­huś­ta­ła się do deski, a ja za bli­sko pode­szłam, żeby z nią poroz­ma­wiać. Musia­łam wyglą­dać jak zom­bie, kie­dy dotar­łam do domu, bo mama o mało nie zemdla­ła na mój widok. W każ­dym razie Tomek pod­szedł do mnie, wziął mnie za rękę, poca­ło­wał i zapy­tał, czy chcę się prze­je­chać na jego „rek­siu” (on miał żół­ty a ja nie­bie­ski), oczy­wi­ście nie mogłam z tą gło­wą, ale liczy się sam gest. Tomek cho­dził ze mną do przed­szko­la, tam zawsze (na buja­nej huś­taw­ce) bra­li­śmy ślub i bawi­li­śmy się w dom. Z żad­nym chłop­cem nie bawi­łam się w dom, tyl­ko z nim. Póź­niej wyje­chał dale­ko. Myśla­łam, że już nigdy go nie zoba­czę. Po kil­ku­na­stu latach wycho­dzi­łam z kina Lal­ka po sean­sie (to waż­ne!) „Histo­rii miło­snych” i w drzwiach minę­łam się z… Tom­kiem. Roz­ma­wia­li­śmy parę razy, nawet rezer­wo­wo się zarę­czy­li­śmy – w razie, gdy­by do czter­dziest­ki żad­ne z nas niko­go nie zna­la­zło, ale zna­la­zło i zno­wu znik­nął z moje­go życia.

Pla­cyk sąsia­do­wał ze skle­pem – teraz już nie ma po nim śla­du. A to było praw­dzi­we cen­trum kul­tu­ry. Po pierw­sze kiosk. Tam moż­na było poczuć zapach Wie­czo­ru Wro­cła­wia, tam rzu­ca­li car­me­ny i papier toa­le­to­wy. Od cza­su do cza­su poja­wia­ły się zabaw­ki, jak bobas, któ­ry miał tułów szma­cia­ny a rącz­ki pla­sti­ko­we, a każ­da z nas chcia­ła mieć go w swo­im wózecz­ku, podob­nie jak butel­ki ze sztucz­nym mle­kiem, któ­re zni­ka­ło, kie­dy się je prze­chy­la­ło i wra­ca­ło, gdy sta­wia­ło się pio­no­wo. Bom­ba. Na lal­kę musia­łam cze­kać do Miko­ła­ja, a póź­niej dum­nie wozi­łam ją z L., aż pew­ne­go dnia zacze­pił nas jakiś facet i ucie­kły­śmy do domu.

Kiosk to jed­no, ale sklep to była dopie­ro atrak­cja. Po pierw­sze, sta­nie w kolej­ce za mię­sem. To było nie byle co, bo to zaję­cie wytraw­nych sta­czek, któ­re spę­dza­ły w naroż­ni­ku przy­po­mi­na­ją­cym ring całe godzi­ny. Sklep dobrze się obser­wo­wa­ło z pla­cy­ku – widać było, kie­dy pod­jeż­dża towar. Rzu­ca­li kawę, her­ba­tę, cukier, bia­łą kieł­ba­sę przed świę­ta­mi, ale naj­więk­szym prze­ży­ciem było zdo­by­cie socz­ków bobo­frut. To już kie­dy poja­wił się mój brat. Polo­wa­ły­śmy z L. na socz­ki, zawsze we dwie, bo to zawsze jed­no opa­ko­wa­nie wię­cej. Bo wyli­cza­li. Moż­na było ewen­tu­al­nie obró­cić dwa razy w kolej­ce, ale rzad­ko kie­dy mia­ło się tyle szczę­ścia. Sama pra­wie nigdy ich nie piłam, zosta­wia­łam dla bra­ta, ale byłam dum­na, że zdo­by­łam.

Póź­niej, kie­dy w skle­pie było wszyst­ko, mle­ko zamie­ni­ło się z wor­ków na kar­to­ny, a gru­by sza­ry papier na folię, to już nie było to samo. Fraj­dy już takiej nie było. Teraz już nikt nie doce­nia sma­ku prin­ce­po­lo czy wyro­bu cze­ko­la­do­po­dob­ne­go albo cukier­ków any­żo­wych. Dzie­ci nie cho­dzą też z kiszo­ną kapu­stą po uli­cy. A to był dopie­ro szpan mieć wore­czek, a w nim 20 dkg kiszo­nej z warzyw­nia­ka! I cho­dzi­ło się tak po uli­cy albo z mlecz­kiem w tub­ce.

Szko­ła była bli­sko, ale to mia­ło swo­je zale­ty. Moż­na było obser­wo­wać, czy ten wyma­rzo­ny z pie­ga­mi skoń­czył już lek­cje czy nie. Moż­na było tez ukrad­kiem patrzeć na Micha­ła Wit­kow­skie­go, któ­ry zawsze cha­dzał takim wężo­wym kro­kiem do szko­ły, tro­chę jak­by tań­czył. Na mnie nie zwra­cał uwa­gi, ale ja uwiel­bia­łam jego recy­ta­cje na kół­ku teatral­nym Powa­lił mnie inter­pre­ta­cją Upio­ra – do dziś czu­ję dreszcz na samo wspo­mnie­nie. Uwiel­bia­łam kon­kur­sy recy­ta­tor­skie, ale Michał był bez­kon­ku­ren­cyj­ny. Póź­niej, po latach, kie­dy zaczę­ło być gło­śno o jego książ­kach, uświa­do­mi­łam sobie, że prze­cież mie­li­śmy tę samą polo­nist­kę. Cudow­ną zresz­tą. Jedy­ną, któ­rej sło­wa do dziś pamię­tam.

Kazi­mier­ska to była szko­ła, mecze, zimą łyż­wy na staw­ku (i dwa razy zła­ma­na ręka!). To były uro­dzi­ny, zaba­wy, dys­ko­te­ki szkol­ne. To spo­tka­nia oazo­we i inne. To listy na nit­ce, któ­re wymie­nia­łam z sąsia­dem z szó­ste­go pię­tra (taki sys­tem, przez okno). Przez to samo okno kole­dzy stu­den­ci dobi­ja­li się kie­dyś wie­czo­rem, bo jeden wszedł na dru­gie­go i chcie­li mnie postra­szyć. To też sąsie­dzi z dzie­wią­te­go pię­tra, któ­rzy całe lata żar­to­wa­li, że jak oni wyrzu­ca­ją na górze śmie­ci, to do mnie lecą. Bo i lecia­ły – taki sys­tem zsy­po­wy. Idio­tycz­ny, bo szczu­ry mia­ły tam nie­zły bal. To były też regu­lar­ne awa­rie, zala­nia, brak wody, cyster­ny, itp., wal­ka ze spół­dziel­nią i pseu­do­fa­chow­ca­mi. To wresz­cie pach­ną­ce krze­wy, kwia­ty, klom­by i nie­za­po­mnia­ny Śmi­gus-Dyn­gus. Tak, lanie wodą na Kazi­mier­skiej to nie tyl­ko wia­dra z wodą, ale bom­by w posta­ci napeł­nia­nych wodą smocz­ków do bute­lek, któ­re lecia­ły z wyż­szych pię­ter. To były pięk­ne dni.

I minę­ło ‑dzie­ści lat. I co? Prze­pro­wa­dzi­łam się do innej czę­ści Bisku­pi­na. Pierw­sze­go dnia zorien­to­wa­łam się, że w bra­mie po prze­kąt­nej miesz­ka mój sąsiad z Kazi­mier­skiej, z tego same­go pię­tra. Parę dni póź­niej spo­tka­łam sąsia­da od listów na nit­ce – miesz­ka dwie bra­my dalej. Kole­żan­ka ze środ­ko­we­go blo­ku miesz­ka w plom­bie po dro­dze do szko­ły. Dzie­ci na wyciecz­ki wozi pan, któ­ry roz­ra­biał w jed­nej z waż­niej­szych band na Kazi­mier­skiej. Pani w szko­le uczą­ca mego syna w trze­ciej kla­sie miesz­ka­ła na Kazi­mier­skiej i pra­co­wa­ła wcze­śniej w tam­tej szko­le. Wszyst­kie moje waż­niej­sze uro­czy­sto­ści rodzin­ne odby­ły się w restau­ra­cji pro­wa­dzo­nej przez rodzi­ców kole­gi z Kazi­mier­skiej. Moja naj­dłuż­sza, bo już pra­wie czter­dzie­sto­let­nia przy­jaźń od pia­skow­ni­cy, prze­trwa­ła do dziś, cho­ciaż dzie­li nas jakieś 450 kilo­me­trów. Naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nia mam z Kazi­mier­skiej. Życie tam to nie tyl­ko dzie­ciń­stwo i mło­dość, to też miej­sce, któ­re uczy­ło nas soli­dar­no­ści. Było kil­ka tra­ge­dii. Dwa razy ode­szli bar­dzo mło­dzi ludzie – bra­cia bli­skich mi osób. Na ich pogrze­bach była cała Kazi­mier­ska.

Do dziś natra­fiam na ludzi – na uczel­ni, w skle­pach, w róż­nych innych oko­licz­no­ściach, któ­rzy skądś wyda­ją mi się zna­jo­mi i pra­wie rów­no­cze­śnie mówi­my – Kazi­mier­ska.

Takich ulic już nie ma. Dzie­ci goni się z podwór­ka. Prze­szka­dza­ją zgryź­li­wym star­szym paniom czy panom. Na Kazi­mier­skiej niko­mu dzie­ci nie prze­szka­dza­ły. Do dziś pamię­tam dwie uro­cze star­sze panie, z któ­ry­mi cha­dza­łam na spa­ce­ry – jed­na mia­ła ślicz­ną sunię i nazy­wa­łam ją „Panią od Łatecz­ki”, a dru­ga przez lata mówi­ła, że zro­bi mi cza­pecz­kę, więc była „Panią od Cza­pecz­ki” (Ostat­nio zacze­pi­ła mnie w koście­le i zapy­ta­ła: „Cza­pecz­ka, praw­da?”, i zro­bi­ło mi się cie­pło na ser­cu). Nikt nie krzy­czał na dzie­ci, nikt nie gonił. Rzą­dzi­li­śmy tam. To był nasz świat. Teraz patrzę, jak mój jede­na­sto­let­ni syn odkry­wa uro­ki wycho­dze­nia na dwór. Bo na dwo­rze nie ma dzie­ci w jego wie­ku. W oko­li­cy jest jeden pla­cyk, ale tam śred­nia wie­ku to czte­ry-pięć lat. Zaczę­li wresz­cie, nie­śmia­ło, wycho­dzić i zbu­do­wa­li sobie bazę. Wspo­mi­na­li Chłop­ców z Pla­cu Bro­ni (mój syn, któ­ry tak się bun­to­wał, czy­ta­jąc tę książ­kę!!!), zro­bi­li fla­gę, pozno­si­li skar­by (hak, sta­ra szaf­ka, zuży­te nar­ty, szysz­ki na bom­by i kije na broń). Wiel­ka radość i co? Po paru dniach paniom w moher­kach już zaczę­ło prze­szka­dzać, że dzie­ci się bawią na gór­ce, że na pustym codzien­nie boisku ktoś zaczął bie­gać, krzy­czeć i się bawić. Naj­le­piej narze­kać, zrzę­dzić, że dzie­ci zepsu­te, że kom­pu­te­ry, że to, że tam­to, ale czy nie moż­na się uśmiech­nąć? Tak po pro­stu, do dzie­ci. Ja napraw­dę bar­dzo lubi­łam star­sze oso­by z Kazi­mier­skiej – czę­sto samot­ność ukry­wa­ły pod uśmie­chem, ser­decz­no­ścią. A teraz? Nie tyl­ko dzie­ci i rodzi­ce odpo­wia­da­ją za to, jak jest na uli­cy, pod domem. Zni­ka­ją praw­dzi­we podwór­ka, bo chce­my wszyst­ko pod­po­rząd­ko­wać jakimś nor­mom, a prze­cież na trze­pa­ku było tak pięk­nie, pod bra­mą naj­le­piej słu­cha­ło się zwie­rzeń. To była praw­dzi­wa szko­ła życia i przy­jaź­ni.